Czy
to możliwe że przez ręce jednego faceta przeszły wszystkie
najważniejsze zdjęcia przedostatniego (czyli tego najbardziej
interesującego, he he) półwiecza?! Chyba niemożliwe. Chyba na
pewno. Ale jednak, choć się wierzyć nie chce.
Był
sobie taki pan- John G. Morris. Ten pan był wszędzie tam gdzie było
interesująco i należał do wszystkich tych organizacji do których
i ja marzyłbym należeć. I nie jestem odosobniony w tych
marzeniach. Ten pan powinien był pisać mojego bloga zamiast mnie,
tylko on pisałby wszystko z autopsji- w przeciwieństwie do mnie
oglądał to na własne oczy. Nie wierzycie? Ja też nieomal nie
uwierzyłem. Ale John G. Morris, zamiast bloga, napisał
autobiografię i właśnie ją przeczytałem, za radą szanownego
czytelnika Konrada J. Tytuł „Zdobyć zdjęcie”, podtytuł „Moja
historia fotografii prasowej”. Brzmi to jakby pan Morris był
jakimś historykiem, ale on po prostu tworzył tę historię tymi
ręcami i temi palcyma (cytat). I jego biografia rzeczywiście
świetnie rymuje się z wpisem o marnych dolach
selektorów.
Marna
dola selektora - pana od płyt,
Nikt na niego nigdy nie patrzy, każdy słucha bit.
Marna dola selektora - pana od płyt,
Mało kto ceni jego robotę, każdy czeka na hit.
Nikt na niego nigdy nie patrzy, każdy słucha bit.
Marna dola selektora - pana od płyt,
Mało kto ceni jego robotę, każdy czeka na hit.
No
właśnie. Patrzy kto na Johna G. Morrisa? Zna go ktoś? Ktoś
słyszał o nim?
Wymieńmy
pokrótce gdzież to pracował nasz pan selektor Morris, rocznik
1916-ty. Otóż po studiach na uniwersytecie w Chicago załapał się
jako edytor depesz w magazynie „Life”, gdy trochę okrzepł
został korespondentem „Time- Life” w Hollywood.
Biografia pana Morrisa. Polecam! |
Pozycja
niemal monopolistyczna dawała gazecie wielkie możliwości
sterowania opinią publiczną. Wręcz wywoływania, lub gaszenia
wojennych nastrojów- z czego „Life” i jego właściciel i twórca
Henry Luce czasami korzystał.
W
trakcie II Wojny Światowej mianowano Morrisa na stanowisko
fotoedytora „Time- Life” w Londynie. Gazety ilustrowane były
wtedy niewątpliwie najważniejszym źródłem informacji o
wydarzeniach wojennych. Co oznaczało, że przez biurko Morrisa
przeszły wszystkie najważniejsze i najbardziej sławne zdjęcia
wojenne w ogóle. Inwazję w Normandii obserwował na swoim
pięćdziesięciodwugodzinnym dyżurze bez snu, w Londynie- pędził
tylko co chwila do brytyjskiej cenzury i z powrotem, żeby pozwoliła
mu słać kolejne nadchodzące zdjęcia transatlantyckimi lotami do
redakcji. To w jego siedzibie właśnie nastąpiła najsłynniejsza
kasacja i spalenie najsłynniejszego fotoreportażu świata- zdjęć
Roberta Capy robionych na plażach podczas desantu w Normandii.
Laborant przewalił odczynniki, z kilkunastu filmów udało się
uratować 12 klatek- i ratował je właśnie Morris.
Cieszmy
się że to zrobił, bo dzisiaj wszyscy je znamy. No i cieszmy się
że Capa go potem nie zabił. Autobiografii by nie było.
Tuż
po wyzwoleniu Paryża nasz edytor udał się tam czym prędzej. W
powojennym Paryżu poznał następujące persony: Henriego Cartier-
Bressona, Davida Seymoura Chima (Szymina). Innych- Roberta Capę i
George’a Rodgersa- znał wcześniej, bo obaj byli amerykańskimi
fotoreporterami. Jednym słowem poznał przyszłych założycieli
najsławniejszej agencji fotograficznej- Magnum.
Zauważam
że dość trudno mi nie używać co chwila licznych przymiotników w
stopniu maksymalnie najwyższym. No co ja poradzę?
W
Paryżu balował pan Morris ze znanymi niektórym personami- Ernestem
Hemingwayem, Marleną Dietrich, Pablem Picassem, a także prawdziwą
rzeszą słynnych fotografików i fotoreporterów wojennych- przez
Cartier- Bressona poznał Roberta Doisneau i innych Francuzów,
kupując dla „Life” ich archiwa z czasów okupacji.
Po
wojnie nasz pan edytor zatrudnił się szczęśliwie w miesięczniku
„Ladies’ Home Journal” Czymż było w USA lat czterdziestych i
pięćdziesiątych owo pismo? Hm… Takim TVN Style tylko sto razy
bardziej. Morris skierował ów miesięcznik na nierozpoznane i
pionierskie wody fotografii społecznej. Na początku lat 50-tych
wysłał kilkunastu fotoreporterów żeby sfotografowali dwanaście
rodzin z dwunastu krajów całego globu- ich codzienne życie, mniej
lub bardziej dla Amerykanów egzotyczne. Ukazały się w cyklu
„Ludzie są ludźmi”:
„Oto
osiemdziesięcioro ośmioro z dwóch miliardów ludzi mieszkających
na planecie Ziemia. Są to członkowie dwunastu rodzin,
reprezentujących dwanaście krajów, trzy rasy i pięć różnych
wyznań religijnych. Mówią jedenastoma językami i pozują do
zdjęć, wykonanych przez fotografika, będącego wysłannikiem
„Ladies' Home Journal”. W ciągu kilku ostatnich miesięcy
„Journal” niczym czasopismo z Marsa, wysłało swoich
fotoreporterów do różnych krajów, aby przyjrzeli się życiu
rodzinnemu na całym świecie. W niniejszym cyklu co miesiąc
będziecie poznawać więc kolejne rodziny w takim porządku, w jakim
budzi je wschodzące słońce. Najpierw spotkacie państwa Okamotów
z miasta Oshika w Japonii- płacą oni co roku dwanaście różnych
podatków, w tym podatek od krowy i dodatkowy podatek od krowy. W
następującej kolejności pojawią się państwo Ho-fu- juanowie z
Kia-ting w Chinach, którzy nie chcieli pozwolić sfotografować na
ich małej córeczki w obawie, że złe duchy sprowadzą na nią
śmierć. Potem zaprezentujemy pana Mohameda Ushmana i jego żonę,
mieszkających w Patni w Pakistanie- choć małżonkowie nie znali
się przed ślubem, ich małżeństwo trwa już trzynaście lat.
Dalej idą państwo El Gamelowie z Manayel Shebein al Kanater w
Egipcie, których osły wywodzą się w prostej linii od osłów
biblijnych. Następnie wystąpi rodzina Zamba Alumasów z Lujulu w
Afryce Równikowej, gdzie podstawowym, codziennym zajęciem każdej
dziewczynki jest zbieranie świeżych liści , z których panny
wyplatają dla siebie spódnice. Dalej poznacie rodzinę Baloghów z
miejscowości Furolac w Czechosłowacji, gdzie wesela trwają trzy
dni, a wilcze mięso uchodzi za przysmak; włoską rodzinę
Guercinich z Greve w okolicach Florencji, która pomalowała swój
nieskazitelnie czysty dom na żółto, ponieważ domy ich sąsiadów
są czerwone; małżeństwo Steglitzów z Wollau w Niemczech, którzy
zakochali się w sobie na wiejskiej zabawie i pobrali się w roku, w
którym Hitler doszedł do władzy; rodzinę Hiattów z Hook Norton w
Anglii, która lubi zachodnią literaturę i pub The Gate Hangs High;
małżeństwo Prattów z Gidden w stanie Iowa z USA, których
dziewięcioletnia córeczka najbardziej na świecie uwielbia jeździć
na oklep na kucyku; i wreszcie rodzinę Gonzalezów z Moravatio w
Meksyku, gdzie walki kogutów są legalne i gdzie zwyczaj nakazuje
wykraść pannę młodą rodzicom.
Wniosek
płynący z tego fotograficznego przeglądu może zaskoczyć
wyłącznie dziennikarzy piszących nagłówki w gazetach, a brzmi on
po prostu tak: ludzie są po prostu ludźmi, bez względu na to ,
gdzie żyją i skąd pochodzą.”
To
był tematyczny przełom. Ten fotoreportaż zainspirował niejakiego
Edwarda Steichena, dyrektora Museum Of Modern Art (o nim było już
TUTAJ) do zorganizowania... Hm… znowu jestem zmuszony do używania
tych silnie wartościujących przymiotników- do zorganizowania
najsłynniejszej wystawy fotograficznej wszechczasów- „Family of
the Man”. Wiele zdjęć ze wspomnianych fotoreportaży znalazło
się na tej wystawie i wraz z nią okrążyło potem cały świat
(były także w Warszawie).
W
tym czasie John Morris zadzierzgiwał coraz silniejsze więzi z
fotoreporterami przyszłej agencji Magnum- był jednym z najbliższych
przyjaciół Roberta Capy (Friedmana) i na prośbę fotografów
został edytorem wykonawczym i współorganizatorem słynnej później
agencji, kształtującej gusta fotograficzne całego świata.
No
dobra, napiszę to: najbardziej znanej agencji fotograficznej w
ogóle.
Uff,
ulżyło.
Wspomnienia
Morrisa z czasów Magnum zmieniły nieco moje spojrzenie na tę
organizację. Miałem ją zawsze za pomnikowe dzieło samej śmietanki
światowych fotografików, dzieło że klękajcie narody, miejsce, za
pracę w którym każdy fotograf dałby się pokroić i rozsmarować
na kanapce. Nie było tak od początku, bynajmniej. Przynajmniej na
początku agencja Magnum biedowała i ledwo wiązała koniec z
końcem, ledwo utrzymywała się na powierzchni i były już głosy
że to wszystko nie ma większego sensu, jedynie entuzjazm i optymizm
Roberta Capy pchał wszystko do przodu. Capa- znany bon vivant i
awanturnik- był, jak się okazuje, spirytusem
movensem
całego Magnum. Henri Cartier Bresson zanadto bujał w obłokach by
być liderem- jak napisał o nim między wierszami Morris.
Bressonowi, pomimo podziwu dla jego pracy dostaje się kilka
kąśliwych uwag od naszego edytora (przypisy w nawiasach- moje):
Gouldowie
(właściciele
„Ladies Home Journal”)
byli zachwyceni zdjęciami, które Bob (Capa)
zrobił rodzinie Prattów w Iowa. Uzgodniliśmy, że obejmujący
także nasze diety budżet wyniesie mniej więcej piętnaście
tysięcy dolarów i że musi nam to wystarczyć na objechanie całej
reszty świata. Wiedziałem, że trzeba się będzie liczyć z każdym
groszem, przygotowałem więc zawczasu zamkniętą listę tematów,
które powinniśmy przedstawić na zdjęciach, nie licząc portretów
rodzinnych- uwzględniłem na przykład pracę na roli, przygotowanie
posiłków, jedzenie (…) uczestnictwo w obrzędach religijnych,
odpoczynek w domu, podróżowanie i spanie.
Capa,
co było zupełnie naturalne, chciał żeby pieczę nad całym
projektem sprawowała agencja Magnum, jego fotograficy z grubsza
podzielili więc świat między siebie: George Rodger wybrał Afrykę
i Bliski Wschód, Henri Cartier- Bresson miał pojechać do Azji, a
Capa i Chim zdecydowali że zajmą się Europą. Jeśli jednak
któremuś z nich nie udałoby się zrobić zdjęć na choćby tylko
jeden z zadanych tematów, szlag trafiłby cały cykl. Dlatego nie
zgodziłem się, żeby Cartier- Bresson dostał Chiny i Japonię, bo
najzwyczajniej w świecie nie potrafiłem sobie wyobrazić, że
zastosuje się do naszego prostego jak konstrukcja cepa scenariusza.
Do Chin i Japonii wysłałem zatem Horacego Bristola (…).”
Dalej:
„Carmel
Snow, naczelna „Harper's Bazaar” wysoko ceniła jednak Cartier-
Bressona, a jej uznanie podzielał także słynny kierownik
artystyczny pisma Alexy Brodovitch. Dlatego zamówili kiedyś u
Henriego fotoreportaż z pokazu mody- ale tylko raz, bo Cartier
Bresson właściwie nie potrafił robić upozowanych zdjęć.”
I
jeszcze jedna szpileczka:
Cartier-
Bresson, nasz dyżurny krytyk agencyjny, nie krył niezadowolenia,
pisząc: >>Obejrzałem uważnie wszystkie zdjęcia (…)
Pozwólcie że wyrażę swoją opinię: selekcja chyba nie była zbyt
ostra, biorąc pod uwagę jakość i treść reportażu; połowa z
tych fotografii wystarczyłaby nam w zupełności<<
Henri
miał słuszność i mylił się jednocześnie. Niewątpliwie miał w
pamięci zlecenie na obsługę koronacji króla Jerzego VI w 1936
roku, które sam wykonywał dla „Ce Soir” (chodzi
o te zdjęcia- LINK).
Zrobił wtedy trzy pamiętne zdjęcia, przedstawiające tłumy na
Trafalgar Square, ale samego króla musiał już sfotografować ktoś
inny.”
Mimo
tak drastycznych różnic charakterologicznych i w podejściu do
pracy, agencji Magnum udawało się jakoś egzystować. Prym wiódł
w niej jednak Robert Capa. Pozostali członkowie, w tym Morris,
zwykle poddawali się jego woli w kwestii decyzji artystycznych i
biznesowych.
Tym
trudniej zrobiło się gdy Capa- Friedman zginął na wojnie w 1954
roku w Indochinach, dzisiejszym Wietnamie. Na szczęście w tych
dramatycznych dla Magnum chwilach na wysokości zadania stanęli
Dawid Seymour Chim i Cornell Capa, brat Roberta, który dołączył
do agencji.
Sam
Morris po kilku latach odszedł z Magnum do „The Washington Post”,
gdzie współodpowiadał za stronę fotograficzną pisma. Z tamtych
czasów datuje się jego znajomość z kolejnymi amerykańskimi
politykami i prezydentami. Morris zarządzał wielką rzeszą
fotografów, towarzyszył im w zleceniach, spędzał noce na selekcji
zdjęć, a przy tym ojcował i matkował znanym dzisiaj postaciom.
Dzięki niemu uzyskał pierwsze zlecenia biedujący Eliott Erwitt. Po
pierwszym spotkaniu z młodym i nieopierzonym Erwittem, Morris
zanotował na marginesie teczki z jego fotografiami: „Geniusz”.
Nie
pomylił się ani trochę, skubany.
Morris zwykle trzymał w rękach wszystkie nitki biegnące do ważnych
wydarzeń- był buforem pomiędzy fotoreporterami a gazetami,
promował przy tym fotografię jak tylko mógł. To między innymi
dzięki niemu gazety typu „Washington Post” i „The New York
Times” swoje frontowe okładki zaczęły inkrustować jakimś
dużym, przykuwającym uwagę zdjęciem, a nawet decydowały się na
wydawanie kolorowych dodatków fotoreportażowych. Morris był
wszędzie- na konferencji podczas której zastrzelono Roberta
Kennedy’ego, w samolocie redakcyjnym, w którym na trasie Cap
Canaveral- Waszyngton wywoływał pierwsze zdjęcia z Księżyca
przywiezione przez Armstronga i Aldrina do porannego wydania.
John G. Morris w "New York Times". |
John G. Morris we własnym domu. Fot: Abbas. |
W
swoich wspomnieniach John G. Morris opisuje smaczki kontaktów z
fotografami, wydawcami, właścicielami gazet, współpracownikami.
Zwłaszcza w drugiej połowie książki „Zdobyć zdjęcie” jest
ich sporo. Z racji swoich własnych fascynacji żałuję że nie ma
ich aż tak wiele z czasów jego edytorki w Magnum Agency, ale też
książka opisuje życie człowieka, który naoglądał się świata
i ludzi jak mało kto inny- siłą rzeczy musi być ona skrótowa. Od
znanych nazwisk fotografów roi się w niej tak, że głowa boli, a
od dyskretnych sugestii autora dotyczących jego ulubionych
fotoreporterów „z drugiej ligi” palce mdleją ze zmęczenia na
klawiaturze przy wyszukiwarce Google.
Sporo
miejsca Morris poświęca swojemu przyjacielowi Eugene W. Smithowi,
człowiekowi egzystującemu na krawędzi szaleństwa, targanemu
wieloma problemami, w tym alkoholowemu i narkotykowemu, ale
poświęcającego się fotografii zupełnie bez reszty. Smith był
wcześniej znany ze swoich zdjęć wojennych z Iwo Jimy, potem z
niesłychanie dogłębnych fotoesejów, np. monografii Pitsbourga,
albo zdjęć przemysłu filmowego Hollywoodu, które przeciągał w
nieskończoność i nie kończył- dzięki Morrisowi udawało mu się
jakoś egzystować. Sławę zdobył reportażem z japońskiej
Minamaty, gdzie z narażeniem życia udokumentował skażenie
środowiska spowodowane zbrodniczą niefrasobliwością przemysłu.
Pod sam koniec życia przyjaciela Morris wynegocjował dla Smitha
stałe stypendium uniwersyteckie w zamian za przekazanie uczelni
wszystkich swoich negatywów. Był to, jak się okazuje, całkiem
dobry interes dla uczelni, bo dzisiaj są one warte kilka milionów
dolarów.
Końcowe
karty książki należą do podsumowań- Morris częściowo z dumą i
sentymentem, częściowo gorzko pisze postscriptum do „złotej ery”
fotografii, którą sam tworzył i zastanawia się nad jej ewentualną
przyszłością. Opisuje też pewną ewolucję swych poglądów, w
trakcie której zmierzał ku zadeklarowanemu pacyfizmowi, poczynając
od II Wojny, „Rodziny człowieczej” aż po własne protesty
pokojowe przed wojną w Iraku, kiedy próbował zawrócić ze ścieżki
militarnej amerykańską opinię publiczną.
Co
tu dużo gadać. Każdy chciałby być Morrisem. Widzieć to
wszystko. Poznać największe sławy i pracować nad ich
fotografiami, kształtować epokę, w przenośni i dosłownie.
I
jeszcze dla jednej rzeczy chciałoby się być Johnem G. Morrisem.
Otóż żył on sto lat. Zmarł w Paryżu w 2017-tym.
Niezła
robota, panie Morris! Szacunek!
Fabrykant
Czytaj moje felietony na SNG Kultura- LINK
A może tak Szanowny Fabrykant założy swoje Magnum?
OdpowiedzUsuńWiem, dziś każdy pstrykadło ma przy sobie, jest zalew tandety. Ale Szanowny Pan ma oko i pomysł;)
Dziękuję. Ale mam mniej talentu niż Robert Capa, a organizacyjnego to już w ogóle. Zostanę na pozycji samotnego snajpera. Fotoreportaż o Łodzi już się pichci...
Usuń