Pędem zwiedzając skansen we Wdzydzach - LINK, w pewnym momencie coś złapało mnie za kołnierz i nie chciało puścić.
To były
zdjęcia.
Po
dobrej półgodzinie oglądania trzeba mnie było końmi z tej
wystawy wyciągać, co było o tyle łatwe, że zwiedzanie odbywało
się w warunkach wiejskich. Nawet kuźnia tam była, żeby podkuć, w
razie czego.
Tam
wisiały zdjęcia, których trudno było oczekiwać, a nawet trudno
było w nie uwierzyć. Krótko mówiąc - były to reporterskie
zdjęcia z Kaszub anno domini 1900. Jakie widzieliście dotąd
reporterskie zdjęcia z przełomu wieków z zabitej dechami wsi na
polskich terenach? Wsi znanej z tego, że psy szczekają tam tylną
częścią ciała? Z Afryki - no to może i owszem. Z miasta
przemysłowego, jak najbardziej - sam o nich pisałem swego czasu -
LINK.
Ale nie z wiochy. Jedyne zdjęcia z wiochy jakie się na wsi oglądało
na przełomie wieków, to były ślubne monidła na których para
młoda siedząc jak w szkółce niedzielnej pozowała fotografowi.
Jedyne zdjęcie robione w życiu.
Zdjęcia
reporterskie ze wsi, a tak, owszem. Zofia Chomętowska, jej jeziorowo
szuwarowe Polesie (opisywane już TUTAJ), Louise Arner Boyd ze swoimi aparatami
przemierzająca polskie tereny. Tak. Ale to było dwadzieścia -
trzydzieści lat później, kiedy w powszechnym użyciu była już
nie tylko taśma filmowa, ale i aparaty, które dało się schować
do kieszeni.
Weszliśmy
we Wdzydzach do stodoły, a tam fantastyczne zdjęcia. Naprawdę
fantastyczne, kompozycyjnie, tematycznie i jakościowo. Mogę Wam je
w pokazać w zaledwie mikroskopijnej części, sporo można obejrzeć
sobie w Instytucie Herdera– TUTAJ.
Zdjęcia przedstawiają życie i pracę w majątku Alexandra
Treichela, zostały zrobione na jego zlecenie, przez zięcia -
Bernharda Hagena. Hagen w ogóle nie był i nie jest znany jako
fotograf. Był z wykształcenia lekarzem, z zamiłowania zajmował
się antropologią. Nauczył się robić zdjęcia jako ceniony
naukowiec, wieloletni badacz Sumatry i Nowej Gwinei. Czytając nawet
jego biogram w niemieckiej Wikipedii nie dowiemy się niczego o jego
fotografiach. Tymczasem w okolicach 1900 roku został zaproszony do
teścia na Kaszuby, by wioskę Hoch Paleschken (dziś Wilcze Błota,
ale po 1945 miejscowość nazywała się Wysokie Polaszki)
potraktować jako obiekt egzotyczny niczym Nową Gwineę i
sfotografować w detalach.
Fotografie
zostały wykonane na szklanych płytach, zatem jakimś potężnym
wielkoformatowcem. Chwała Hagenowi za to, że chciało mu się go
nosić.
Pomysł
wyszedł od Alexandra Treichela. Był to chłop nieprzeciętny. Widać
to nawet ze zdjęć. Malownicza i fotogeniczna brodata i siwa gęba,
o wnikliwym spojrzeniu, ubrany w coś w rodzaju chałatu, a czasami z fezem -
toczkiem na turecką modłę na głowie. Od razu widać, że był to
niezły gość.
Zanosiło
się raczej, że zostanie naukowcem, niż posiadaczem ziemskim, choć
urodził się na Kaszubach, dwa kilometry od swojego późniejszego
majątku. Rodzina była bogata, młody Alexander wyjechał szybko do
gimnazjum w Neustettin, gdzie zetknął się ze świeżymi prądami
ery premodernizmu wśród swoich rówieśników, nawiązał
przyjaźnie na całe życie. Zainteresował się filozofią i
literaturą. Na studia pojechał do Berlina, gdzie prawo i ekonomia
nie przeszkodziły mu zajmować się botaniką, prehistorią i
etnografią. Skończył wydział prawa, ale nigdy nie zaczął
praktykować w zawodzie, bo i nauki przyrodnicze pociągnęły go
znacznie bardziej. Lokalność też pociągnęła go bardziej - zajął
się badaniami antropologicznym i etnograficznymi i zoologicznymi
okolic Berlina, zostając coraz bardziej cenionym prywatnym uczonym.
Zaciekawiała
go też bardzo filatelistyka, wraz z jej detalami, uważa się go za
ojca badań nad dawnymi znakami wodnymi i perforacją, za swoje prace
został uhonorowany nagrodą Francuskiego Towarzystwa
Filatelistycznego.
Treichel
ożenił się ze swoją sympatią, poznaną jeszcze w gimnazjum w
Neustettin, Johaną, osiadł na dobre z powiększającą się o
dzieci rodziną w berlińskim Kreuzbergu. I tyle byśmy mieli z jego
pomysłów na zdjęcia, gdyby nie jego matka, która nie mogąc
podołać obowiązkom obarczyła go zarządzaniem rodzinnym majątkiem
na Kaszubach. Treichelowie bardzo wzdragali się przed opuszczaniem
Berlina, w którym Alexander miał tak rozliczne kontakty, naukowe
powiązania, nie mówiąc o wygodach mieszkaniowych. W najmniejszej
mierze nie czuł się zarządcą, ani rolnikiem, jednak za namowami
przyjechał do Wilczych Błot w 1876 roku.
Hoch
Paleschken, to nie było byle co, tylko jeden z największych
majątków w okolicy, o powierzchni 750 hektarów. Nie czując się
kompetentnym powierzył administrowanie majątkiem wykwalifikowanemu
zarządcy, przy którym uczył się nowej dziedziny, a przy okazji
miał trochę czasu zajmować się swoimi pasjami. Na sielskim,
wiejskim życiu odbił się co prawda mocno wielki pożar, który
strawił stodoły i stajnie, wraz z inwentarzem i zapasem plonów,
ale w kilka lat udało się odrobić straty, a biznes rolniczy zaczął
pięknie kwitnąć.
Treichel
rzucił się w wir badań. Dostrzegł wspaniały, nie zgłębiony
jeszcze, barwny temat - Kaszuby i Kaszubi. Zaczął zgłębiać temat
we wszystkich jego przejawach, dociekać, kolekcjonować, spisywać
wszelkie dziedziny kultury, etnografii i botaniki. Jako nowoczesny
myśliciel i egalitarysta przeprowadzał bezpośrednie rozmowy,
wypytywał wszystkich o wszystko, od prostych chłopów po ekonomów
i lokalnych nauczycieli. Zwykł był podróżować pociągami zawsze
czwartą klasą, bo dawało mu to okazje do pogaduszek ze zwykłymi
ludźmi. Przez nich był zwykle brany za aptekarza (znał się na
botanice) i oryginała, ale też zaskarbiał sobie wielką lokalną
sympatię i zyskiwał pomoc. Spisywał historie, dawne legendy i
opowiastki, kaszubskie dialekty i piosenki. Opublikował
niewiarygodne wprost ilości artykułów naukowych i esejów na
wszelkie tematy dotyczące Kaszub. Był członkiem i zaangażowanym
animatorem Towarzystwa Przyrodników w Gdańsku, jeździł zawsze na
wszystkie spotkania, dotyczące Prus Zachodnich.
Córka
Aleksandra Treichela wyszła za mąż za jego dobrego znajomego z
Berlina, wspomnianego Bernharda Hagena. W 1900 roku Hagen
opromieniony sławą lekarza i badacza tropików został przez
rodzinę Treichelów uznany za profesjonalnego fotografa i skłoniony
do przyjazdu na Kaszuby. Na zdjęciach znalazły się rodzinne sceny
zbiorowe, fotografie majątku, liczne zdjęcia prac rolniczych,
chłopów na roli i ogólnie wiejskiego, lokalnego życia. Reportaż
zlecony przez Treichela okazał się być zupełnie wyjątkowy, nie
gorszy wcale niż egzotyka z Sumatry. Szklane płyty z fotografiami
zostały przez rodzinę pieczołowicie przechowane i przeżyły o
wiele lat samego inicjatora. Treichel zmarł niestety zaledwie rok
później. Jego grób do dziś stoi na cmentarzu w Wilczych Dołach.
Można tam także obejrzeć resztki majątku, między innymi kuźnię
zbudowaną na polecenie naukowca, wpisaną dziś do rejestru
zabytków.
Po
śmierci Aleksandra majątek przejęły dzieci, jednak kilka lat
później został sprzedany Pruskiej Komisji Rozliczeniowej, a potem
rozparcelowany sprzedany innym właścicielom. O dziedzictwie
Treichela i Hagena na długi czas zapomniano. Nie sprzyjały mu
zmiana przynależności państwowej Kaszub, a także dwie wojny
światowe, które zburzyły spokój tych terenów. Dopiero po II
Wojnie Treichel i jego dzieło zaczęły być docenianie, teraz
przede wszystkim przez polskich naukowców.
Szklane
płyty w latach 90-tych zostały przez rodzinę przekazane do Muzeum
Herdera w Marburgu, a potem opracowane we współudziale Muzeum Braci
Grimm w Kassel i zaprezentowane publicznie na wystawach. Do Muzeum
Etnograficznego we Wdzydzach Kiszewskich trafiły jako niemiecki dar
od Braci Grimm i teraz cieszą oko zwiedzających.
Moje tak
ucieszyły, że nie mogłem stamtąd za nic wyjść. Po prostu
jeszcze nie widziałem czegoś takiego.
Uderza
ich soczystość. Wyrazistość. Są naprawdę egzotyczne.
Szczurołap, żniwiarze z kosami, chłopi i chłopki, łowienie ryb. Wszyscy jacyś
niedzisiejsi, skąd inąd wzięci, inaczej ubrani. Wyobraźnia
zaczyna pracować.
Nie
wiem, czy wspomniany w poprzednim felietonie Izydor Gulgowski, twórca
wdzydzkiego skansenu, pierwszego na polskiej ziemi, znał prace
Treichela i samego ich autora. Jest to dość prawdopodobne. Nie
wiem, w jakim zakresie inspirowali się oni wzajemnie. Jeden
wcześniejszy, później zapoznany, drugi późniejszy, którego
nigdy nie zapomniano. Obaj stworzyli wielkie dzieła. Ich połączenie
we Wdzydzach Kiszewskich jest po prostu fantastyczne, nastrojowo i
poznawczo.
Czego
właściwie i Państwu życzymy.
Fabrykant
Źródła
i źródełka:
https://www.herder-institut.de/no_cache/suche.html?id=103&L=0&q=Hochpaleschken
Po przeczytaniu tego wpisu o obejrzeniu zamieszczonych tutaj zdjęć we wpisie stwierdzam, że nie mógłbym żyć w tamtych czasach. Teraz ułatwiliśmy sobie tak życie technologią, że bez niej żyć bardzo ciężko albo nawet wcale ;p
OdpowiedzUsuńA ja nie miałbym nic przeciwko. Życie było cięższe, ale dużo prostsze. Dużo łatwiej było być pionierem w każdej niemal dziedzinie, dużo łatwiej było zostać potentatem, a nawet monopolistą, o ile miało się dobre pomysły. Ucisk feudalny już powoli "odelżał", a kariery od pucybuta do milionera były bardziej dostępne. Życie bez technologii jakoś mi nie przeszkadza, za wyjątkiem życia bez blogowania;)
UsuńAleż blogowanie wówczas kwitło tylko dla niepoznaki nazywano je pamiętnikarstwem. I były sztambuchy...
OdpowiedzUsuńTeż pisałem do sztambucha. Oraz pamiętniczki z liceum.
UsuńCoś takiego! Nigdy o tej wystawie nie słyszałam (o samym skansenie owszem). A odwiedzając tamtejszą rodzinę, poznałam tylko takie „perły” okolicy jak nieukończony pałac-gargamel, domek do góry nogami i najdłuższa deska świata (no, ta jest, powiedzmy, względnie ciekawa ;) ).
OdpowiedzUsuńUwielbiam, gdy takie skarby jak te zdjęcia są w stanie przetrwać ciężkie czasy i zupełnym przypadkiem? cudem? wychodzą na światło dzienne. Tak jak ta dokumentacja fotograficzna życia na zamku Książ poczyniona przez kucharza. Widziano? :)
Nie widział. Musi zobaczyć.
UsuńNigdy zamku Książ nie widział i też musi zobaczyć.
Usuń