Opowieść z głębi zimy:
Myjnię mam niedaleczko. Rano wyglądam
za okno, ostre słońce prześwietla śniegi, myślę sobie –
umyję, jest okazja. Odwalam poranne obowiązki, wsiadam do samochodu
czarnego jak Święta Ziemia (tak mawiał chyba mój Tata),
ubrudzonego jeszcze od wyjazdów słowacko – bukowińskich (ho ho,
bywało się - LINK LINK), jadę umyć.
Niestety – kolejka. Pięć aut czeka
w rządku na wyszorowanie. Mam trochę czasu, decyduję się
zostawić. Kiedy przyjść? Za godzinę.
No dobra. Mam godzinę na nicrobienie.
Do domu za daleko, dzielnica antyrozrywkowa, taka dzielnica zepsutych
latarni, żadnej knajpy ani sklepu w pobliżu, tylko chaszcze i stare
domy jednorodzinne. Idę zatem. Co będę siedział. Nie raz już tu
się wałęsałem.
Najpierw do rzeczki i „Użytku
ekologicznego” oznaczonego czerwoną, urzędową tablicą
zabraniającą tego i owego, krzaczory i zarośnięty staw skuty
lodem. Zimno. Wszystko na tyłach nowo postawionej i straszliwie
nowobogackiej mieszkaniówki udającej pałace. Pałace z chaszczami
na tyłach. Idę. Ale nudno idę. Bywałem tu już wiele razy. Wiele
razy myłem samochód. Obfotografowałem już te stawy, nowe pałace
i stare wille, znam je na wylot.
Myślę – co by tu? Gazety w
poczekalni myjniowej przeczytałem już trzy razy. Przecież nie
pójdę siedzieć godzinę w pobliskiej Biedronce w otoczeniu
świeżaków.
Ale myślę i wizualizuję sobie w
pamięci dzielnicę - jest przecież muzeum. Lepiej w muzeum niż w
Biedronce! Dobra nasza.
Kilka minut piechotą. Po drodze
przypominam sobie historię, którą już kiedyś opisywałem.
Historię więzienia - obozu na Radogoszczu. Historię wojny. Wojna,
obóz, Niemcy...
Tuż po wkroczeniu do Łodzi Niemcy
wyciągnęli swoje przygotowane zawczasu listy proskrypcyjne. Gestapo
zgarnęło wszystkich z tych list. Nauczycieli, księży, działaczy
organizacji polskich i żydowskich, społeczników. Trzeba było ich
gdzieś trzymać. Z początku zorganizowany obóz w zrujnowanej
fabryce Glazera szybko musiał przenieść się do potężniejszego
obiektu – dawnej fabryki rodziny Abbe przy Zgierskiej. Stefan Abbe
i jego rodzina zostali już wcześniej aresztowani i wysłani do
Auschwitz. Tak się dogodnie złożyło. W fabryce zorganizowano tak
zwany policyjny obóz przejściowy i więzienie. Obóz przejściowy
służący jako przystanek do przymusowych wysiedleń, a potem
przystanek do obozów zagłady. A więzienie – jak to więzienie.
Więziło się tam przestępców którzy popełnili zbrodnie handlu
mięsem, nielegalnego uboju, albo szmuglowali żywność, no i
wszystkich którzy mogli być potencjalnymi wrogami Rzeszy
Niemieckiej. Harcerzy, przedwojennych urzędników, lekarzy i ludzi
kultury. Dużo ich było. Przez więzienie przewinęło się
czterdzieści tysięcy osób. Radogoszcz był szeroko znany ze
znęcania się nad więźniami i trzymania w nieludzkich warunkach.
Wiadomo – wrogom Rzeszy należy się co najgorsze.
Byłem nie tak dawno na zewnętrzu
muzeum Radogoszcz, ale bardzo dawno na wystawie w środku muzeum. Idę
zatem przez mróz, śnieg skrzypi pod butami. Z daleka widzę
czerwone mury tej potężnej ruiny i wieżyczkę strażniczą, która
oglądana w dzieciństwie jednocześnie pociągała i przerażała.
Chciało się mieć wtedy taki domek na drzewie, ale dorośli mówili,
że działy się tu straszne rzeczy...
Mury ruiny. Spalonej ruiny.
Przed wkroczeniem Rosjan do Łodzi, co
nastąpiło 18 stycznia 1945 roku, Niemcy w osobie dowódcy policji i
SS Wilhelma Koppego, wydali rozkaz dotyczący Generalnej Guberni (a
przypuszcza się że i Kraju Warty do którego należała Łódź)
mówiący o tym, że żaden więzień niemiecki nie może zostać
wyzwolony.
Hitlerowcy z obozu radogoskiego
zastosowali się do niego sumiennie, postanawiając wymordować
tysiąc pięciuset więźniów, jacy tuż przed wyzwoleniem Łodzi
zapełniali więzienie. Karabinami i pistoletami poszło słabo, bo
więźniowie stawili opór, więc zamknięto bramy i drzwi i
podpalono budynek.
Z tysiąca pięciuset osób uratowało
się trzydziestu, ukrywając się cudem w zbiorniku ciśnieniowym
wody, oraz wśród trupów w jednej ze wspomnianych wieżyczek
strażniczych. Była to największa niemiecka zbrodnia w Polsce
dokonana podczas działań frontowych.
Ta tragedia, dokonana dzień przed
wkroczeniem Rosjan, tak wstrząsnęła łodzianami, że fabryka –
Pomnik Radogoszcz została pierwszym muzeum w Polsce stworzonym
oddolnie – na żądanie mieszkańców.
Przeglądam ekspozycję. Obrazowo
opowiada o rzeczach jakie działy się w więzieniu. Zdjęcia sal
noclegowych, a szczególnie zdjęcia izby chorych same mówią za
siebie. Większa część wystawy jest przetłumaczona na angielski,
szkoda że tylko część, bo wiele z cytowanych wypowiedzi więźniów,
najbardziej dobitnych i poruszających – nie. Może należałoby to
zmienić.
A może to nie ma znaczenia.
Kto pamięta? Kto chce pamiętać? Kto
tu przychodzi do tego muzeum po sąsiedzku? W otoczeniu domków
jednorodzinnych, chaszczy i mieszkaniówki udającej Luwr?
Ja przychodzę. Ja jestem poruszony.
Ale nikomu nie narzucam. To moi
prywatni Niemcy mi to zrobili.
Życie toczy się dalej. Niemcy
pokutują za swe winy w czasie wojny. My też pokutujemy.
Nowy dzień wstaje, szybkie śniadanie,
czyściutkim samochodem pędzimy rano z Młodzieżem na konkurs
eksperymentów naukowych. Pół samochodu w miskach, bateriach R9,
kablach, butlach z osoloną wodą i styropianie. Późno! Spieszymy
się. Gaz do dechy. Zatem objazdem, żeby ominąć poranne korki.
Objazdem, a potem skrótem. Skrót wypada przez Bracką i Staszica.
Jedziemy. W perspektywie park.
- To pomnik pękniętego serca –
mówię i coś łapie mnie za gardło– tutaj Niemcy zrobili obóz
koncentracyjny dla małych dzieci...
Może i coś bym jeszcze opowiedział,
ale cisną się na usta tylko epitety. Skupiam się na omijaniu
zaparkowanych aut.
Kto mógł wpaść na taki pomysł? No
kto? Jak takiego nazwać?
Nie wyraziłem się precyzyjnie, tylko
emocjonalnie. To nie obóz koncentracyjny. To obóz pracy był.
„Na naszych wschodnich terenach
Niemiec, szczególnie w „Okręgu Warty”, zaniedbanie młodzieży
polskiej rozwinęło się poważnie i stanowi groźne
niebezpieczeństwo dla młodzieży niemieckiej. Przyczyny tego
zaniedbania leżą przede wszystkim w nieprawdopodobnie prymitywnym
standardzie życia Polaków. Wojna rozbiła wiele rodzin, a
uprawnieni do wychowywania nie są w stanie spełniać swych
obowiązków, polskie zaś szkoły zamknięto. Stąd też dzieci
polskie, wałęsające się bez jakiegokolwiek nadzoru i zajęcia,
handlują, żebrzą, kradną, stając się źródłem moralnego
zagrożenia dla młodzieży niemieckiej”
W związku z tymi moralnymi
zagrożeniami można było utworzyć głodowy obóz pracy. Mogło tam
trafić każde polskie dziecko, wystarczy że „wałęsało się”.
Wikt w obozie był stały i następujący: na śniadanie - kromka
suchego chleba, kubek kawy bez cukru, na obiad - zupa z ziemniaków
lub brukwi bez tłuszczu, na kolację – powtórka śniadania.
Więźniom w wieku od 2 do 16 lat, przebywającym na izbie chorych,
przysługiwała połowa tej racji żywnościowej.
Jednorazowo na stałe pracowało w
obozie około 1200 dzieci, wyrabiając elementy do masek gazowych,
koszyki i buty ze słomy. Umierało około dwójki na tydzień. O ile
nie panowała epidemia tyfusu. Podczas epidemii zmarło ich około
siedmiuset. Niemcy nie potrafili sobie z tyfusem poradzić, a
ponieważ obóz dziecięcy leżał tuż pod murem getta żydowskiego
(przeżywającego w tym czasie swoją tragedię), 280 dzieci zostało
wysłanych do tamtejszego szpitala, gdzie były z poświęceniem
leczone przez żydowskich lekarzy, obawiających się
rozprzestrzenienia epidemii na zamkniętą dzielnicę, co mogło być
katastrofalne w skutkach. Wszystkie dzieci leczone w getcie –
przeżyły.
Przebywając w stałym skrajnym
niedożywieniu, wciąż głodni, mali więźniowie opanowali szybko
do perfekcji metodę polowania na ptaki, co oczywiście niewiele im
pomagało. Obóz działał między 1942 a 1945 rokiem. Przez pierwsze
dwa lata nie było tam w ogóle łaźni. Były miski i studnia.
Młodsze dzieci, które moczyły się w nocy, były zamykane w
osobnym baraku na pryczach bez sienników.
Po ukończeniu 16 lat dzieci były
wysyłane na roboty przymusowe do Niemiec.
Nie był to jedyny w Polsce obóz dla
dzieci. Drugi, podobny był w Lubawie.
Pęknięte serce zostaje za nami.
Pędzimy dalej na spotkanie z fizyką i chemią. Hamujemy przed
tramwajami, dodajemy gazu na wyjściu z zakrętów. Przy Wojska
Polskiego przejeżdżamy koło dużego zielonego terenu. Rzut oka na
młode drzewka w Parku Ocalałych. Z uliczki Oblęgorskiej widać
wielkie mury ułożone w gwiazdę Dawida i górującego nad nim orła
na piaskowym cokole – to chyba jedyny w Polsce pomnik polskich
Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. Sześć tysięcy nazwisk
wyrytych na czarnych tabliczkach, ustawionych w malowniczy, potężny
monument. Za nimi aleja z granitowymi tablicami nazwisk tych, którzy
przeżyli łódzkie Getto i przyjechali wmurować je przy alejce i
zasadzić swoje drzewko w Parku. Dalej alejka wiodąca do wielkiego
zielonego kopca, przypominającego kopce z Krakowa. Na szczycie na
wieczną pamiątkę siedzi odległy i spiżowy Jan Karski na swojej
ławeczce, w cieniu pojedynczego bezlistnego dębu. Zazieleni się
wiosną. Jest zima. Trzeba się skupić na prowadzeniu, bo ślisko.
Zostawiamy tereny dawnego getta. Zostawiamy Niemców, Żydów i
Polaków. Ale wiem, że to tylko na chwilę.
Łamiemy niektóre przepisy, a może i
nawet po drodze wymuszamy jakieś pierwszeństwo. Fizyka i chemia nie
mogą czekać! Zaraz się zaczyna! Źródłowa. Północna. Migacz w
lewo. Anstadta. Anstadta 7.
Konkurs dla gimnazjalistów i
licealistów jest w Dwunastce. Szacownym liceum, do którego
niektórzy znajomi chodzili. Nigdy nie byłem w środku. Bałem się.
Czy budynki są winne temu co się w
nich mieściło? Czy przechowują po wsze czasy uczucia, szczęście
i grozę, chwile euforii i smutku swoich mieszkańców? Dawne rozmowy
i grzechy? Zawsze się tego bałem.
Może niepotrzebnie.
Na schodach wewnątrz wita nas ubrana
na galowo, uśmiechnięta acz nieco stremowana swą rolą
licealistka. Czy konkurs eksperymentów to tutaj? Tutaj! Zapraszamy!
Wchodzimy po schodach, setka młodych ludzi na korytarzu śmieje się,
dyskutuje, targa krzesła, macha nogami siedząc na stolikach,
gestykuluje. Zostawiam styropian, butelki z wodą i kable i szybko
wychodzę.
-No i jak ci się podobało w
Dwunastce? - pytam potem Młodzieża.
-Fajnie. Super szkoła. Ze dwa razy
większa niż nasza, wreszcie się jakoś na przerwach można
zmieścić w korytarzu. Miejsca dużo, przyjemnie, ludzie mili.
Za okupacji w Dwunastce było Gestapo.
Przedwojenny teren najpierw służył
polskiej szkole dla dziewcząt w Łodzi, pierwszej szkole żeńskiej
w mieście (istniała od 1861 r), a potem Towarzystwo Żydowskich
Szkół Średnich kupiło tę działkę i wybudowało w 1939 roku
nowoczesny modernistyczny budynek gimnazjum. Jest przykładem
klasycznej, międzywojennej moderny, której trochę w mieście mamy.
Pierwsze zajęcia w nowej szkole miały się rozpocząć 1 września.
Ale lekcji nie było. Budynek zajęła Geheime Staatspolizei.
Zaanektowano także sąsiednie budynki.
Od strony ul. Północnej umiejscowiono garaże i budynki
gospodarcze, centrala znajdowała się właśnie pod numerem 7. W
piwnicach gmachu urządzono areszt śledczy. W jego murach
przetrzymywano i torturowano setki osób, w większości wspomnianych
wrogów Rzeszy Niemieckiej.
Szef łódzkiego Gestapo dr Otto
Bradfisch od 1942 roku zarządzał policją, bezpieczeństwem i
wszystkimi łódzkimi obozami, na czele z tym na Radogoszczu. W 1963
roku w procesie w Hanowerze udowodniono mu współudział w
zamordowaniu 15 tysięcy osób i skazano na 13 lat więzienia.
Gestapo i jej siedmiuset agentów i stu
pięćdziesięciu funkcjonariuszy siało terror w Łodzi przez siedem
lat wojny. Potem weszli Rosjanie i komunistyczna władza. Mieczysław
Moczar wraz ze swoją drużyną zainstalowali na Anstadta 7 Urząd
Bezpieczeństwa Publicznego. Cele aresztanckie doskonale się
przydawały do przetrzymywania więźniów politycznych i wrogów
komunizmu. Zginęło w nich wiele osób. Wielu byłych członków AK,
żołnierzy, którzy nie złożyli broni, ludzi którzy podpadli
nowej władzy...
Może lepiej przyjmijmy, że budynek to
tylko przedmiot. Milczący i obojętny. Nienasiąkliwy.
I co? Siedemdziesiąt pięć lat się
tak męczymy. Ja się męczę. Mijam codziennie, myślę za dużo.
Wszystko przez wojnę, przez Niemców.
Czyli przeze mnie?
Też.
Nie czuję związków, ale jestem na
pewno Niemcem w 1/16. Prababcia Beim spod Kalisza podobno nawet po
polsku nie mówiła. Kim się czuła? Nie wiem. Nawet Mama nie znała
prababci. Może Polką? Może Niemką? Na szczęście nie dożyła
okupacji. Nie musiała decydować. Następne pokolenia były już
zdecydowane.
Niejedni którzy przeżywali dylematy.
Juliusz Heinzel, wcześniej robotnik, potem fabrykant i posiadacz
ziemski, z kupionym tytułem Heinzel baron von Hohenfels pewnie czuł
się Niemcem. Na jego dawnej ziemi stanęła fabryka Abbego,
wspomniane Muzeum – Pomnik Radogoszcz. Jego syn Juliusz Teodor po
1918 roku udzielał się w dziele odbudowy wolnej Polski organizując
rauty dobroczynne w swym pałacu, wraz z polską śmietanką
kulturalną. A wnuk Juliusza – Juliusz Roman Heinzel został
dowódcą ułanów i dosłużył Virtuti Militari za wojnę w 1920
roku. Podobnie znana niemiecka, fabrykancka rodzina Bidermannów, na
czele z Bruno Bidermannem, który by ratować fabrykę podpisał
volkslistę. Jego córka – Lil (Maryla) Bidermann wstąpiła do AK,
ukrywała się długi czas, lecz została schwytana i była kilka lat
więziona i torturowana przez Gestapo...
Mama opowiada o sąsiadach Niemcach za
czasów okupacji, rodzinie K. Mieszkali w domu obok, stosunki przed
wojną były przyjazne, dzieci biegały razem po jednej ulicy i
zrywały te same jabłka. W czasie okupacji Dziadków z Mamą
przekwaterowano do małego pokoju w ich własnym domu, resztę zajęły
inne niemieckie rodziny. Kontakty z sąsiedzką rodziną K urwał się
w naturalny sposób. Oni byli po tej lepszej stronie. Było biednie.
Czasem nie było co do garnka włożyć. Starszy pan K. co prawda nie
rozmawiał z Dziadkami, ale miał w zwyczaju co jakiś czas wejść
do sieni domu w którym mieszkali i położyć na progu buciki, albo
ubranie dla dziecka, którego wtedy dostać było nie sposób.
Po wojnie rodzina K. spolonizowała się
zupełnie. Mama widywała się często z dawnymi koleżankami,
utrzymywała kontakty.
Jadę przez Łódź, myślę za dużo.
Wkurzam się, marszczę brwi, potem uspokajam. Czy nie za dużo tego
wszystkiego?
Za dużo. Ale jakoś ciągniemy.
Fabrykant
Dawniej i dziś na przemian. Poruszył mnie Twój artykuł, a przy tym, jaki fajny :-). Dziękuję.
OdpowiedzUsuńBardzo mi miło. To trochę zapis emocji.
UsuńWięcej.
OdpowiedzUsuńNiech Pan, Panie Fabrykancie tego więcej produkuje.
Spróbujemy, ale emocje nie zawsze mną targają ;)
UsuńPoszły Niemce 80 lat temu za małym krzykaczem , jak za Panią Matką .Coś mi to współczesną Polskę przypomina . A Fabrykanta jadnakowoż lubię ; mało tego , co dzień otwieram Fotodinozę , a nuż będzie uczta czytelnicza
OdpowiedzUsuńMiło mi. Czasem coś się wypichci.
Usuńmói komentarz niestety przepadł, A trzeba było oddzielnie napisać, wkleić i zobaczyć co z tego wyniknie...
OdpowiedzUsuńMoże jednak jeszcze raz?
UsuńNasiąkliwe. To to słowo... Też mam to odczucie w miejscach, które coś pamiętają.
OdpowiedzUsuńfakt, bardzo poruszajace.. to niesamowite do jak strasznych rzeczy ludzie sa zdolni...
OdpowiedzUsuńtego co bylo i tak sie nie zmieni, przede wszystkim trzeba pamietac i OBY NIGDY WIECEJ
Wczoraj przeczytałem Matkę Królów, teraz ten wpis. Smutno i jakaś złość.
OdpowiedzUsuńTeż mnie nachodzą takie uczucia. I wrażenie że żadnej sprawiedliwości dziejowej nie ma, niestety.
UsuńNaprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDziękuję!
UsuńDzięki.
OdpowiedzUsuń