poniedziałek, 11 grudnia 2017

„Zdobyć zdjęcie”. Stopniowanie przymiotników.

Dupka Ernesta Hemingwaya. Fot. Robert Capa.

Czy to możliwe że przez ręce jednego faceta przeszły wszystkie najważniejsze zdjęcia przedostatniego (czyli tego najbardziej interesującego, he he) półwiecza?! Chyba niemożliwe. Chyba na pewno. Ale jednak, choć się wierzyć nie chce.

Był sobie taki pan- John G. Morris. Ten pan był wszędzie tam gdzie było interesująco i należał do wszystkich tych organizacji do których i ja marzyłbym należeć. I nie jestem odosobniony w tych marzeniach. Ten pan powinien był pisać mojego bloga zamiast mnie, tylko on pisałby wszystko z autopsji- w przeciwieństwie do mnie oglądał to na własne oczy. Nie wierzycie? Ja też nieomal nie uwierzyłem. Ale John G. Morris, zamiast bloga, napisał autobiografię i właśnie ją przeczytałem, za radą szanownego czytelnika Konrada J. Tytuł „Zdobyć zdjęcie”, podtytuł „Moja historia fotografii prasowej”. Brzmi to jakby pan Morris był jakimś historykiem, ale on po prostu tworzył tę historię tymi ręcami i temi palcyma (cytat). I jego biografia rzeczywiście świetnie rymuje się z wpisem o marnych dolach selektorów.
Marna dola selektora - pana od płyt,
Nikt na niego nigdy nie patrzy, każdy słucha bit.
Marna dola selektora - pana od płyt,
Mało kto ceni jego robotę, każdy czeka na hit.



No właśnie. Patrzy kto na Johna G. Morrisa? Zna go ktoś? Ktoś słyszał o nim?

Wymieńmy pokrótce gdzież to pracował nasz pan selektor Morris, rocznik 1916-ty. Otóż po studiach na uniwersytecie w Chicago załapał się jako edytor depesz w magazynie „Life”, gdy trochę okrzepł został korespondentem „Time- Life” w Hollywood.


Biografia pana Morrisa. Polecam!
Już kiedyś się pisało, czym był „Life” tuż przed wojną, i czym się stał w trakcie wojny- LINK. Dla przeciętnego Amerykanina był właściwie jedynym większym oknem na świat- liczyły się wtedy wyłącznie kinowe „kroniki tygodnia” i fotoreportaże w „Life. W tamtym czasie był prawdopodobnie najsławniejszą gazetą, był takim CNN-em swoich czasów, a może i internetem przedwojnia- to z niego przeciętny widz/ czytelnik czerpał wiedzę o świecie dalszym niż trzy przecznice. Wiele gazet późniejszych miało ambicję „bycia jak „Life”. Gazeta drukowała fotoreportaże na wszystkich swoich stronach. Tekst był zaledwie podpisem pod zdjęciami, czasami te teksty tworzyli dziennikarze i pisarze z pierwszych stron gazet- na przykład John Steinbeck i Ernest Hemingway.
Pozycja niemal monopolistyczna dawała gazecie wielkie możliwości sterowania opinią publiczną. Wręcz wywoływania, lub gaszenia wojennych nastrojów- z czego „Life” i jego właściciel i twórca Henry Luce czasami korzystał.

W trakcie II Wojny Światowej mianowano Morrisa na stanowisko fotoedytora „Time- Life” w Londynie. Gazety ilustrowane były wtedy niewątpliwie najważniejszym źródłem informacji o wydarzeniach wojennych. Co oznaczało, że przez biurko Morrisa przeszły wszystkie najważniejsze i najbardziej sławne zdjęcia wojenne w ogóle. Inwazję w Normandii obserwował na swoim pięćdziesięciodwugodzinnym dyżurze bez snu, w Londynie- pędził tylko co chwila do brytyjskiej cenzury i z powrotem, żeby pozwoliła mu słać kolejne nadchodzące zdjęcia transatlantyckimi lotami do redakcji. To w jego siedzibie właśnie nastąpiła najsłynniejsza kasacja i spalenie najsłynniejszego fotoreportażu świata- zdjęć Roberta Capy robionych na plażach podczas desantu w Normandii. Laborant przewalił odczynniki, z kilkunastu filmów udało się uratować 12 klatek- i ratował je właśnie Morris.
Cieszmy się że to zrobił, bo dzisiaj wszyscy je znamy. No i cieszmy się że Capa go potem nie zabił. Autobiografii by nie było.

Tuż po wyzwoleniu Paryża nasz edytor udał się tam czym prędzej. W powojennym Paryżu poznał następujące persony: Henriego Cartier- Bressona, Davida Seymoura Chima (Szymina). Innych- Roberta Capę i George’a Rodgersa- znał wcześniej, bo obaj byli amerykańskimi fotoreporterami. Jednym słowem poznał przyszłych założycieli najsławniejszej agencji fotograficznej- Magnum.

Zauważam że dość trudno mi nie używać co chwila licznych przymiotników w stopniu maksymalnie najwyższym. No co ja poradzę?

W Paryżu balował pan Morris ze znanymi niektórym personami- Ernestem Hemingwayem, Marleną Dietrich, Pablem Picassem, a także prawdziwą rzeszą słynnych fotografików i fotoreporterów wojennych- przez Cartier- Bressona poznał Roberta Doisneau i innych Francuzów, kupując dla „Life” ich archiwa z czasów okupacji.

Po wojnie nasz pan edytor zatrudnił się szczęśliwie w miesięczniku „Ladies’ Home Journal” Czymż było w USA lat czterdziestych i pięćdziesiątych owo pismo? Hm… Takim TVN Style tylko sto razy bardziej. Morris skierował ów miesięcznik na nierozpoznane i pionierskie wody fotografii społecznej. Na początku lat 50-tych wysłał kilkunastu fotoreporterów żeby sfotografowali dwanaście rodzin z dwunastu krajów całego globu- ich codzienne życie, mniej lub bardziej dla Amerykanów egzotyczne. Ukazały się w cyklu „Ludzie są ludźmi”:

Oto osiemdziesięcioro ośmioro z dwóch miliardów ludzi mieszkających na planecie Ziemia. Są to członkowie dwunastu rodzin, reprezentujących dwanaście krajów, trzy rasy i pięć różnych wyznań religijnych. Mówią jedenastoma językami i pozują do zdjęć, wykonanych przez fotografika, będącego wysłannikiem „Ladies' Home Journal”. W ciągu kilku ostatnich miesięcy „Journal” niczym czasopismo z Marsa, wysłało swoich fotoreporterów do różnych krajów, aby przyjrzeli się życiu rodzinnemu na całym świecie. W niniejszym cyklu co miesiąc będziecie poznawać więc kolejne rodziny w takim porządku, w jakim budzi je wschodzące słońce. Najpierw spotkacie państwa Okamotów z miasta Oshika w Japonii- płacą oni co roku dwanaście różnych podatków, w tym podatek od krowy i dodatkowy podatek od krowy. W następującej kolejności pojawią się państwo Ho-fu- juanowie z Kia-ting w Chinach, którzy nie chcieli pozwolić sfotografować na ich małej córeczki w obawie, że złe duchy sprowadzą na nią śmierć. Potem zaprezentujemy pana Mohameda Ushmana i jego żonę, mieszkających w Patni w Pakistanie- choć małżonkowie nie znali się przed ślubem, ich małżeństwo trwa już trzynaście lat. Dalej idą państwo El Gamelowie z Manayel Shebein al Kanater w Egipcie, których osły wywodzą się w prostej linii od osłów biblijnych. Następnie wystąpi rodzina Zamba Alumasów z Lujulu w Afryce Równikowej, gdzie podstawowym, codziennym zajęciem każdej dziewczynki jest zbieranie świeżych liści , z których panny wyplatają dla siebie spódnice. Dalej poznacie rodzinę Baloghów z miejscowości Furolac w Czechosłowacji, gdzie wesela trwają trzy dni, a wilcze mięso uchodzi za przysmak; włoską rodzinę Guercinich z Greve w okolicach Florencji, która pomalowała swój nieskazitelnie czysty dom na żółto, ponieważ domy ich sąsiadów są czerwone; małżeństwo Steglitzów z Wollau w Niemczech, którzy zakochali się w sobie na wiejskiej zabawie i pobrali się w roku, w którym Hitler doszedł do władzy; rodzinę Hiattów z Hook Norton w Anglii, która lubi zachodnią literaturę i pub The Gate Hangs High; małżeństwo Prattów z Gidden w stanie Iowa z USA, których dziewięcioletnia córeczka najbardziej na świecie uwielbia jeździć na oklep na kucyku; i wreszcie rodzinę Gonzalezów z Moravatio w Meksyku, gdzie walki kogutów są legalne i gdzie zwyczaj nakazuje wykraść pannę młodą rodzicom.
Wniosek płynący z tego fotograficznego przeglądu może zaskoczyć wyłącznie dziennikarzy piszących nagłówki w gazetach, a brzmi on po prostu tak: ludzie są po prostu ludźmi, bez względu na to , gdzie żyją i skąd pochodzą.”

To był tematyczny przełom. Ten fotoreportaż zainspirował niejakiego Edwarda Steichena, dyrektora Museum Of Modern Art (o nim było już TUTAJ) do zorganizowania... Hm… znowu jestem zmuszony do używania tych silnie wartościujących przymiotników- do zorganizowania najsłynniejszej wystawy fotograficznej wszechczasów- „Family of the Man”. Wiele zdjęć ze wspomnianych fotoreportaży znalazło się na tej wystawie i wraz z nią okrążyło potem cały świat (były także w Warszawie).

Okładka "Ladies' Home Journal". Fot. Robert Capa.



W tym czasie John Morris zadzierzgiwał coraz silniejsze więzi z fotoreporterami przyszłej agencji Magnum- był jednym z najbliższych przyjaciół Roberta Capy (Friedmana) i na prośbę fotografów został edytorem wykonawczym i współorganizatorem słynnej później agencji, kształtującej gusta fotograficzne całego świata.

No dobra, napiszę to: najbardziej znanej agencji fotograficznej w ogóle.
Uff, ulżyło.

Wspomnienia Morrisa z czasów Magnum zmieniły nieco moje spojrzenie na tę organizację. Miałem ją zawsze za pomnikowe dzieło samej śmietanki światowych fotografików, dzieło że klękajcie narody, miejsce, za pracę w którym każdy fotograf dałby się pokroić i rozsmarować na kanapce. Nie było tak od początku, bynajmniej. Przynajmniej na początku agencja Magnum biedowała i ledwo wiązała koniec z końcem, ledwo utrzymywała się na powierzchni i były już głosy że to wszystko nie ma większego sensu, jedynie entuzjazm i optymizm Roberta Capy pchał wszystko do przodu. Capa- znany bon vivant i awanturnik- był, jak się okazuje, spirytusem movensem całego Magnum. Henri Cartier Bresson zanadto bujał w obłokach by być liderem- jak napisał o nim między wierszami Morris. Bressonowi, pomimo podziwu dla jego pracy dostaje się kilka kąśliwych uwag od naszego edytora (przypisy w nawiasach- moje):
Gouldowie (właściciele „Ladies Home Journal”) byli zachwyceni zdjęciami, które Bob (Capa) zrobił rodzinie Prattów w Iowa. Uzgodniliśmy, że obejmujący także nasze diety budżet wyniesie mniej więcej piętnaście tysięcy dolarów i że musi nam to wystarczyć na objechanie całej reszty świata. Wiedziałem, że trzeba się będzie liczyć z każdym groszem, przygotowałem więc zawczasu zamkniętą listę tematów, które powinniśmy przedstawić na zdjęciach, nie licząc portretów rodzinnych- uwzględniłem na przykład pracę na roli, przygotowanie posiłków, jedzenie (…) uczestnictwo w obrzędach religijnych, odpoczynek w domu, podróżowanie i spanie.
Capa, co było zupełnie naturalne, chciał żeby pieczę nad całym projektem sprawowała agencja Magnum, jego fotograficy z grubsza podzielili więc świat między siebie: George Rodger wybrał Afrykę i Bliski Wschód, Henri Cartier- Bresson miał pojechać do Azji, a Capa i Chim zdecydowali że zajmą się Europą. Jeśli jednak któremuś z nich nie udałoby się zrobić zdjęć na choćby tylko jeden z zadanych tematów, szlag trafiłby cały cykl. Dlatego nie zgodziłem się, żeby Cartier- Bresson dostał Chiny i Japonię, bo najzwyczajniej w świecie nie potrafiłem sobie wyobrazić, że zastosuje się do naszego prostego jak konstrukcja cepa scenariusza. Do Chin i Japonii wysłałem zatem Horacego Bristola (…).”
Dalej:
Carmel Snow, naczelna „Harper's Bazaar” wysoko ceniła jednak Cartier- Bressona, a jej uznanie podzielał także słynny kierownik artystyczny pisma Alexy Brodovitch. Dlatego zamówili kiedyś u Henriego fotoreportaż z pokazu mody- ale tylko raz, bo Cartier Bresson właściwie nie potrafił robić upozowanych zdjęć.”
I jeszcze jedna szpileczka:
Cartier- Bresson, nasz dyżurny krytyk agencyjny, nie krył niezadowolenia, pisząc: >>Obejrzałem uważnie wszystkie zdjęcia (…) Pozwólcie że wyrażę swoją opinię: selekcja chyba nie była zbyt ostra, biorąc pod uwagę jakość i treść reportażu; połowa z tych fotografii wystarczyłaby nam w zupełności<<
Henri miał słuszność i mylił się jednocześnie. Niewątpliwie miał w pamięci zlecenie na obsługę koronacji króla Jerzego VI w 1936 roku, które sam wykonywał dla „Ce Soir” (chodzi o te zdjęcia- LINK). Zrobił wtedy trzy pamiętne zdjęcia, przedstawiające tłumy na Trafalgar Square, ale samego króla musiał już sfotografować ktoś inny.”


Okładka "Life". Zdjęcie z Rosji - Cartier-Bresson.


Mimo tak drastycznych różnic charakterologicznych i w podejściu do pracy, agencji Magnum udawało się jakoś egzystować. Prym wiódł w niej jednak Robert Capa. Pozostali członkowie, w tym Morris, zwykle poddawali się jego woli w kwestii decyzji artystycznych i biznesowych.
Tym trudniej zrobiło się gdy Capa- Friedman zginął na wojnie w 1954 roku w Indochinach, dzisiejszym Wietnamie. Na szczęście w tych dramatycznych dla Magnum chwilach na wysokości zadania stanęli Dawid Seymour Chim i Cornell Capa, brat Roberta, który dołączył do agencji.

Sam Morris po kilku latach odszedł z Magnum do „The Washington Post”, gdzie współodpowiadał za stronę fotograficzną pisma. Z tamtych czasów datuje się jego znajomość z kolejnymi amerykańskimi politykami i prezydentami. Morris zarządzał wielką rzeszą fotografów, towarzyszył im w zleceniach, spędzał noce na selekcji zdjęć, a przy tym ojcował i matkował znanym dzisiaj postaciom. Dzięki niemu uzyskał pierwsze zlecenia biedujący Eliott Erwitt. Po pierwszym spotkaniu z młodym i nieopierzonym Erwittem, Morris zanotował na marginesie teczki z jego fotografiami: „Geniusz”.
Nie pomylił się ani trochę, skubany.


John G. Morris w "New York Times".
Morris zwykle trzymał w rękach wszystkie nitki biegnące do ważnych wydarzeń- był buforem pomiędzy fotoreporterami a gazetami, promował przy tym fotografię jak tylko mógł. To między innymi dzięki niemu gazety typu „Washington Post” i „The New York Times” swoje frontowe okładki zaczęły inkrustować jakimś dużym, przykuwającym uwagę zdjęciem, a nawet decydowały się na wydawanie kolorowych dodatków fotoreportażowych. Morris był wszędzie- na konferencji podczas której zastrzelono Roberta Kennedy’ego, w samolocie redakcyjnym, w którym na trasie Cap Canaveral- Waszyngton wywoływał pierwsze zdjęcia z Księżyca przywiezione przez Armstronga i Aldrina do porannego wydania.

John G. Morris we własnym domu. Fot: Abbas.
Ech, czasy. Może nie warto za nimi tęsknić, z różnych powodów, może były bardziej krwawe, mizoginiczne, politycznie niepoprawne. Niemniej przez świat przetaczały się wtedy czyste i nieskażone cynizmem idee, a nadzieja na lepsze jutro (wobec strasznego wczoraj) hulała bez ograniczeń. Fotografia była wtedy medium o niesamowitym wręcz znaczeniu- jej istotność przetrwała bodaj aż do wojny wietnamskiej, kiedy to miała ona jeszcze siłę zatrzymywać armie i wzbudzać silne emocje społeczeństw (słynna fotografia z nagą dziewczynką uciekającą po bombardowaniu napalmem, autorstwa Nick’a Ut- Morris także o niej pisze). Niestety zauważyli to nie tylko politycy, ale i stratedzy, którzy przez następne dziesięciolecia robili wszystko, żeby tę siłę ograniczać, a najlepiej kontrolować.

W swoich wspomnieniach John G. Morris opisuje smaczki kontaktów z fotografami, wydawcami, właścicielami gazet, współpracownikami. Zwłaszcza w drugiej połowie książki „Zdobyć zdjęcie” jest ich sporo. Z racji swoich własnych fascynacji żałuję że nie ma ich aż tak wiele z czasów jego edytorki w Magnum Agency, ale też książka opisuje życie człowieka, który naoglądał się świata i ludzi jak mało kto inny- siłą rzeczy musi być ona skrótowa. Od znanych nazwisk fotografów roi się w niej tak, że głowa boli, a od dyskretnych sugestii autora dotyczących jego ulubionych fotoreporterów „z drugiej ligi” palce mdleją ze zmęczenia na klawiaturze przy wyszukiwarce Google.

Sporo miejsca Morris poświęca swojemu przyjacielowi Eugene W. Smithowi, człowiekowi egzystującemu na krawędzi szaleństwa, targanemu wieloma problemami, w tym alkoholowemu i narkotykowemu, ale poświęcającego się fotografii zupełnie bez reszty. Smith był wcześniej znany ze swoich zdjęć wojennych z Iwo Jimy, potem z niesłychanie dogłębnych fotoesejów, np. monografii Pitsbourga, albo zdjęć przemysłu filmowego Hollywoodu, które przeciągał w nieskończoność i nie kończył- dzięki Morrisowi udawało mu się jakoś egzystować. Sławę zdobył reportażem z japońskiej Minamaty, gdzie z narażeniem życia udokumentował skażenie środowiska spowodowane zbrodniczą niefrasobliwością przemysłu. Pod sam koniec życia przyjaciela Morris wynegocjował dla Smitha stałe stypendium uniwersyteckie w zamian za przekazanie uczelni wszystkich swoich negatywów. Był to, jak się okazuje, całkiem dobry interes dla uczelni, bo dzisiaj są one warte kilka milionów dolarów.

Końcowe karty książki należą do podsumowań- Morris częściowo z dumą i sentymentem, częściowo gorzko pisze postscriptum do „złotej ery” fotografii, którą sam tworzył i zastanawia się nad jej ewentualną przyszłością. Opisuje też pewną ewolucję swych poglądów, w trakcie której zmierzał ku zadeklarowanemu pacyfizmowi, poczynając od II Wojny, „Rodziny człowieczej” aż po własne protesty pokojowe przed wojną w Iraku, kiedy próbował zawrócić ze ścieżki militarnej amerykańską opinię publiczną.
Co tu dużo gadać. Każdy chciałby być Morrisem. Widzieć to wszystko. Poznać największe sławy i pracować nad ich fotografiami, kształtować epokę, w przenośni i dosłownie.
I jeszcze dla jednej rzeczy chciałoby się być Johnem G. Morrisem. Otóż żył on sto lat. Zmarł w Paryżu w 2017-tym.
Niezła robota, panie Morris! Szacunek!

Fabrykant


Czytaj moje felietony na SNG Kultura- LINK
 



2 komentarze:

  1. A może tak Szanowny Fabrykant założy swoje Magnum?
    Wiem, dziś każdy pstrykadło ma przy sobie, jest zalew tandety. Ale Szanowny Pan ma oko i pomysł;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Ale mam mniej talentu niż Robert Capa, a organizacyjnego to już w ogóle. Zostanę na pozycji samotnego snajpera. Fotoreportaż o Łodzi już się pichci...

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.