wyświetlenia:

piątek, 15 listopada 2019

Dotknąłem prehistorii. Sony Digital Mavica na dyskietki 3,5 cala


Nadeszła wiekopomna paczka.
Na początku pomyślałem, że to winko. Lubię winko, zwłaszcza primitivo z Salento.



W środku była drugie pudełko. Pomyślałem, że to buty. Lubię chodzić w butach.
Dopiero po otwarciu okazało się, że są to przedpotopowe aparaty fotograficzne. Te to dopiero lubię!




Niektórzy mogą podniecić się przedwojennym Rolleiflexem, albo mieszkowym Kodakiem, niektórzy piszą książki o Systemie Nikon, szacownym, znanym od stu lat przedsiębiorstwie z wielkimi tradycjami. Jak to porównać do aparatu z roku 1997, w którym królował plastik fantastik, a elektronika wypełniała go po brzegi?

A jednak.




Niewątpliwie jest to jeden z wcześniejszych cyfrowych aparatów świata. Jeden z pierwszych sprzedawanych zwykłym ludziom, całkowicie i naprawdę cyfrowych aparatów - zapisujących zdjęcia za pomocą ciągu zer i jedynek, jako jpg, znane nam do dzisiaj i zrozumiałe dla komputera. 
Zapisujące, tylko na czym?
Myśląc o tym aparacie, nie mogę nie myśleć o postępie technicznym i zmianach, jakie obserwowałem w ciągu swej życiowej egzystencji, a umówmy się, dla mojego komfortu - nie jestem jakoś strasznie stary. Jestem młody i wesolutki. Wręcz czuję, że mam nadal to samo podejście do świata, jakie miałem, będąc w wieku 16 lat. Wy też tak macie? 
Niestety trudno mi to wszystko ogarnąć rozumem, patrząc na Sony Mavica MVC-FD5. On zapisuje swoje jpg-i na dyskietkach 3,5 cala. Ostatni komputer czytający takie dyskietki wyrzuciłem z 10 lat temu.

Co tu robią bryczesy wuja Eugeniusza? Ostatni koń, na jakim jeździł wuj Eugeniusz umarł bezpotomnie trzydzieści lat temu! (cytat)


Po drodze, od czasów dyskietek były jeszcze płyty CD, potem płyty DVD-R, potem pen drivy, a potem trzymanie wszystkiego w burzowej chmurze. Na tę ostatnią innowację, przyznaję szczerze, nie załapałem się.

Niemniej, dzięki wiernemu czytelnikowi Fotodinozy - Benny'emu trzymam w rękach ponaddwudziestoletni aparat, będący kamieniem milowym fotografii, który, na pierwszy rzut oka mogę sobie jedynie polizać jak cukierek przez papierek. ZNACZNIE dotkliwiej jest on oddzielony od dzisiejszej współczesności, niż byle przedwojenny Rolleiflex, do którego za rogiem mogę sobie natychmiast kupić film typu 120. Wystarczy mieszkać na odpowiednim rogu - LINK.
Na szczęście Benny dostarczył w komplecie dyskietkę.
Na nieszczęście, nie mam jej na czym odtworzyć.
No cóż, może jakoś się przełamie te problemy techniczne.




Krótka historia cyfrowego paleolitu.


Sony Mavica MVC-FD5 jest jednym z długiej linii aparatów cyfrowych lub quasi-cyfrowych firmy Sony. Powiedzmy aparatów dających zdjęcia elektroniczne. Linii zaczętej w 1981 roku prototypem Mavica, określanym jako pierwszy elektroniczny wideo-aparat świata. W kontekście tego aparatu nie pada jeszcze słowo "cyfrowy" (digital), ponieważ był on de facto kamerą wideo, z umiejętnością rejestrowania zatrzymanego obrazu o jakości zdjęciowej, zapisującego owe obrazy w sposób analogowy (a więc nie jako ciąg zer i jedynek i nie jako jpg) na dyskietkach 2 calowych. Można je było oglądać na ekranie telewizora, tak jak filmy z kamery. Prototypem owej Mavici (Magnetic Video Camera) Sony chwali się niekiedy jako pierwszym aparatem cyfrowym świata, ale chwali się nieco na wyrost.


Prototyp ów, z 1981 roku, nie był sprzedawany, a jedynie zademonstrowany na targach Photokina. Nie był też aparatem cyfrowym w dzisiejszym rozumieniu. Niemniej ów słynny prototyp z 1981 roku był ostrogą w bok, ciosem znienacka i pałką w łeb dla wszystkich konkurentów firmy Sony. Dzięki temu prototypowi zaczął się szaleńczy wyścig wszystkich producentów elektroniki o to, kto zaproponuje pierwszy SPRZEDAWALNY masowo aparat.

Sprzedawalne jednostkowo były już wcześniej, sprzedawalne rządom Stanów Zjednoczonych, CIA lub innej NASA, budowane na uczelniach aparaty eksperymentalne też już były wcześniej. Chodziło o Produkt. Produkt do sklepów, i to taki, żeby na nim nie wtopić.

Najpierw na rynku pojawiły się still-video camery, oparte na konstrukcji wideo i zapisujące zdjęcia analogowo. Sony Maviki razem z Casio i Canonem były jedne z pierwszych, pod koniec lat 80-tych. Wszystkie przeznaczone do użytku domowego, jako aparaty współdziałające nie z komputerem, tylko z telewizorem. Tymczasem następowała szybka i postępująca szeroką falą komputeryzacja społeczeństwa, wszystkie te Amigi, Commodore i wczesne IBM-y schodziły do ludu. Kodak w tym czasie zaczął już robić coraz tańsze (co oznaczało, że nie trzeba było sprzedawać dwóch nerek, tylko jedną), w pełni cyfrowe i produkujące komputerowe pliki lustrzanki. 

Komputery i zdjęcia cyfrowe okazały się lepszą, bardziej nośną ścieżką od eksploatowania techniki wideo - telewizyjnej. W tę stronę skręcili wszyscy producenci. W tym Sony.

Przyjrzyjmy się bliżej artefaktowi.


Otóż Mavica MVC-FD5, którą trzymam w łapkach jest pierwszym u firmy Sony w pełni cyfrowym aparatem. Sygnał z matrycy CCD jest zamieniany w nim na ciąg zer i jedynek i tworzy pliki komputerowe, które można zrzucić na twardy dysk.

Jak się ma napęd dyskietek, oczywiście.

Cofnijmy się zatem do roku 1997 i zobaczmy, jak się wtedy robiło cyfrowe zdjęcia. A robiło się ciekawie.







Pierwsze pytanie: jak pozycjonowany był ów aparat, bo w tym samym roku 1997 Kodak sprzedawał swoją lustrzankę cyfrową DCS 520 za 15 tysięcy dolarów, a sześciomegapikselową DCS560 za 30 tysięcy. Były to ceny, które zdolne były płacić duże redakcje gazetowe i wzięci profesjonaliści, ale z pewnością nie przeciętny fotograf. Gdzie zatem w tym wszystkim Sony Mavica?

Mavica była przy Koadakach aparatem dla amatora. Kosztowała

 600 dolarów. Dzisiaj nazwalibyśmy ją prostym kompaktem, w czasie swojego debiutu uchodziła za "aparat cyfrowy wysokiej jakości". Używano jej w szkołach, na uczelniach i do użytku amatorskiego. Sądzę, że po bliższym obejrzeniu jej i realnej ocenie możliwości żaden profesjonalista nie mógł traktować Maviki jako zastępstwa dla swojej lustrzanki. Niemniej Mavica i podobne jej cyfrówki stanowiły wielkie "wow".




MVC FD5 była najtańszym, najprostszym modelem, z ograniczoną do minimum ustawialnością. Dla nieco bardziej zaawansowanych przewidziano FD7, z trybami fotograficznymi ("krajobraz", "portret", "makro" itp, wybierane w menu) i obiektywem zoom, odpowiednikiem 40-400mm.

Gdyby potraktować Mavikę jako kompakt, byłby to kompakt gigant. Rozumiecie sami, tam się musi zmieścić napęd dyskietek. Aparat jest dużych rozmiarów, ale lekki - nie ma tam śladu metalu na żadnej z widocznych części - wszystko plastik fantastik. Wyprofilowanie jest niezłe, a na wszelki wypadek mamy stylowy i wygodny pasek na rękę.


Pierwsze spostrzeżenia archeologiczne - tu nie ma żadnych prawie przycisków sterowniczych, a i nie ma za bardzo co ustawiać! Drugie spostrzeżenie archeologiczne - ten obiektyw to stałka! Nie ma zooma, który dzisiaj kojarzy nam się nierozłącznie z kompaktami.

Obiektyw ma napis "Sony video lens" ogniskową 4,8 mm i jasność f/2,0 (odpowiednik 47 mm w przeliczeniu na klatkę filmu 35mm). Już te parametry mówią nam co nieco zarówno o proweniencji tego szkła, jak i o rozmiarze matrycy. No, gigantem to ona być nie może. I nie jest. 640 x 480 pikseli. Do tego nie jest to rozdzielczość rzeczywista, tylko ponoć interpolowana. Trzysta KILOPIKSELI.
Sporo z przycisków przypomina dawne kamery wideo - to suwaczki, na czele z włącznikiem głównym.




Nieśmiało wkładamy baterię i nieśmiało włączamy. Działa!

Niebieski ekranik się rozjaśnia i za chwilę pokazuje widoczek z obiektywu. Całkiem jest niezły, a z pewnością lepszy niż ekran w pierwszych lustrzankach cyfrowych Canona. Z tym, że one miały jeszcze wizjer, a Mavica ma tylko ów ekranik. Ma 2 i pół cala i 61 tysięcy pikseli. Dzisiaj to śmiech na sali, ale doprawdy - widać w nim całkiem nieźle.
Musiałem zatem zmienić przyzwyczajenia, bo od piętnastu lat unikam wszystkiego, co nie ma optycznego wizjera.

Robimy pierwsze zdjęcie. A co tam, do odważnych świat należy!

Aparat wyostrza w zupełnie typowy dla dzisiejszych kompaktów sposób, z minimalnym opóźnieniem. Ale potem!




Potem na ekranie ukazuje się napis "recording" i nagle wracają wspomnienia z lat dziewięćdziesiątych, kiedy to zapalała się dioda na czytniku dyskietek i rozlegał się charakterystyczny szum i bzyknięcia, a my w napięciu czekaliśmy - wywali się zapis, czy nie? Zapisze się, czy też na ekranie pojawi się złowrogi napis "Dysk wymaga formatowania", oznaczający uszkodzoną dyskietkę.
Tutaj też trwa to dobrych kilka - kilkanaście sekund.
Sony jednak, pod względem odporności na błędy zapisu jest po po prostu czołgiem - nigdy nie zjawiły się żadne kłopoty z zapisem zdjęcia.

Rozejrzyjmy się po menu aparatu. Szerokie ci ono nie jest, ale wygoda użytkowania bez zarzutu. Aparat ma wybierak kierunkowy, zatwierdza się przez naciśnięcie go pośrodku. Można ustawiać: jakość zdjęć (standard albo fine), sposób wyostrzania, włączanie i wyłączanie pikania dźwiękowego oraz nastawy zegara. To właściwie wszystko. Ale! Na samym wierzchu mamy też bardzo praktyczne ustawienie rozjaśniania i ściemniania ekspozycji zdjęcia. Lampę błyskową włącza się osobnym przyciskiem. Osobne przyciski służą do regulacji jasności samego ekranu.

Wszystko to proste, ale też bardzo intuicyjne. Niekłopotliwe, nawet dla laika.






Od frontu obok obiektywu znajduje się jeszcze hebelek do makro, który zapewne przestawia jakiś fragment optyki. Na "macro" Mavica wyostrza od 8 centymetrów, w trybie zwykłym od 25.





Rzucam się w robienie zdjęć testowych. 
Zrobiłem z dziesięć, po czym postanowiłem wyruszyć na fotowyprawę do parku. Niestety już przy piętnastej fotce fotowyprawa się skończyła. To znaczy wyprawa trwała, ale już bez foto, bo dyskietka została zapełniona. Zupełnie niepotrzebnie zrobiłem w domu kilka zdjęć w jakośći "fine" i to spowodowało, że aparat cyfrowy zrobił mniej zdjęć niż analog na najkrótszym filmie. Według Sony na dyskietkę wchodzi 30-40 zdjęć w jakości "Standard" i 15 - 20 zdjęć "Fine". A potem fine.

Trurl

No dobra. To jak teraz zrzucić te zdjęcia? Rozpuściłem wici, czy kto nie ma jakiegoś starego komputera. 
Ma.
Na komputerze u kolegi, nieużywanym od lat wcisnąłem swoją dyskietkę, usłyszałem wspomniane bzyczenie i otrzymałem pamiętny komunikat, jakim kilkanaście lat temu straszono dzieci: "Dysk wymaga formatowania. Czy chcesz sformatować go teraz?". Mając w perspektywie ponowne strzelenie aż piętnastu zdjęć zdecydowałem się na opcję "tak". Mózg elektronowy zaczął bzyczeć i mielić dane...

Gdy wskaźniki amplifikacyjne pokazały, że moc liryczna dochodzi do maksimum, Trurl nieznacznie tylko drżącą ręką przerzucił wielki wyłącznik i niemal natychmiast głosem lekko ochrypłym, lecz emanującym dziwnie sugestywnym czarem, maszyna rzekła:
- Chrzęskrzyboczek pacionkociewiczarokrzysztofoniczny.
- Czy to już wszystko? - spytał po dłuższej chwili niezwykle uprzejmy Klapaucjusz. Trurl zacisnął tylko wargi, dał maszynie kilka prądowych uderzeń i znów włączył. Tym razem głos jej był o wiele czystszy; można się nim było prawdziwie rozkoszować, owym solennym, nie pozbawionym uwodzicielskiej wibracji barytonem: 
Apentuła niewdziosek, te będy gruwaśne
W koć turmiela weprząchnie, kostrą bajtę spoczy,
Oproszędły znimęci, wyświrle uwzroczy,
A korśliwe porsacze dogremnie wyczkaśnie! 
- Po jakiemu to? - spytał Klapaucjusz, obserwując z doskonałym spokojem niejaką panikę, w której Trurl miotał się przy pulpicie; wreszcie, machnąwszy rozpaczliwie ręką, pognał, dudniąc po stopniach, schodkami w górę stalowego ogromu. Widać go było, jak na czworakach wczołguje się przez otwarte klapy do wnętrza machiny, jak stuka tam, klnąc zaciekle, jak przykręca coś, dzwoni kluczami, jak znowu wyczołguje się i bieży kłusem na inny pomost; wreszcie wydał okrzyk triumfu, wyrzucił spaloną lampę, która roztrzaskała się o podłogę hali o krok od Klapaucjusza, nawet go za tę nieostrożność nie raczył przeprosić, lecz pospiesznie wstawił na właściwe miejsce nową lampę, wytarł zabrudzone ręce miękką szmatką i zawołał z góry, by Klapaucjusz zechciał włączyć maszynę. Rozległy się słowa: 
Trzy, samołóż wywiorstne, grezacz tęci wzdyżmy,
Apelajda sękliwa borowajkę kuci.
Greni małopoleśny te przezławskie tryżmy,
Aż bomba się odmurczy i goła powróci.
 - Już jest lepiej! - zawołał z niezupełnym przekonaniem Trurl. - Ostatnie słowa były do sensu, zauważyłeś?
- Jeśli to jest wszystko... - rzekł Klapaucjusz, który był teraz uosobieniem wykwintnej uprzejmości.
- Niech to diabli! - wrzasnął Trurl i znów zniknął we wnętrznościach machiny; łomotało tam, dudniło, słychać było trzask wyładowań i zdławione przekleństwa konstruktora. Wystawił nagle głowę z trzeciego piętra przez małą klapkę i krzyknął: - Naciśnij teraz!!
Klapaucjusz uczynił to. Elektrybałt zadrżał od fundamentów do szczytu i zaczął: 
Żądny młęciny brądnej, łydasty łaniele,
Samoćpaku mimajki... 

Tu urwał, gdyż Trurl szarpnął wściekle za jakiś kabel, coś zacharczało i maszyna umilkła. Klapaucjusz tak się śmiał, że aż musiał usiąść na podłodze.

Ja też musiałem usiąść na podłodze, bo jak za dawnych dobrych lat mój komputer międlił, międlił a potem napisał: "Dysk nie może zostać sformatowany". Może dyskietka uszkodzona? 
Niemniej, jak się wspomniało Sony Mavica najzupełniej nie uznała owej dyskietki za niegodną i ponownie udało się strzelić  na niej kilka zdjęć, które pięknie odtwarzały się na ekranie aparatu.
Hm.
Może spróbujmy innej dyskietki. Przeszukałem szafy i czeluście. Brak. Parę dni minęło i byłem już posiadaczem najtańszych nowych dyskietek, jakie można było kupić w moim mieście na Allegro. Całej paczki. 
Ponowna próba.
Ponowne komunikaty mózgu elektronowego. Ten dysk również nie mógł być sformatowany. Zatem to stacja dyskietek jest szrotem.

Dobrze jest mieć kolegów. Kolega Filip zaoferował stację dyskietek na USB, a kolega Paweł podrzucił mi prosto do domu komputer w którym odczyt dyskietek Na Pewno Działa.
Już po dwóch sesjach formatujących dyskietki, każda po pięć minut czekania, udało się ustalić że nowo kupione dyskietki, to te, które komputery i Mavica lubią najbardziej. Zrzuciłem pierwsze dwa zdjęcia!
No i wreszcie hulaj dusza! Jako szczęśliwy właściciel paczki dyskietek nie musiałem się już ograniczać i począłem strzelać z najwyższą swobodą po piętnaście zdjęć bez opamiętania.





Zdjęcia w półmroku jakoś wyszły. Jak widać musiałem przenieść się do komputerowej przeszłości.






Co wam powiem o Mavice - jest to aparat w kilku aspektach zaskakująco wygodny w użytkowaniu. A w kilku drażniący. Na przykład bardzo dobrze się go trzyma, nie jest zbyt ciężki, włącza się po trzech sekundach, czym dorównuje współczesnym sobie lustrzankom cyfrowym (na przykład Canonom D60 i D30 - właczają się dobre dwie - trzy sekundy). Opóźnienie spustu jest także zupełnie zadowalające, podobne jak w wielu późniejszych cyfrowych kompaktach, w których jeden procesor odpowiadał za wszystko na raz - tj. najpierw wyostrzał, potem ustawiał naświetlenie, potem puszczał prąd przez matrycę, a w tym czasie motyw w kadrze zdążał się już zmienić. W Mavice nie odczuwa się zbyt dramatycznie takich niedogodności w trakcie robienia zdjęcia.
Później owszem.
Zapis zrobionego świeżo zdjęcia, jak się wspomniało, trwa wieki. W tym czasie aparat zajmuje się wyłącznie tą czynnością.
Kadrowanie na małym ekraniku jest oczywiście mało praktyczne, zwłaszcza w mocnym słońcu i zwłaszcza z innych pozycji niż na wprost. Czasami zdjęcia robi się na czuja, niż na wzrok. Ale de facto jest to wada wszystkich starszych i małych kompaktów, z ekranikami wielkości mniejszej niż pudełko zapałek.
Do tego dochodzi zagadka ustawiania ostrości. Są dwa ustawienia "Field" i "Frame".




Ustawienie makro. Zbliżenie do obiektu i tak niewystarczające. Powinienem przysunąć się bliżej.

Ustawienie standard. Autofokus na "Field". Na bliskie odległości nie wyostrza. Dopiero trzeci plan jest ostry.


To jest, mniej więcej, odpowiednie zbliżenie żeby aparat ostrzył w trybie makro - modelik w skali 1:24, soczewka obiektywu kilka centymetrów od celu.


Pogoda piękna, a zdjęcie, nie wiedzieć czemu, nieostre.


Po przełączeniu autofokusa na "Frame" - polepsza się.


Tu też na "Frame"



Przy takich portretach - autofokus na "Frame"




Nad rzeczką, opodal krzaczka było trochę mroczniej. Zdjęcie nie wyszło za pięknie. Może być nieco poruszone.


Jakość zdjęcia "Standard"

Jakość zdjęcia "Fine". Skoro nie widać różnicy, to po co przepłacać (cytat).

Z dość niewiadomych przyczyn ostre zdjęcie. Niepogoda, bliski plan, autofokus na "Field", a jednak ostre.
Nie do końca rozgryzłem te sposoby wyostrzania, jakie ma na pokładzie Mavica. Z desperacji znalazłem w sieci instrukcję obsługi tego dinozaura. Jest TUTAJ. Niestety, instrukcja dziesięć stron poświęca przeglądaniu zdjęć z dyskietki (między innymi można przeglądać na raz sześć miniaturek obrazów, z czego zdaje się Sony było bardzo dumne), zrzucaniu zdjęć na komputer, wkładaniu i wyjmowaniu dyskietek. O autofokusie jest jeden akapit. Brzmi następująco: "Wybór standardowy to Field. Aparat kompensuje wstrząsy. Wybierz Frame dla lepszej jakości rejestracji. Uważaj na poruszenia aparatu w tym trybie. Gdy nagrywasz szybko poruszające się obiekty w trybie Frame obraz może być rozmazany".
Rozumiecie coś z tego? Kompensacja drgań aparatu? W 1997 roku?! I ma to mieć coś wspólnego z autofokusem?
Sądząc po tej instrukcji, ironiczne hejtowanie firmy Sony jako producenta, który z fotografią nie miał wiele wspólnego do czasu kupienia Minolty w 2006 roku ma nieco oparcia w faktach.

Zdjęcia

Otóż macie powyżej sample. Wszystkie są prosto z aparatu, tak jak stały. Nie wiadomo na jakiej przesłonie, ani na jakim czasie zostały zrobione. Nie wiadomo czy matryca zwiększa swą czułość jakkolwiek, czy też ma ją ustawioną na stałe. Jeśli miałbym strzelać na podstawie poruszonych zdjęć, to strzelałbym że ISO oscyluje w okolicach 100 do 200.
 Nie należy się spodziewać, że będą to fotki doganiające dzisiejsze smartfony, albo w ogóle dzisiejsze Cokolwiek, ale coś na nich widać, a że jest to przeważnie Psia, zatem obejrzeć można. Psia jest najlepsia, jak wiadomo. Niektóre zdjęcia strzeliłem na "fine", ale jakoś nie zauważam wyraźnej różnicy pomiędzy "fine" a "standard". Mogę tylko powiedzieć, że pojedyncze zdjęcie waży tyle, że do standardowego emaila możecie dołączyć ponad 600 takich fotek, bez żadnego pakowania, ani żadnej kompresji. Nie mówiąc już o krępacji.

Kilka zdjęć wyszło bez wyraźnego powodu nieostrych - były robione w dobrych warunkach światła. Kilka zdjęć wyszło ostrzejszych niż inne. Nie doszedłem na czym to polega. Podejrzewam, że autofokus nie jest najmocniejszym punktem tego aparatu. Niestety nie ma wielkiej kontroli nad jego działaniem. Właściwie nie ma żadnej kontroli, aparat wyświetla tylko potwierdzenie kropką, że wyostrzył. Ale na co wyostrzył - tego już się nie da dowiedzieć.

Tryb makro, przestawiany heblem jest dość zdradliwy - na ekraniku nie jesteśmy w stanie ocenić realnej ostrości - Mavica ostrzy wtedy tylko na naprawdę bliskie plany i trudno wcelować w coś dokładnie. Natomiast w trybie "zwykłym" i autofokusie na standardowym "Field" musimy raczej odsunąć się od obiektu, bo wtedy - odwrotnie, na bliskie odległości w ogóle nie wyostrza. Raczej nie nadaje się np. do zbliżenia portretowego oczu. Żeby wykonać taki portret konieczne jest przerzucenie się na autofokus "Frame", wtedy wyostrza też na coś bliższego.
O zdjęciach obiektu w ruchu należy raczej zapomnieć. Mała czułość, lekkie opóźnienie spustu i niezbyt przewidywalny autofokus nie pozwolą nam na wiele.
Powyższe wady były jednak dość powszechne wśród aparatów kompaktowych, młodszych i o piętnaście lat od Sony Mavica. Nie można zatem na nią specjalnie narzekać. To typowy prosty kompakt, trochę wolnieszy niż inne. I tak możliwość oglądania psia natychmiast po zrobieniu w roku 1997 pozwalała zapomnieć o wszelkich wadach aparatu.

Sony ma za to, rodem prosto z kamer wideo, bardzo dokładny wskaźnik stanu baterii wskazujący szacowany czas, jaki został do jej wyczerpania. Chciałbym mieć coś takiego w swoich lustrzankach. Ma  także, jak wspomniałem, możliwość przeglądania na raz sześciu miniaturek zdjęć na ekranie i wobec tempa odczytu zdjęć z dyskietki, które trwa dobrych dziesięć sekund - jest to wyczyn i rzecz przydatna przy kasowaniu, czy przeglądaniu - nie trzeba na nie czekać dłużej, niż na pojawienie się pojedynczego zdjęcia.





Mavica FD5 jest ewidentnie artefaktem przeszłości - jakość zdjęć nie przystaje do dzisiejszych monitorów i ekranów, nie należy liczyć, że zastąpi wam nowoczesne codzienne pstrykadło. No chyba, że jesteście hipsterami (hipsterzy też, zdaje się, przeszli do przeszłości).

Niemniej wywołała u mnie wzmożenie kreatywne - ma obiektyw o kącie widzenia jak 47mm na dużej klatce (FF) i należy powiedzieć, że jest to ogniskowa dość uniwersalna, ale też i trudna - ja sam unikam jej na ogół. Trzeba się wysilić i znaleźć ciekawy motyw, żeby zdjęcia jakkolwiek zwracały uwagę. Zatem siłą rzeczy pobudza do wymyślania. Plus jeden do kreatywności.




Podsumowanie

Użytkowanie Maviki było wielce odświeżającym doświadczeniem. Wielce! Powiedziałbym, że czymś znacznie bardziej egzotycznym dla mnie, niż robienie zdjęć aparatami na film. W końcu wszystkie moje aparaty na film to lustrzanki, w których ogląda się świat na żywo przez wizjer, tak samo jak w lustrzanych cyfrówkach. Używałem ich od zawsze i jestem do tego przyzwyczajony. Co innego Mavica, która różni się od moich codziennych aparatów niemal wszystkim - sposobem kadrowania, sposobem trzymania, możliwością ustawień, a raczej ich zupełnym brakiem, no i last but not least - sposobem zapisu, który dał mi wiele zajęć dodatkowych, jak mogliście przeczytać powyżej.
Powiem szczerze, że bardzo to mawiczne doświadczenie przypomina przejechanie się samochodem zabytkowym - człowiek dopiero wtedy docenia, że świat zmienia się na jego oczach, a nie stoi w miejscu.  Niektóre wynalazki ułatwiły nam życiowe czynności, ale też sprawiły, że nie zwracamy już na nie w ogóle uwagi. Gdyby nie takie dotknięcia przeszłości jak to, czasem można by o tym zapomnieć.
Lepiej pamiętać.

Fabrykant
dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty

P.S. Wielkie podziękowania dla Benny'ego za aparat do testu.

P.S. II W przeciwieństwie do innych wpisów na Fotodinozie zdjęcia z Maviki po kliknięciu - NIE powiększają się. Co za zaskoczenie.


Zapraszam na mojego bloga motoryzacyjnego motodinoza.blogspot.com oraz na facebooka Fotodinozy - LINK


12 komentarzy:

  1. Hehe... Pamiętam mój pierwszy aparat cyfrowy. To był jakiś Thrust, czy inny badziew. W sumie znalazłem go w garażu rodziców, ale nawet oni nie wiedzieli skąd się tam wziął.
    Jakoś zdjęć była podobna, bo i rozdzielczość ich był podobna. Podejrzewam, że nawet niewiele młodsza od sony maszyna, w końcu znalazłem go na przełomie wieków. Z różnic:
    Mój nie miał wyświetlacz i posiadał tylko wizjer optyczny. Same zdjęcia za to zapisywały się w pamięci aparatu (nie miał czytnika kart) i z tego co pamiętam jej pojemność to było chyba 30zdjęć w jakości high, 45 w normal i 60 w small. Z tym, że w small zdjęcia były kompletnie nieczytelne. No i miał datownik, który można było włączyć lub wyłączyć <- tak, to była jedyna personalizacja.
    Ale był to pierwszy aparat cyfrowy z którym zjeździłem wtedy sporo Polski. I wtedy robiło to wrażenie. Wszyscy latali ze starymi telefonami sagem... w zasadzie nie wszyscy bo mało kogo było na to stać, a pierwszy Plus dopiero raczkował. No, to były czasy. Dopiero po kilku latach zamieniłem go na bardziej ogarnięty aparat. Oj, miło owspominać te czasy patrząc na zdjęcia z Sony....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Troszkę to doznanie odświeżyło mi pamięć - nie zawsze było tak fajnie, jak jest teraz - że wszystko działało jak trzeba i jeszcze robiło dobre zdjęcia. Ta Mavica to trochę było takie cyfrowe raczkowanie.

      Ale niemniej, zdjęcia zawsze fajnie się robi, nawet takim truchłem. A nawet większa chwała.

      Usuń
  2. A wystarczyło pojechać do jakiegoś urzędu i tam bez problemu byś znalazł komputer z napędem dyskietek ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Próbuję trzymać się tak daleko od wszelkich urzędów, jak tylko się da.

      Usuń
  3. heh... pomyslalem o stacji dyskietek na USB jak juz wyslalem paczke... przepraszam za zamieszanie ;) u mnie po prostu niema zadnego problemu z odczytaniem dyskietki 3.5 czy 5.25" :)

    fajnie sie czytalo! nie wiedzialem ze kosztowal 600 dolcow, to ze 2x drozej od kamery video, a co do stabilizacji, to kamery Sony z tych czasow juz ja mialy, nie zdziwil bym sie wiec gdyby i Mavica ja miala

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O stabilizacji, oprócz opisu trybów autofokusa nie ma nigdzie ani słowa. Ale kto wie?

      Usuń
  4. A testy tych dwóch pozostałych aparatów co były w paczce też będą? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może kiedyś będą. Też są ciekawe te aparaty - jeden na płyty CD. Niestety lekki brak baterii.

      Usuń
    2. do Maviki na plyte tez tam masz baterie :)
      tylko do tego malego niema

      Usuń
  5. Miałem kiedyś mavikę fd7 i fd91. Zdjęcia z fd91 nawet od biedy nadawały się do wydruku 9x13 lub 10x15. Długi i jasny zoom, 0.8 mpx, ruchomy wyświetlacz super. Wady to tylko lampa (za słaba) i dyskietka (w najwyższej rozdziałce wchodziło ok 5-8 zdjęć). Zabawa była naprawdę przednia.

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.