Pisałem, ale napiszę i setny raz: jak kto chce egzotyki liznąć, doznać szoku kulturowego, to daleko nie musi jechać.
Kiedyś, dawno temu, chciałem okrążyć Morze Śródziemne. Palmy, wielbłądy, Afryka dzika, chałwa Bosfor. Ale po pierwsze trzeba mieć na to miesiąc urlopu, a po drugie parę wojen wybuchło nad brzegami tego morza w międzyczasie i nie wszędzie się przejedzie. Potem chciałem, skromniej, okrążyć Morze Czarne. To było z dziesięć lat temu. Niestety nasz najukochańszy sąsiad napadł w międzyczasie na parę krajów leżących po drodze i nie mam ochoty ryzykować kulki z kałacha dla tej szczytnej idei.
Ale za to zaryzykowałem jeden dzień z życia, żeby okrążyć Tatry.
Co? Że egzotyki mało? Oj, nie macie pojęcia jak w niektórych miejscach można zebrać tam szczękę z ziemi.
Wycieczka była szybka, krótka i niezbyt dogłębna. Ale wystarczyło.
Ongiś, w Liptovskim Janie na Słowacji będąc (co relacjonowałem na Fotodinozie - TUTAJ), zauważyłem w centrum mieściny małą budkę drewnianą ze skromnym napisem "Wino i sery lokalne". Napis był interesujący, tylko jakoś nie zdarzyło mi się tam wtedy, w ongisiu, wstąpić. Natomiast teraz był mus. Zatem skierowaliśmy wierny pojazd fabrykancki w stronę Liptovskiego Jana i jego drewnianego przybytku.
Zaparkowaliśmy na miejscu i ruszyliśmy ku drzwiom. I wtedy!
ŁUP, ŁUP, ŁUP, ŁUBUDU!!!! Trzask! BRZDĘK tłuczonego szkła! A potem zza drzwi rzeczonej budki straszne wrzaski, głównie kobiece, ale też i grubaśne męskie okrzyki. Potem chwila ciszy. Ręka zadrżała Współfabrykantce na klamce tego minisklepu. Idź lepiej przodem - rzekła. Poszedłem, z pewną taką nieśmiałością.
W środku coś na kształt mikroskopijnej gospody. Lada, trzy stoliki z sześcioma nieco ponurymi panami pijakami, o nieco czerwonych gębach i mętnym wzroku. Podłoga w stłuczonym szkle. I żena za pultem naburmuszona strasznie i jeszcze pokrzykująca na groźnie. Stanęliśmy skromnie z boku i czekaliśmy na ostudzenie atmosfery. Najbliższy pan tubylec złapał mnie niespodziewanie za ramię. Ale nie zaczepnie. Krzepiąco mnie złapał. Tu nic! Nie bójcie się! - mówi - to ten głupi, o - pokazuje - kufel zbił. Nic wam się tu nie stanie. A! Polacy? Wchodźcie, wchodźcie, przepraszamy za niego.
Żena za pultem, wciąż wkurzona, wreszcie zwróciła się do nas i obsługiwała nas z marsem na czole. Co tam chcecie? Wina? Którego? Nie wiecie? A dobra, to zaraz wam dam spróbować. Czerwone i białe polało się do plastikowych kubeczków z kraników zamontowanych w ścianie. Chwilę nam zajęła degustacja (cztery kraniki!) i decyzja, trwało to z siedem minut jakie spędziliśmy przy ladzie. Podczas tych siedmiu minut po kolei wszyscy panowie pijacy podchodzili do nas i po kolei wszyscy solennie nas przepraszali za zamieszanie.
Pokażcie mi taki bar w Polsce, w którym rozrabiający pijacy przyjdą cię przepraszać! Tylko u nas tabliczki w barach: "Mistrzów świata uprasza się o zachowanie spokoju".
Zaopatrzeni w czerwone wino porzeczkowe, a przede wszystkim w nowe egzotyczne doświadczenia z ludnością tubylczą, ruszyliśmy zwiedzać dalej słowacką egzotykę. Liznąć. Liznąć przez szybkę, bo co można w jeden dzień.
W drodze dookoła Tatr nasuwają się następujące obserwacje krajoznawcze: na Słowacji skromniej i z mniejszym zadęciem. Jak kto w Polsce inwstuje w, załóżmy, hotel z basenem, to bierze taaaaaaaki kredyt i zrównuje z ziemią to co było, a potem tam stawia taaaaaaaki wypas, wyłożony kostką, blachą kwasówką, świerkiem syberyjskim i szkłem lustrzanym. Na Słowacji bierze się najpewniej jakiś mały kredycik i stawia skromnie, rozbudowując to co jest. Ma to swoje zalety. Pejzaż jakiś taki więcej spójny.
XIX wieczna huta koło Podbieli. |
Bobrovec |
Bobrovec |
Bobrovec |
Jalovec |