Wiecie co jest w tej fotografii fajne? Wychodzę z domu po zdjęcia, jakbym szedł wodę z jeziora nabrać. Jedno zabrane wiaderko wystarczy? No, może wezmę jeszcze jakieś drugie. No może trzecie, pozmieniam sobie wiaderka po drodze, a co!
Wsiadam w samochód i nieekologicznie jadę nabrać zdjęć. Ale za to z jaką przyjemnością! Jadę się powłóczyć. Nie wolno, ale można. Wypływam na zieloną przestrzeń oceanu, wóz nurza się w zieloność i sam jest zielony. Ale nie zieleń jest mym celem. Zieleń może być przy okazji, a celem zaczerpnięcia są zgliszcza i ruiny.
Nie mogłem się lepiej urodzić - urodziłem się bowiem w środkowoeuropejskim centrum zgliszczy i ruin, przeróbek i zaszłości. Wiele tu zaszło.
Nie, nie, oczywiście, nie zniechęcajcie się, nowoczesność w domu i zagrodzie też jest w Łodzi, jest pełno świetnych knajp, ciekawie zrewitalizowanych fabryk, dużo muzeów i pasaży, pysznych fabrykanckich pałaców. W których także można uprawiać z powodzeniem fotografię, czerpać garściami zdjęcia. Tylko akurat nie w tym smaku, w którym ja lubię czerpać.
Lubię czerpać mymi wiaderkami różne znaki czasu. Różne procesy rozpadu, elementy z przeszłości. Ma to niby na celu zatrzymanie czasu w kadrze, choć jest prawdopodobnie bez sensu, znając zasadę entropii świata - już sensowniej byłoby fotografować te rzeczy najnowsze, najładniejsze i najbardziej wymuskane. Luksusowe. Doświadczenie wskazuje, że i one łatwo zmieniają się w ruiny, należałoby natychmiast dokumentować ich świetny stan, zanim dotknie je powszechny rozpad. Na szczęście zrobią to za mnie inni - oddycham z ulgą.
Ja tymczasem zrobię sobie portrety obiektów już wcześniej objętych tym procesem. To jest, jak widzicie, bez sensu z logicznego punktu widzenia, albowiem zgliszcza i ruiny są towarem dość licznym i powszechnym. A jeśli akurat chwilowo nie są - wystarczy parę lat poczekać i nie robić remontów.
Niemniej - kocham rudery, zgliszcza i zaszłości, ponieważ są szczere i niczego nie udają. Nie podszywają się pod nic innego, w przeciwieństwie do tych rzeczy świeżo odnowionych. Wyczyszczonych pałaców, w których są biura korporacji, zrewitalizowanej Manufaktury, gdzie od lat nie latają już bawełniane pyłki z maszyn włókienniczych, fabryk zamienionych na hurtownie z bezużytecznym kominem.
I lubię fotografię. Za możliwość czerpania do woli z oceanu rzeczywistości. To takie piękne - świat jest i można mu w każdej chwili zrobić zdjęcie. Prawie zupełnie za darmo, jeśli nie liczyć ceny aparatu. Morze pięknych kadrów na każdym kroku hojnie pozwala ci sobą dysponować. Nic, tylko czerpać!
To jest podobno przyszłość. Nie tylko fotografii, ale i turystyki na przykład. Niektórzy (np. Wojciech Orliński) twierdzą
, że nasze latanie po świecie za pomocą Ryanaira i leżenie pod palmą w hotelu w Egipcie jest aberracją. Czymś nienormalnym i niezgodnym z naturalnym porządkiem rzeczy. Powinniśmy leżeć pod wierzbą w hotelu w Kluczborku (co kiedyś uczyniłem - LINK) nie przemierzając ośmiu tysięcy kilometrów tylko w celu upicia się w barze i nałykania chlorowanej wody z basenu. Może i tak.
Mikroturystykę zacząłem od zarania. To znaczy od miejsca, w którym się urodziłem. Miałem to szczęście urodzić się w bardzo fotogenicznej miejscówce. Niewiele szpitali przekształciło się w monumentalne ruiny, a ten - tak, owszem, proszę bardzo. Dawny szpital Kasy Chorych miasta Łodzi, zbudowany w 1930 roku ze składek ubezpieczonych. Projektował go Witold Szereszewski. Szereszewski nie ma swojego biogramu w Wikipedii, a informacje o nim są wielce rozproszone i sprzeczne, długo mi zajęło dotarcie do najistotniejszych. Nie należy do pierwszej ligi znanych architektów dwudziestolecia, takich jak Syrkusowie, Lachert i Szanajca czy Brukalscy, którzy w Łodzi stawiali modernistyczne osiedla. Prowadził w międzywojniu biuro projektowe w Łodzi, jego autorstwa są kamienice na Tuwima 30 - w stylu modernistyczno secesyjnym, oraz na Kościuszki 56, w maksymalnym modernizmie, będąca wizytówką łódzkiej odmiany tej estetyki. Wcześniej jednak startował wraz Jerzym Berlinerem w najgłośniejszym publicznym konkursie architektonicznym na osiedle mieszkaniowe na łódzkim Polesiu Konstantynowskim - dzisiaj zwanym osiedlem Montwiłła- Mireckiego. Zdobyli trzecią nagrodę. Wobec zastrzeżeń do wszystkich projektów konkursu władze Łodzi postanowiły stworzyć zespół projektantów ze zdobywców II i III miejsca - Szereszewski, Berliner, Miruta Słońska i Jan Łukasik zostali finalnymi projektantami modernistycznego osiedla - ogrodu w duchu Le Corbusiera, którym potem Polska chwaliła się na wielu międzynarodowych wystawach, we Frankfurcie i w Paryżu, między innymi.
Szpital Kasy Chorych, indywidualny projekt Witolda Szereszewskiego, był jednak według mnie jego najwybitniejszym dziełem. Ten budynek ma w sobie to coś, bardziej niż modernistyczne kamienice - jest w połowie klasyczny, a w drugiej połowie tę klasykę kontestuje. Klasyczne są proporcje, a nawet detale, jednak sposób ich zastosowania - przeskalowany, potężny i do tego skontrastowany z całkiem gładkimi płaszczyznami jest awangardowy. Jak traktować olbrzymi napis na elewacji? "Kasa Chorych miasta Łodzi" - pisane antykwą przez cały front szpitala kojarzy się z podpisanymi budynkami starożytnego Rzymu. Ale wobec panującego powszechnie w Łodzi eklektyzmu, rodem z XIX wieku, który zupełnie unikał takich zagrań - jest niemal reklamowym okrzykiem, podkreślającym nowoczesność dwudziestolecia międzywojennego.
Budynek był zupełnym technicznym wyjątkiem na tle Bałut, najbiedniejszej robotniczej dzielnicy Łodzi, w której ludzie mieszkali w straszliwej ciasnocie, średnio po kilka osób na jedną izbę. Bałuty jeszcze piętnaście lat wcześniej były jedną z największych wsi w Europie - stutysięczną, bo leżącą blisko przemysłowego miasta. Kanalizacji Łódź nie dorobiła się przez wiele lat, wodociągi zaczęto budować dopiero mniej więcej równocześnie ze szpitalem - była to sieć hydrantów ulicznych. Bieda kamieniczki i drewniane domki snuły dymy swoich licznych pieców, które mieszały się z czarnymi kłębami z kominów łódzkich fabryk. Na tym tle "Kasa Chorych miasta Łodzi" była ewenementem, wyposażonym w bieżącą wodę, kanalizację, centralne ogrzewanie i kilka elektrycznych wind. Najnowocześniejszy szpital w mieście.
Dzieje szpitala wiążą się, jak w gordyjskim węźle, z historią Łodzi i mało znanymi losami jego projektanta. Są smutne, niestety. Albowiem w naszej części świata nic nie mogło iść prostym i szczęśliwym torem. Zaraz była wojna i Niemcy, prawdziwe Niemcy - niemiecki Kraj Warty, nie żadna okupacja. A szpital, po krótkim etapie bycia ambulatorium wojskowym Wehrmachtu, stał się głównym szpitalem w żydowskim getcie. I przez pewien czas był centrum owego getta - w szpitalu mieszkał Chaim Rumkowski, przewodniczący żydowskiej Rady Starszych, oraz zorganizowano tu Centralny Sekretariat.
Na kilka lat dawny szpital Kasy Chorych stał się samym jądrem gettowej administracji, miejscem które decydowało o życiu i śmierci, jednocześnie przyjmując pacjentów i wydając racjonowane lekarstwa.
Dużo więcej słyszy się o getcie warszawskim, gdzie wybuchło słynne powstanie i które stało się ogólnoświatowym symbolem. W Łodzi nie było powstania. Ale Litzmanstadt Getto okazało się miejscem psychologicznego dramatu, jaki nie miał odpowiednika. Miejscem złudnych nadziei, roztaczanych przez quasi-totalitarną gettową administrację i jej prezesa Chaima Rumkowskiego. Złudnych nadziei na życie w zamian za pracę. Trwających dotąd, dopóki cała społeczność nie została systematycznie zgładzona.
Dzieje emocjonalnych wzlotów, upadków społeczności getta, egzystencji czepiającej się najmniejszych iluzji w nadziei na przeżycie - są straszne.
Wszystko to oglądał szpital Kasy Chorych miasta Łodzi. W którym ludzie byli ratowani, ale i masowo zabijani.
Getto łódzkie zostało unicestwione w sierpniu 1944. Niemcy wyburzali znaczną część domów na Bałutach, jako "siedlisko zła i chorób" w ich mniemaniu. Modernistyczny szpital ocalał , jako samotna skała.
Jego twórca Witold Szereszewski zginął w getcie warszawskim.
Przeważającą część łódzkiej inteligencji przedwojnia stanowili Polacy żydowskiego pochodzenia. Z nich rekrutowała się większość lekarzy i prawników. Żydowskie intensywne dążenie do edukacji dzieci od najmłodszych lat i silne ambicje dawały świetne rezultaty. Ze spolonizowanych Żydów wywodzili się także liczni znani architekci, tworzący łódzką modernę, między innymi Szereszewski, pochodzący z Woli Krzyżtoporskiej syn Maurycego Szereszewskiego i Michaliny Szpilfogel. Architekt, wraz z żoną Celiną Żuk znaleźli się w czasie okupacji w Warszawie. Szereszewski pełnił w stworzonym przez Niemców getcie rolę komisarza administracji w kilku kamienicach na Muranowskiej, potem, w warunkach coraz większej opresji i czystek, został wraz z żoną pracownikiem pralni parowej. W 1942 roku udało mu się zatrudnić w Wydziale Budownictwa jako magazynier i otrzymać słynny "numerek życia" - opisywany przez Hannę Kral w "Zdążyć przed panem Bogiem". Nie uchroniło go to od wywiezienia na śmierć w 1943 roku.
Dzieło architekta służyło po wojnie kolejnym pokoleniom. Otworzono tam ponownie szpital, nazwany imieniem lekarki z Armii Ludowej - Heleny Wolff, w którym urodziłem się ja, jak i liczni inni łodzianie. Szpital został w 1971 roku wpisany do rejestru zabytków, mogę więc z dumą opowiadać, że urodziłem się w szpitalu zabytkowym. Prawdę mówiąc, mało jest miejsc tak naznaczonych historią jak ten budynek. Trwał w swej pierwotnej formie do końca lat 80-tych, kiedy zaczął wymagać remontu. Właśnie zmieniał się ustrój i miasto nie miało na to pieniędzy. Postanowiono zamknąć przychodnię i sprzedać go prywatnym inwestorom.
Nie było to mądre. A przynajmniej, nie w tym wydaniu.
Sprzedano Kasę Chorych poznańskiej spółce Korvita. Do 2004 roku budynek stał nieużywany i bez dozoru. Za sprawą włamań wyniesiono z niego wszystkie elementy nadające się do sprzedania, w tym legary dachowe i instalacje.
Następny właściciel zaczął prowadzić prace, mające zmienić ów gmach na hotel. O ile mi wiadomo, fragment budynku został przebudowany (mogło to jednak być wcześniej, nie pomnę niestety). Dopiero wtedy okazało się, że dawny szpital nie ma żadnego wjazdu na swój teren. To znaczy, owszem ma, ale przez cudze działki. Od szesnastu lat trwa pat w tej kwestii, co oznacza, że właściciele nie zgadzają się na udostępnienie swoich nieruchomości. Budynek stoi nieużywany od trzydziestu lat.
Może to genius loci?
Może to jakaś kara od losu?
Dawne drewniane domki Bałut znikają jeden po drugim, szpital trwa delikatnie ruszony patyną czasu.
Zatem przykładam do oka aparat i naciskam spust. Czerpię z oceanu rzeczywistości, póki jeszcze jest.
Fabrykant
P.S. Zapraszam również na moje felietony pisane na SNG Kultura:
http://sngkultura.pl/author/marcin-andrzejewski/
Źródła i źródełka:
http://warszawa.getto.pl/index.php?mod=view_record&rid=13081997012414000010&tid=osoby
http://www.jewage.org/w/images/thumb/f/fb/I0675278623.jpg/545px-I0675278623.jpg?20150511133334
https://docplayer.pl/4670629-Modernizm-w-gdyni-modernizm-w-lodzi-w-poszukiwaniu-odniesien-stylistycznych-w-architekturze.html
http://www.inmemoriam.architektsarp.pl/pokaz/witold_szereszewski,19664
https://opencaching.pl/viewcache.php?wp=OP8CCC
Po raz kolejny czytam bardzo interesujący wpis. Dziękuję za podzielenie się swoim punktem widzenia, patrzenia, myślami, pięknymi kadrami.
OdpowiedzUsuńJa też mam swoją niszę, do której lubię zaglądać, ale coraz bardziej nie mam jak i gdzie. Rozczulają mnie stare ogródki działkowe, a właściwie altanki i szopki, które gdzie niegdzie zachowały się jeszcze w pierwotnym stanie.
Polecam szukać i dokumentować. A nawet zrobić wystawę i wydać album altanek. Zdjęć, co prawda, na świecie jest dużo, ale niewątpliwie ogródków działkowych ubywa. Zaraz będą tam jeździć buldożery deweloperów.
Usuńaktualna pandemia może to zmienić!
UsuńTo ja jeszcze to tu zostawię:
Usuń- O TAK, ogródki działkowe to mega temat, kompletnie niewidoczny w III RP - nie przypominam sobie żadnego artykułu/reportażu/zdjęć. A tam, oprócz oczywistych wąsatych działkowiczów w kamizelkach dużo się dzieje. Są ludzie którzy po prostu mają ogródek żeby mieć własną rzodkiewkę. Ale też są inni - ci co mieszkają np od 20 lat w domku na działce. Współczesne Bieszczady. Naprawdę warto - pojechać i pogadać
budynek sam w sobie ciekawy jednak dość średnio, historia smutna, zdjęcia fajne a kasztanowce w świetnej formie!
OdpowiedzUsuńP.T. Panie Fabrykancie
OdpowiedzUsuń1. No, pozwolę się nie zgodzić z komentarzem Monsieur Hurgot - budynek jest przegenialny! Mam tylko pytanie o tynk. Czy budynek był oryginalnie otynkowany, a elementy fasady (gzyms, portyk - to dobre słowo?)? Pytam, bo np w Gdyni wszystkie modernistyczne budynki są otynkowane, ale nie mają takich ozdób na elewacji (bo to późne lata 30), podczas gdy np. we Wrocławiu wszystkie modernistyczne budynki (oprócz banku na rynku i biura Gazety Wyborczej na pl.Solnym, no i WuWy) są licowane klinkierem (ale może są z końca 20 i początku 30)?
2. Ponieważ mieszkam we Wrocławiu, no to zapraszam na podziwianie klinkierowego modernizmu (budynek Poczty, ulica Hallera)
3. Mieszkam w innym kraju - albo P.T. Fabrykant mieszka w innym kraju. W zeszłym roku miałem okazję 2 razy przejechać przez interior województwa łódzkiego (Warta + Błaszki, Lututów + Brąszewice), i raz być w Łodzi właściwej (Manufaktura faktycznie urywa d.., Pałac na Ogrodowej jak eksklawa Paryża, Piotrkowska OK, ale wystarczy zajrzeć do bram, albo skręcić w poprzeczną uliczkę). Egzotyka - serio. Urodziłem się niedaleko Torunia, mieszkałem długo w Poznaniu - to inny kraj (nie wspominając o Dolnym Śląsku - to jeszcze inny kraj)
4. Ogólnie milion lajków za robienie roboty. Serio - oprócz Automobilowni to jest drugi blog co do którego bez wahania płaciłbym na Patronite. Kudosy!
Ponieważ własnie, pierwszy raz od urodzenia, obejrzałem moją Kasę Chorych uważniej i z bliska - stwierdzam naocznie, że gładkie, jaśniejsze powierzchnie są pokryte tynkiem (w części napisowej już spękanym), natomiast ciemne detale i gzymsy to najprawdopodobniej elementy zrobione z czerwonego piaskowca.
UsuńZ czerwonym piaskowcem jest związana największa i najsłynniejsza łódzka firma kamieniarska Urbanowicz - miała własną kopalnię tego surowca w kieleckim. Całkiem możliwe, że to oni robili te detale (choć to tylko moja spekulacja).
Ad.2 Wrocław to jeden z kierunków, który mam słabo opracowany. Będę to nadrabiał.
Ad3. Kraje, wedle mojej obserwacji, zmieniają się średnio co 200 km, nie wspominając już o prawdziwych dawnych granicach zaborów i krajów.
Ad 4. Dziękuję bardzo. Takie komentarze sprawiają, że chce się coś wstawiać na blogasa! I to zupełnie za darmoszkę, bez żadnych patronajtów.
To skoro jeszcze tu jestem:
OdpowiedzUsuń- gdyby P.T Fabrykant miał ochotę żeby mu wypadły oczy, to zapraszam do Świdnicy albo Jeleniej Góry - to odpicowane perełki, Austria może się schować
- z innej bajki - Żagań (nie wiem czy odpicowany bo dawno byłem) - kompletnie z innej bajki
- a jak chcemy się jednak powiesić albo chociaż upić, to Lwówek Śląski, Chełmsko Śląskie (w obu w rynku ruiny, xyz lat po wojnie), albo Namysłów lub Strzelin (miasto- albowiem zbiór pustek tak zowiem (cytat))
- gdyby (choć nie podejrzewam) nie było znane to: https://polska-org.pl/
- zerkam też na wpisy kulturalne. Polecam (choć w sumie nie wiem): Lato'39. Jeszcze żyjemy (Marcin Zaborski). Książke wrzuciłem do kosza, tak mnie wkurzyła - to tylko wycinki z gazet, nie ma żadnej dodatkowej współczesnej treści od autora. Czy w sezonie letnim 1939 będą modne słomiane kapelusze? Jakie są nowe modele Chevroleta? A może kupimy ten te-le-wizor? Tym żyli ludzie (a przynajmniej ówczesne media). I jak się wie co będzie dalej, to chce się krzyczeć/tupać/walnąć_do_kosza
Do Dolnego Śląska mam wielki sentyment, choć zwiedzałem go pobieżnie. To dla mnie chyba najpiękniejszy kawałek Polski, czego dowodem me wpisy:
Usuńhttps://fotodinoza.blogspot.com/2017/08/wojewodztwo-nidersleszynskie.html
https://fotodinoza.blogspot.com/2017/08/zote-medale-fotodinozy-wojewodztwo.html
https://fotodinoza.blogspot.com/2015/02/wochy-i-grecja-sa-cakowicie-niepotrzebne.html
Co do książek i nastrojów przedwojennych - o czymż mogą myśleć zwykli ludzie, nie znający przyszłości, jak nie o życiu codziennym. Inaczej decydenci - ci mają obowiązek przewidywać przyszłość i dokonywać działań, które mają zabezpieczać kraj przed ryzykiem. Jeden problem - czy się wywiązali? Oraz drugi - czy można było w ogóle się jakkolwiek zabezpieczyć?
A i jeszcze dopisek, w kwestii życia konsumpcyjnego i nadziei Polaków tuż przed wojną. Otóż poziom produkcji przemysłowej Polski dopiero w 1939 roku osiągnął poziom jaki miał w 1914 roku. Nadzieje zatem były rozbudzone. Od tego lata miało być już tylko lepiej, a popierwszowojenna bieda miała odejść bezpowrotnie.
Usuńostatni, naprawdę:
OdpowiedzUsuńpolecam zajrzeć (to tak na pograniczu tematu ogródków i Dolnego Śląska): http://obrazowyterroryzm.blogspot.com/ (i ewewntualnie pogadać z Wojtkiem - autorem, to nie byle kto)