poniedziałek, 28 stycznia 2019

Mityczna Byczyna.



Kupiłoby się wieś
Ale pieniądze - gdzieś.
    Zasłyszane od Mamy

Śnieg padał i padał bez końca. Wycieraczki rozgarniały rytmicznie biały kożuch, a reflektory wyławiały pracowicie kolejne nocne zakręty. Ślisko, droga wąska, jak to na uboczach, w centralnej Polsce. I wszystko byłoby takie jak zwykle, gdyby w światłach nie ukazała się nagle wieżowa, ceglana trafostacja, ze spadzistym dachem z dachówki. Taka sama, jak licznie stoją na Mazurach, Kaszubach, czy Dolnym Śląsku. Zniknęła za zakrętem, ale niepokój pozostał. Franz! To chyba nie nasze! A byliśmy raptem 120 kilometrów od Łodzi. I to wcale nie w stronę Mazur.


O, są w Polsce czarne dziury! Duże! Mam w domu ze trzy przewodniki, typu "Polska, najciekawsze atrakcje", "Polska, 100 najciekawszych wycieczek", "Polska na weekend", albo "Polska na przesadnie długi weekend z urlopami pomostowymi". Wszędzie w tych przewodnikach panują czarne dziury nicości. W każdym z nich okręgi zatoczone wokół miast, nazwane turystycznie "w okolicach Łodzi", "w okolicach Wrocławia", "w okolicach Częstochowy" zadziwiająco nie stykają się wcale brzegami. Pomiędzy nimi panuje przestrzeń kosmosu "w okolicach niczego". Do tego jeszcze główne drogi. Główne drogi A1/ Gierkówka, A2 i S8 starannie omijają swymi widłami owe czarne dziury i jadąc z centrum do Wrocławia, Katowic czy Krakowa nie przyjdzie nam do głowy zboczyć w nicość, o ile nie znajduje się blisko trasy. Tak to czuję, wewnętrznym głosem, który zapewne się myli, ale już trudno - po to są felietony, żeby subiektywnie opisywać świat.

Pięć lat temu kolega Krzysztof Gol opowiedział mi o Byczynie. A ponieważ kolega Krzysztof ma dar wymowy, w głowie mej zrodził się mityczny obraz miasta. Mityczna Byczyna. Po pięciu latach postanowiłem skonfrontować go z rzeczywistością i ruszyć odważnie w czarne dziury okolic niczego. I od razu nadziałem się na pruską trafostację.

Człowiek w głowie kształtuje sobie nieokreślony i subiektywny obraz przeszłości. Dzięki wspólnocie społecznej w której żyje, wszystko wydaje mu się jednolite, ciągłe i liniowe. Zastane. Istniejące od zawsze, bo ogląda to od urodzenia. Wiadomo, że zabory, wojna, okupacja, dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, a kręcę dwudziesty dziewiąty (cytat), ale to właściwie dziś tylko konstrukty literackie, gdzie tam o tym myśleć, kiedy tu kredyt, debet, konflikty polityczne i internetowe nawalanki. Dopiero człowiek musi zobaczyć trafostację w świetle reflektorów, żeby się zastanowił jak różna jest nasza aktualna Polska, od tej co była kiedyś.






Otóż pruska trafostacja, z cegły. Sto dwadzieścia kilometrów od domu, na południowy zachód. To dopiero pokazuje, jak bardzo na wschód zwrócona była Polska, raptem 80 lat temu. Z Łodzi, do granicy z Niemcami było nieco ponad sto dziesięć kilometrów. Granica biegła praktycznie po dzisiejszym brzegu województwa łódzkiego. Dla zaspokojenia ciekawości mierzymy sobie teraz odległość z Łodzi do dawnej wschodniej granicy w Zaleszczykach. Mamy - 711 kilometrów. Dziesięć godzin i piętnaście minut drogi samochodem, według mapy Googla. Mapa googla lojalnie uprzedza: "Ta trasa przebiega przez granicę kraju. Miejsce docelowe jest w innej strefie czasowej". Bardzo możliwe, szanowny Guglu, bardzo możliwe...







Tymczasem my przepruliśmy przez śnieżycę na dawnej granicy Polski z Niemcami. A wcześniej z Królestwem Prus. A wcześniej z Królestwem Czech, pod władaniem Habsburgów, a wcześniej z... a nie, to Królestwo Polskie było wcześniej, a jeszcze wcześniej księstwa piastów śląskich. Żeby pozwiedzać Mityczną Byczynę, najpierw trzeba było się zakwaterować w Kluczborku. A może w Cruceburchu? W Chreuczpurgu? Cruceburcku? Crewczburgu? Kluzborgu? Kreuzburgu? Kruciborgu? No jak się przechodzi non stop z rąk do rąk, jako miasto graniczne, to możliwe. Kwaterujemy.
Kluczbork, jak i inne miasteczka dawnych Prus, są niemożebnie pruskie w swym duchu. Są tak pruskie, jakby je od sztampy (stampfe) stawiali, po wygranej wojnie francusko - pruskiej. Niesamowita jest globalna stylistyka, jaką stosowano za sprawą wojennych reparacji (już kiedyś liczyłem te reparacje - TUTAJ), na Dolnym i Górnym Śląsku, Pomorzu, Warmii i Mazurach. Gdyby zawiązali mi oczy i spuścili z kosmosu do Kluczborka na boczną uliczkę, nie wiedziałbym gdzie jestem. W Brodncy? W Chełmnie? W Złotoryi? Tysiąc kilometrów rozpiętości od Bałtyku do Karpat i jedna estetyka. Oczywiście przesadzam co nieco. Artefakty z wcześniejszych wieków odróżniają te miasta wyraźnie.


Kluczbork, kościół ewangelicko-augsburski z XVI-go wieku i Cinquecento Sporting z XX-go.

niedziela, 20 stycznia 2019

Luksus contra Grat. Canon 100 f/2,8 Macro L USM vs Sigma 90 f/2,8 Macro



Właściwie to cały ten blog powinien mieć taki tytuł. Już nawet parę tego typu wpisów było - na przykład Canon 70-200 f/2,8 L contra trzydziestopięciolatek 70-210 f/4 - LINKMoże powinno się stworzyć cykl.
No to cykl (cytat).

Nowe kontra stare

Dostał się był w nasze (w pluralis majestatis) fotodinozowe ręce obiektyw, jakiego byśmy sobie najpewniej nigdy nie kupili. I to zupełnie nie dlatego, że jest niedobry. Wręcz przeciwnie, wedle wszelkich znaków, bardzo dobry. Przeciwko niemu przemawiają dwie następujące przemowy - jest dość drogi i druga przemowa - że nie potrafilibyśmy go właściwie wykorzystać. 
Ta druga przemowa świadczy przede wszystkim przeciwko Fotodinozie, a nie przeciwko obiektywowi. Ale co zrobić. Nie jestem makrowcem. Nie fotografuję na ogół żadnych żyjątek mniejszych niż kot sąsiadów, nie robię zbliżeń łebków od szpilki i nie zastanawiam się ile aniołów mieści się na ich powierzchniach. Obiektywy makro oceniam pod kątem ich przydatności do zupełnie innych celów, niż zostały zbudowane.
Porządnego testu tego obiektywu nie będzie. I kto się go spodziewał, ten może przestać już czytać. Będzie test nieporządny.
Będzie test dający (mam nadzieję) niejaką odpowiedź na pytanie - czy nowe i drogie jest rzeczywiście lepsze niż stare strasznie stare i tanie. No bo chyba jest?
Czy jednak nie?


piątek, 11 stycznia 2019

Kasa, misiu, kasa. Fotoblogia i Fotopolis. Coś się psuje w państwie duńskim.





Nie jestem może jakimś wiernym fanem i wielce regularnym czytelnikiem portali fotograficznych. Jest to zapewne mój błąd, bo powinienem czatować na wszystkie nowości i natychmiast relacjonować je na fejsiku Fotodinozy, okraszając clickbajtowymi tytułami. No ale kiedyś trzeba pisać to co czytacie, więc nie zawsze jest czas na oglądanie internetu i robienie kariery. Nie czytam regularnie. Ale zaglądam od czasu do czasu.
Dawno temu kupowałem "Foto - Kurier", kiedy jeszcze pisali tam Marcin Górko, Paweł Baldwin i Jarosław Brzeziński , "Foto", kiedy pisali tam Jerzy Lech, Jarosław Mikołajczuk i Roman Zawada Zabawa, a potem przez długi długi czas Digital Foto Video, do czasu kiedy ostatni numer (zdaje się że ze względu na kłopoty finansowe i egzekucje komornicze) ukazał się w połowie wypełniony tzw. "Lorem ipsum", czyli wypełniaczem drukarskim - jest to tekst udający łacinę, mający na celu kontrolę wyglądu szpalt gazetowych, przed wrzuceniem tekstu właściwego - dzięki Digital Foto Video dowiedziałem się zatem coś nowego o drukarstwie i edycji. Wydany na błyszczącym, kolorowym papierze miesięcznik z kompletnym bełkotem zamiast treści, dostępny w kioskach - to było niezłe kuriozum i żałuję że go nie kupiłem dla potomnych, ale kosztował tyle samo co poprzednie wydania z treścią na pokładzie i trochę mi było szkoda kasy.
Potem czytałem już namiętnie portale o fotografii - Optyczne.pl, Fotopolis i bodajże najmłodszą z nich Fotoblogię.

Do Fotoblogii aplikowałem kiedyś na prawdziwego redachtora, ale się nie dostałem. Jak słusznie zauważył jeden z komentatorów Fotodinozy - nie posiadałem spodni - rurek, oraz odpowiednio gęstego owłosienia na brodzie, które posiadali ówcześnie wszyscy redachtorzy Fotoblogii, a przynajmniej ci uwiecznieni na ówczesnym zdjęciu zbiorowym redakcji. Może i nie tak źle się stało, że nie piszę dla Fotoblogii, boż zamienia się ona powoli w portal pudelkowo - parówkowy. Została jakiś czas temu sprzedana Wirtualnej Polsce i coraz bardziej ta Polska wyziera z jej łamów. Nie o take Polske walczyłem (cytat). Dochodzi już do tego, że niektóre leady prowadzą prosto na stronę WP i tylko udają, że są o fotografii, a tak naprawdę są na przykład o świątecznej fotce strzelonej Donaldowi Trumpowi i że ta fotka jest tak słodka, że się ludziom nie podoba. "I co wy, czytelnicy o tym sądzicie? Napiszcie w komentarzach." Otóż ja osobiście olewam całkowicie fotkę z Donaldem, i to dowolną fotkę dowolnego Donalda, o ile nie jest dobra. Słodkiej nie potrzebuję, przesłodzony jestem po ostatnich świętach.

piątek, 4 stycznia 2019

Sta in stazione la locomotiva




Posłuchajcie tylko jak to brzmi!

Sta in stazione la locomotiva: 

Grande, pesante, sbalorditiva, 
d'olio grondante, 
tutt'ansimante. 
Sbuffa, stantuffa, soffia il vapore: 
Come sopporta tanto calore? 
Buff, che calore! 
Uff, che calore! 
Puff, che calore! 
Ciuff, che calore! 
L'asma la prende, ha già il fiatone, 
Mentre il fochista aggiunge carbone. 
Tante carrozze le hanno agganciato, 
Lunghe e larghe, di ferro temprato. 
Ogni vagone di cose è pieno! 
Nel primo mucche, nell'altro fieno. 
Nel terzo stanno grossi ciccioni 
Che si abbuffano di salsiccioni. 
Il quarto porta banane storte, 
Il quinto un'arpa, e un pianoforte. 
(...)
Altri vagoni saranno cento 
Ma cosa portano io non rammento. 
Anche un migliaio di atleti nati 
Forti, robusti e ben allenati, 
Nutriti a mille chili di pasta 
Per sollevarli ancora non basta. 







Będąc młodą lekarką (cytat) na wakacyjnej rubieży, nie miałem pojęcia, że ten streamline tak mnie weźmie. Przyznam, że nigdy na oczy swe własne nie widziałem i ręką nie dotykałem przykładów prawdziwego streamline'u, z lat właściwych - czyli wszystkich obłych kształtów, które w latach międzywojnia robiły karierę w architekturze, designie i motoryzacji. No, nie licząc kilku kamienic z Łodzi i Katowic. W Gdyni nie byłem (szkoda), USA znam jedynie z opowieści i filmów (szkoda), a Tatraplana widziałem tylko na zdjęciach (Škoda). Ale streamline niespodziewane napadł na mnie we Włoszech.





wtorek, 1 stycznia 2019

Aparat Start B. Zwiedzanie z półprzewodnikiem.



Dzień dobry.
Działa się impulsowo. 
Nic. Nic. Nic. Nic. Potem impuls. Potem działanie.
Impulsem do działania było tym razem napisanie ostatniego artykułu o Rolleiflexie. Bo ja sobie dopiero potem przypomniałem, że w szafie, w piwnicy, na górze, leży kopia Rolleiflexa, w postaci polskiego aparatu Start B. Dostałem go kiedyś od inżyniera Krzysztofa Gol'a. Schowałem w szafie i zapomniałem o nim.
Jak można zapomnieć o aparacie?
Można. Ja mam dużą szafę.

Wyciągnęło się go na światło dzienne i starannie obejrzało. Jestem debiutantem we wszystkim co dotyczy tego aparatu - w średnim  formacie, w lustrzankach dwuobiektywowych i w ogóle w aparatach manualnych. Choć dawno temu się takimi fotografowało. Ale, panie! Kiedy to było!

Po obejrzeniu aparatu Start B postanowiłem zostać przewodnikiem i po tym aparacie was oprowadzić. No, półprzewodnikiem. Nigdy nie strzeliłem z niego ani zdjęcia. Za to jestem nim zafascynowany maksymalnie i to musi wam na razie wystarczyć. Oto on.









Aparat Start B, to najprostsza wersja polskiego dwuobiektywowca. Produkowano ją między 1960 a 1967 rokiem. Ma jeszcze pierwotne, oldskulowe wzornictwo z korzeniami przedwojennymi. Jest - jak to się elegancko ujmuje - aparatem "typu Rolleicord", czyli uproszczonym Rolleiflexem, zaprojektowanym przed wojną przez pana Reinholda Heidecke. Zatem to co mamy przed sobą, to uproszczona wersja uproszczonej wersji.
Prościej już nie można. I to jest absolutnie fascynujące.