Drogie dzieci! Zdjęcia wyświetlane na ekranikach waszych smartfonów to nie jest coś co istniało zawsze. Dawno dawno temu, myślę że tak z piętnaście lat do tyłu, zdjęcia wyświetlane za pomocą świecących pikselków nie były uznawane za prawdziwe zdjęcia. Zresztą częściowo słusznie- wystarczy że wyświetlicie swoje zdjęcie na smartfonie i komputerze jednocześnie, żeby się przekonać, że to co nieco dwie różne wersje tego samego zdjęcia. Nie mówiąc już o możliwościach technicznych wyświetlania dostępnych dzisiaj i piętnaście lat temu. Nie mówiąc już o przejściach tonalnych od czerni do bieli, które na dowolnym monitorze znacznie różnią się od tego co oferuje papier fotograficzny (przede wszystkim papier fotograficzny nie świeci, czym przypomina raczej czytnik e-booków niż ekran smartfona).
Ponieważ te piętnaście lat temu za
prawdziwe zdjęcie uważano coś realnie wydrukowanego, i to uważano
od czasów wynalezienia fotografii w ogóle, pojawienie się zdjęć
na wyświetlaczach i ekranach uznawano za ersatz i iluzję, niegodną
prawdziwego fotografa. Nadal uważam że jest w tym pewna racja. Otóż
uważam choćby, że te zdjęcia które dla Was zamieszczam na blogu
to nie te same zdjęcia, które wy oglądacie. Wyświetlają się Wam
ciemniejsze lub jaśniejsze, mocniej lub słabiej kontrastowe,
bardziej lub mniej nasycone. W zależności od tego na czym je
oglądacie. I NIE MAM NA TO ŻADNEGO WPŁYWU, pomimo że spędzam nad
nimi trochę czasu obrabiając je i zastanawiając się jak jasne/
ciemne powinny być. I to ja- pełny półprofesjonalista. A co
dopiero profesjonalny fotograf- purysta!
Dopiero dzisiaj zdjęcia wyświetlane
na ekranach są uznawane za te właściwe. Wszystko to wpłynęło na
prostotę i łatwość ich oglądania, wygodę ich przechowywania i
zmniejszyło ilość ścinanych na papier drzew.
Ale też zmieniło kryteria
jakościowe. Na gorsze. Jednak po części na gorsze. Nikt nie zaprzeczy, że
ilość oglądanych przez nas zdjęć wzrasta wciąż wykładniczo, a
na to czy są lepszej czy gorszej jakości- większość widzów ma
najzupełniej wyjechane.
Fotografowie też, zdaje się, przyjęli
już ten standard wyjechania. Na podobnej zasadzie zniknęły z rynku
także papierowe czasopisma fotograficzne ze zdjęciami, między
innymi zasłużone "Foto" i "Popular Photography".
Internet i ekrany wyświetlaczy pożarły je w całości.
O odbitkach wywoływanych analogowo
napisano już księgi całe i stosy poradników. Ale drukowanie
cyfrowe nie doczekało się specjalnych opracowań, oprócz
specjalistycznych- dla właścicieli fotolabów. Chyba dość mało
jest amatorów, którzy mają w domu fotolab, stojący pomiędzy
telewizorem a kanapą w dużym pokoju. A ja, odwiedzając fotolab,
od ponad osiemnastu lat lat ten sam - Fokal na Narutowicza w Łodzi -
nigdy nie zainteresowałem się nim głębiej, niż tylko na tyle, czy aby zdjęcia są dobre. Zawsze były dobre. Więc ja, jak ten
chłopczyk co to się nie odzywał ni słowem do wieku lat dwunastu -
bo cukier zawsze był na stole.
No ale dlaczego te zdjęcia wychodziły
dobre?
I tu postanowiłem trochę wniknąć.
Zgłębić choć powierzchownie. I podręczyć zatem Jacka Bergmana z Fokalu, żeby mi to wszystko pokazał i objaśnił.
Pierwsze co na myśl przychodzi: czy fotolab to drukarka właściwie? Połączona ze skanerem?
Otóż zupełnie nie drukarka - mówi Jacek - wszystko jest oparte na solidnym i znanym od lat procesie fotochemicznym i odczynnikach srebrowych. Proszę bardzo - tu na ekranie, po zadaniu odpowiedniego formatu i ewentualnej korekcie widzimy schemat całego procesu - odbitki wędrują w nim zygzakowatą drogą, w górę i w dół, tak jak prowadzi je taśma produkcyjna. Papier fotograficzny jest naświetlany, a potem czterokrotnie zanurzany w odczynnikach.
Pierwsza faza to wywoływanie, druga to wybielanie - usuwanie z odbitki widocznych związków srebra, trzecia to utrwalanie obrazu, a czwarta to tzw. stabilizacja. Odczynniki są pakowane do maszyny w kasetach (tankach) i podlegają stałej, automatycznej regeneracji, w zależności od ilości robionych odbitek i stale kontrolowanej jakości odczynnika.
Oczywiście regeneracja nie jest wieczna, co jakiś czas trzeba zmienić odczynnik na świeży. Ten poprzedni jest oddawany do utylizacji - przyjeżdża po niego odpowiedni serwis, który płaci za pojemniki symboliczne kwoty fotolaboratoriom, a to z racji tego, że odzyskuje sobie z odczynników srebro.
Jedynym czynnikiem fotochemicznym nie podlegającym utylizacji jest stabilizator - to w zasadzie woda z mydłem.
Proces automatycznego wywoływania w fotolabie jest autorskim patentem Kodaka, zwanym RA-4, opracowanym na początku lat 90-ych. Wcześniej stosowano inne procesy, bardziej skomplikowane, a RA-4 uprościł i przyspieszył działanie fotolaboratoriów. Inne firmy nazywają go innymi literkami, ale i tak przyjęło się, że to wszystko RA-4.
Naświetlanie odbitki dokonywane jest aktualnie laserem, z cyfrowego pliku, boż stoimy przed cyfrowym fotolabem. W dawniejszych czasach fotolaby były "analogowe", to znaczy naświetlały papier z kliszy filmowej, za pomocą lamp halogenowych i zestawu kolorowych filtrów. Analogowe fotolaby odeszły już do przeszłości, w tym samym czasie, w którym do przeszłości odeszła klisza filmowa. Negatywy to dzisiaj ułamek rynku fotograficznego.
Czy zatem nie da się na cyfrowym labie zrobić zdjęcia z kliszy? Oczywiście - da się, ALE negatyw ten, czy też slajd, musi zostać najpierw zeskanowany, a dopiero potem cyfrowa wersja naświetla papier światłoczuły. Tutaj purystom zapala się analogowa czerwona lampka, bo oczywiście z każdym przeniesieniem obrazu na inny nośnik tracimy na jakości. Owszem, choć wobec małego formatu filmu i najczęściej robionych powiększeń (z machiny wypadają maksymalnie 20 x 30 cm) - nie ma to praktycznego znaczenia. Większe formaty drukowane są w Fokalu na wypasionej drukarce wielkoformatowej Epsona. Można na niej uzyskać zdjęcia o krótszym boku 60 centymetrów, a długości ograniczonej długością rolki.
To przywodzi mi na myśl pomysł zrobienia zdjęcia nieskończenie długiego. Hm... Trzeba będzie o tym pomyśleć.
Ta skrzynka na kółkach obok fotolabu, to właśnie skaner do filmów 35mm. Mógłby skanować i średni czy duży format, ale musiałby mieć dodatkowe przystawki. Jacek większe formaty zdecydowanie woli skanować na wypasionym skanerze płaskim, gdzie ma znacznie większe pole manewru i wyższą jakość.
Odczynniki są w większości produkcji Tetenala.
- Słyszałem niestety, że Tetenal ma kłopoty - mówi Jacek, i ma rację, bo właśnie alarmują o upadku tej firmy - ale już parę razy coś upadało, a produkty nadal są na rynku. Kodak na przykład. No, Agfa upadła co prawda, przynajmniej na fotograficznym rynku konsumenckim. Ale produkty brandowane marką Agfa nadal produkują jakieś inne firmy.
Papier do fotolabów produkują głównie dwaj potentaci światowi Kodak i Fuji. Pakuje się je do maszyny także w postaci wymiennych kaset. Tutaj powstają kwestie jakościowe. Także kwestie różnic jakościowych pomiędzy różnymi fotolabami. Chodzi o kontrolę.
- To wszystko, te odczynniki różnych firm, papiery różnych producentów teoretycznie powinno współpracować idealnie ze sobą. Jak wiadomo: w teorii - nie powinno być różnicy pomiędzy teorią a praktyką, a w praktyce - jest.
W praktyce widoczne są drobne odstępstwa, wręcz niuanse, ale składające się na całość. Po każdej wymianie kasety dobrze jest zatem zrobić test odbitek - fotolab drukuje sobie odbitkę z tonacją szarości, którą następnie trzeba mu wetknąć w odnośny otwór gębowy, gdzie jest skanowana, a korekta kolorów i kontrastu następuje automatycznie. Czasem jednak trzeba jej pomóc.
Doświadczony laborant łapie w lot, to co wymaga korekty, podczas gdy dla mnie na ekranie lecą ciągi cyfr jak w matriksie.
- Jak długo siedzisz w tej branży? - pytam Jacka.
- W branży, czy w tej firmie?
- W branży. Jak długo pracujesz przy robieniu zdjęć? Skąd ci się to wzięło?
- Hm. Zacząłem jako uczeń, jeszcze w szkole. Może miałem z piętnaście lat.
- A! To ty jesteś w tym kierunku wykształcony?
- Tak. Jestem zawodowym fototechnikiem. To znaczy że siedzę w branży... żeby się nie kopsnąć, trzydzieści pięć lat. Oczywiście z przerwą na wojsko. Ale w wojsku też byłem fotografem.
A skąd mi się to wzięło? Chyba tata mnie zaraził. On miał taką pasję fotograficzną. Wiadomo, że wtedy to działało na innej zasadzie. Ciemnia w domu. Nie można było dostać materiałów jakichkolwiek. Sporo się na slajdach robiło, to była piękna zabawa. Fajnie było, jak się zbieraliśmy wszyscy, większą rodziną, tata wyciągał rzutnik, slajdy i był pokaz zdjęć z wyjazdu. Czyli prawie coś na zasadzie dzisiejszego wstawienia pen driva do telewizora i oglądania dwóch tysięcy zdjęć z wakacji. Wtedy się oglądało trzydzieści sześć, albo maksimum siedemdziesiąt dwa. Ale życie było chyba trochę przyjemniejsze...
- Wróćmy do fotolabów. A która to twoja maszyna z kolei?
- Na której pracuję? Czekaj... jeden, dwa, trzy... Czwarta.
- One się zużywają, zaczynają być kosztowne w utrzymaniu?
- Pierwsze dwie poszły na złom z racji zmian technologicznych. To były maszyny analogowe i już nie było sensu ich trzymać.
- Bo one z cyfrowych plików nic nie zrobiły?
- Nic.
- A jak działało naświetlanie w starych maszynach analogowych?
- Papier światłoczuły był naświetlany bezpośrednio przez halogen. Były selektywne filtry barwne, maszyna przy ich pomocy dobierała odpowiednie kolory i intensywność, tzw. gęstość, czyli odpowiedni czas naświetlenia.
- Czy to działało automatycznie? W takim samym automacie jak to dzisiaj się dzieje? Czy to nie było aż tak pięknie?
- To zależy na których maszynach. W starych labach, pierwszej generacji trzeba było mieć bardzo, bardzo dużo wyczucia, patrząc na negatyw, w jakim kierunku te kolory mogą pójść. Trzeba było stosować odpowiednie "kanały", czyli różnie ustawione maski filtrów na każdy rodzaj papieru jaki był w maszynie. Na papier Kodaka, na Fuji, na Agfę trzeba było ustawiać je osobno. Natomiast w ostatniej analogowej maszynie, produkcji Agfy, był dopracowany fantastyczny skaner negatywów, automatycznie ustawiający kolory. Był na tyle wyrafinowany, że praktycznie osiemdziesiąt procent zdjęć było dobrych bez poprawiania. Po dłuższej pracy na tej maszynie wiedziało się już, gdzie mogą nastąpić ewentualne pomyłki i - jak to się mówi - spod palca je się na bieżąco korygowało. Praca na tych maszynach była bardzo fajna, bardzo już wygodna.
- Dla ciebie lepsza niż na dzisiejszej cyfrówce?
- Hm. Zupełnie inna jednak. Dużo więcej wyczucia wymagała. Obecnie mając monitor przed sobą, widzę już obraz przetworzony i, mniej więcej, finalny efekt jaki może się pojawić na zdjęciu. Mogę to poprawiać patrząc na monitor. Natomiast wtedy, pracując na maszynach analogowych nie miało się żadnego monitora. Widziało się tylko negatyw, maskę negatywu (czyli kolory filtrów jakie będą zastosowane) i na własne wyczucie trzeba było wiedzieć w którą stronę te kolory mogą pójść. Miało to swój urok. To było nie lada wyzwanie dla obsługującego. Co nie zmienia faktu, że ja i tak z łezką w oku wspominam tamte czasy.
- Co było następne po analogowych maszynach?
- Następny był D-lab cyfrowy Agfy, w który wtedy się wrypałem. To była tak awaryjna maszyna, że nie masz pojęcia. To właściwie był pierwszy cyfrowy prototyp Agfy, który został sprzedany do nas za prawie milion złotych.
-Jak to prototyp?
- W zasadzie była to pierwsza maszyna Agfy, która była przeznaczona do fotografii cyfrowej. Okazało się, że nie dość, że testowano ją na użytkownikach - awaria za awarią, to jeszcze co dwa lata trzeba było regenerować w niej laser. Regeneracja kosztowała prawie czterdzieści tysięcy. Oczywiście przed wypuszczeniem na rynek ten lab musiał być przez Agfę jako tako testowany i dopracowywany. Jednak wyglądało na to najwyraźniej, że firma Agfa miała wtedy, jak to się mówi, "ciśnienie". Widzieli co się dzieje z fotografią analogową i że trzeba tą maszynę cyfrową jak najszybciej wyprodukować. W moim odczuciu był to jednak zrobione za szybko. Była to maszyna bardzo niedoskonała. Po pewnym czasie pracy na niej dochodziło się do tego, że należałoby w niej zmienić mnóstwo rzeczy. Dlatego mówię o niej, że to był prototyp.
- Czy Agfa upadła przez tą maszynę, czy to ta maszyna była tak kiepska, bo Agfa właśnie upadała.
- Moim zdaniem Agfa upadła dość podobnie do Kodaka, zainwestowała olbrzymie pieniądze w wydruki cyfrowe i to się nie zwróciło.
- Bo jak wiemy, po rewolucji cyfrowej ilość robionych odbitek spadła.
- Tak. Większość ludzi, jak wiadomo trzyma swoje zdjęcia na dyskach, w telefonach, na płytach. Jest to dość zdradliwe i czasem odbija się czkawką. Jak wiemy - papirus przetrwał do naszych czasów. A co się dzieje z plikami cyfrowymi, to każdy z nas zna z autopsji. Dyski twarde padają, pen drivy się psują, hakerzy blokują dostęp i żądają okupu.
- Jaka jest zatem trwałość odbitek z labu? Niektórzy mówią, że wydruki z drukarki są trwalsze.
- Hmm. Nie. Nie sądzę, z własnego doświadczenia, żeby były trwalsze. Teoria mówi o stu latach trwałości, jakie daje producent papieru. Tak mówi teoria. Praktyka jeszcze tego nie sprawdziła. Nie wiemy jaka będzie, bo jeszcze sto lat nie upłynęło. Postęp na pewno bardzo poszedł do przodu, bo pierwsze fotografie barwne były bardzo nietrwałe. Natomiast często oglądam odbitki które powiększałem ponad dwadzieścia lat temu i praktycznie te zdjęcia się w ogóle nie zmieniają. Wiadomo, że jak się wystawi takie zdjęcie na bezpośrednie i długie działanie słońca, to im to dobrze nie zrobi. Ale podobnie będzie ze zdjęciem z drukarki. No cóż, znam parę przypadków, kiedy znajomi właściciele laboratoriów zrezygnowali z fotolabów i przerzucili się na druk. Większość z nich powróciła, za jakiś czas do maszyn fotograficznych, bo tracili klientów. Kwestia jednak różnicy w jakości.
- Na twoją nigdy nie narzekałem.
- No wiesz, to przede wszystkim kwestia pilnowania chemii, musi być odpowiednio wymieniana. Kwestia pilnowania maszyny i całego procesu. Trzeba też pamiętać, że raz na jakiś czas trzeba całą chemię jednak wymienić, nie tylko dolewać do zbiorników regeneracyjnych. Wywoływacz i odbielacz rzadziej, ale ostatnią kąpiel - stabilizator, raczej często.
- A jak się sprawuje aktualna maszyna?
- Ta na której teraz pracuję- Noritsu - była kupiona jako używana, w bardzo dobrym stanie i, odpukać, nie sprawia kłopotów. Bez porównania do pierwszej cyfrowej Agfy.
- Wiesz jak dużo odbitek robisz?
Otóż zupełnie nie drukarka - mówi Jacek - wszystko jest oparte na solidnym i znanym od lat procesie fotochemicznym i odczynnikach srebrowych. Proszę bardzo - tu na ekranie, po zadaniu odpowiedniego formatu i ewentualnej korekcie widzimy schemat całego procesu - odbitki wędrują w nim zygzakowatą drogą, w górę i w dół, tak jak prowadzi je taśma produkcyjna. Papier fotograficzny jest naświetlany, a potem czterokrotnie zanurzany w odczynnikach.
Schemat na monitorze fotolabu, obrazujący drogę kąpieli fotochemicznych jakich doświadcza odbitka. |
Pierwsza faza to wywoływanie, druga to wybielanie - usuwanie z odbitki widocznych związków srebra, trzecia to utrwalanie obrazu, a czwarta to tzw. stabilizacja. Odczynniki są pakowane do maszyny w kasetach (tankach) i podlegają stałej, automatycznej regeneracji, w zależności od ilości robionych odbitek i stale kontrolowanej jakości odczynnika.
Zbiorniki regeneracyjne z płynami, z których lab pobiera automatycznie chemię w razie jej zużycia. |
Oczywiście regeneracja nie jest wieczna, co jakiś czas trzeba zmienić odczynnik na świeży. Ten poprzedni jest oddawany do utylizacji - przyjeżdża po niego odpowiedni serwis, który płaci za pojemniki symboliczne kwoty fotolaboratoriom, a to z racji tego, że odzyskuje sobie z odczynników srebro.
Jedynym czynnikiem fotochemicznym nie podlegającym utylizacji jest stabilizator - to w zasadzie woda z mydłem.
Proces automatycznego wywoływania w fotolabie jest autorskim patentem Kodaka, zwanym RA-4, opracowanym na początku lat 90-ych. Wcześniej stosowano inne procesy, bardziej skomplikowane, a RA-4 uprościł i przyspieszył działanie fotolaboratoriów. Inne firmy nazywają go innymi literkami, ale i tak przyjęło się, że to wszystko RA-4.
Praca wre 2. |
Naświetlanie odbitki dokonywane jest aktualnie laserem, z cyfrowego pliku, boż stoimy przed cyfrowym fotolabem. W dawniejszych czasach fotolaby były "analogowe", to znaczy naświetlały papier z kliszy filmowej, za pomocą lamp halogenowych i zestawu kolorowych filtrów. Analogowe fotolaby odeszły już do przeszłości, w tym samym czasie, w którym do przeszłości odeszła klisza filmowa. Negatywy to dzisiaj ułamek rynku fotograficznego.
Oto klisza filmowa. A nie, to Jacek. |
To przywodzi mi na myśl pomysł zrobienia zdjęcia nieskończenie długiego. Hm... Trzeba będzie o tym pomyśleć.
Skaner do filmów na pierwszym planie. |
Ta skrzynka na kółkach obok fotolabu, to właśnie skaner do filmów 35mm. Mógłby skanować i średni czy duży format, ale musiałby mieć dodatkowe przystawki. Jacek większe formaty zdecydowanie woli skanować na wypasionym skanerze płaskim, gdzie ma znacznie większe pole manewru i wyższą jakość.
Odczynniki są w większości produkcji Tetenala.
- Słyszałem niestety, że Tetenal ma kłopoty - mówi Jacek, i ma rację, bo właśnie alarmują o upadku tej firmy - ale już parę razy coś upadało, a produkty nadal są na rynku. Kodak na przykład. No, Agfa upadła co prawda, przynajmniej na fotograficznym rynku konsumenckim. Ale produkty brandowane marką Agfa nadal produkują jakieś inne firmy.
Płyn do stabilizacji Tetenala postawiony na kasecie z papierem fotograficznym. |
Wstawianie nowej kasety z papierem fotograficznym. |
Kaseta na miejscu. |
Papier do fotolabów produkują głównie dwaj potentaci światowi Kodak i Fuji. Pakuje się je do maszyny także w postaci wymiennych kaset. Tutaj powstają kwestie jakościowe. Także kwestie różnic jakościowych pomiędzy różnymi fotolabami. Chodzi o kontrolę.
- To wszystko, te odczynniki różnych firm, papiery różnych producentów teoretycznie powinno współpracować idealnie ze sobą. Jak wiadomo: w teorii - nie powinno być różnicy pomiędzy teorią a praktyką, a w praktyce - jest.
Proces kontroli wydruków - początek. |
Wydruk odbitki testowej. |
Odbitka testowa wstawiana do skanera. |
Wzrokowa kontrola wyników korekty. |
W praktyce widoczne są drobne odstępstwa, wręcz niuanse, ale składające się na całość. Po każdej wymianie kasety dobrze jest zatem zrobić test odbitek - fotolab drukuje sobie odbitkę z tonacją szarości, którą następnie trzeba mu wetknąć w odnośny otwór gębowy, gdzie jest skanowana, a korekta kolorów i kontrastu następuje automatycznie. Czasem jednak trzeba jej pomóc.
Doświadczony laborant łapie w lot, to co wymaga korekty, podczas gdy dla mnie na ekranie lecą ciągi cyfr jak w matriksie.
- Jak długo siedzisz w tej branży? - pytam Jacka.
- W branży, czy w tej firmie?
- W branży. Jak długo pracujesz przy robieniu zdjęć? Skąd ci się to wzięło?
- Hm. Zacząłem jako uczeń, jeszcze w szkole. Może miałem z piętnaście lat.
- A! To ty jesteś w tym kierunku wykształcony?
- Tak. Jestem zawodowym fototechnikiem. To znaczy że siedzę w branży... żeby się nie kopsnąć, trzydzieści pięć lat. Oczywiście z przerwą na wojsko. Ale w wojsku też byłem fotografem.
A skąd mi się to wzięło? Chyba tata mnie zaraził. On miał taką pasję fotograficzną. Wiadomo, że wtedy to działało na innej zasadzie. Ciemnia w domu. Nie można było dostać materiałów jakichkolwiek. Sporo się na slajdach robiło, to była piękna zabawa. Fajnie było, jak się zbieraliśmy wszyscy, większą rodziną, tata wyciągał rzutnik, slajdy i był pokaz zdjęć z wyjazdu. Czyli prawie coś na zasadzie dzisiejszego wstawienia pen driva do telewizora i oglądania dwóch tysięcy zdjęć z wakacji. Wtedy się oglądało trzydzieści sześć, albo maksimum siedemdziesiąt dwa. Ale życie było chyba trochę przyjemniejsze...
- Wróćmy do fotolabów. A która to twoja maszyna z kolei?
- Na której pracuję? Czekaj... jeden, dwa, trzy... Czwarta.
- One się zużywają, zaczynają być kosztowne w utrzymaniu?
- Pierwsze dwie poszły na złom z racji zmian technologicznych. To były maszyny analogowe i już nie było sensu ich trzymać.
- Bo one z cyfrowych plików nic nie zrobiły?
- Nic.
- A jak działało naświetlanie w starych maszynach analogowych?
- Papier światłoczuły był naświetlany bezpośrednio przez halogen. Były selektywne filtry barwne, maszyna przy ich pomocy dobierała odpowiednie kolory i intensywność, tzw. gęstość, czyli odpowiedni czas naświetlenia.
- Czy to działało automatycznie? W takim samym automacie jak to dzisiaj się dzieje? Czy to nie było aż tak pięknie?
- To zależy na których maszynach. W starych labach, pierwszej generacji trzeba było mieć bardzo, bardzo dużo wyczucia, patrząc na negatyw, w jakim kierunku te kolory mogą pójść. Trzeba było stosować odpowiednie "kanały", czyli różnie ustawione maski filtrów na każdy rodzaj papieru jaki był w maszynie. Na papier Kodaka, na Fuji, na Agfę trzeba było ustawiać je osobno. Natomiast w ostatniej analogowej maszynie, produkcji Agfy, był dopracowany fantastyczny skaner negatywów, automatycznie ustawiający kolory. Był na tyle wyrafinowany, że praktycznie osiemdziesiąt procent zdjęć było dobrych bez poprawiania. Po dłuższej pracy na tej maszynie wiedziało się już, gdzie mogą nastąpić ewentualne pomyłki i - jak to się mówi - spod palca je się na bieżąco korygowało. Praca na tych maszynach była bardzo fajna, bardzo już wygodna.
- Dla ciebie lepsza niż na dzisiejszej cyfrówce?
- Hm. Zupełnie inna jednak. Dużo więcej wyczucia wymagała. Obecnie mając monitor przed sobą, widzę już obraz przetworzony i, mniej więcej, finalny efekt jaki może się pojawić na zdjęciu. Mogę to poprawiać patrząc na monitor. Natomiast wtedy, pracując na maszynach analogowych nie miało się żadnego monitora. Widziało się tylko negatyw, maskę negatywu (czyli kolory filtrów jakie będą zastosowane) i na własne wyczucie trzeba było wiedzieć w którą stronę te kolory mogą pójść. Miało to swój urok. To było nie lada wyzwanie dla obsługującego. Co nie zmienia faktu, że ja i tak z łezką w oku wspominam tamte czasy.
- Co było następne po analogowych maszynach?
- Następny był D-lab cyfrowy Agfy, w który wtedy się wrypałem. To była tak awaryjna maszyna, że nie masz pojęcia. To właściwie był pierwszy cyfrowy prototyp Agfy, który został sprzedany do nas za prawie milion złotych.
-Jak to prototyp?
- W zasadzie była to pierwsza maszyna Agfy, która była przeznaczona do fotografii cyfrowej. Okazało się, że nie dość, że testowano ją na użytkownikach - awaria za awarią, to jeszcze co dwa lata trzeba było regenerować w niej laser. Regeneracja kosztowała prawie czterdzieści tysięcy. Oczywiście przed wypuszczeniem na rynek ten lab musiał być przez Agfę jako tako testowany i dopracowywany. Jednak wyglądało na to najwyraźniej, że firma Agfa miała wtedy, jak to się mówi, "ciśnienie". Widzieli co się dzieje z fotografią analogową i że trzeba tą maszynę cyfrową jak najszybciej wyprodukować. W moim odczuciu był to jednak zrobione za szybko. Była to maszyna bardzo niedoskonała. Po pewnym czasie pracy na niej dochodziło się do tego, że należałoby w niej zmienić mnóstwo rzeczy. Dlatego mówię o niej, że to był prototyp.
- Czy Agfa upadła przez tą maszynę, czy to ta maszyna była tak kiepska, bo Agfa właśnie upadała.
- Moim zdaniem Agfa upadła dość podobnie do Kodaka, zainwestowała olbrzymie pieniądze w wydruki cyfrowe i to się nie zwróciło.
- Bo jak wiemy, po rewolucji cyfrowej ilość robionych odbitek spadła.
- Tak. Większość ludzi, jak wiadomo trzyma swoje zdjęcia na dyskach, w telefonach, na płytach. Jest to dość zdradliwe i czasem odbija się czkawką. Jak wiemy - papirus przetrwał do naszych czasów. A co się dzieje z plikami cyfrowymi, to każdy z nas zna z autopsji. Dyski twarde padają, pen drivy się psują, hakerzy blokują dostęp i żądają okupu.
- Jaka jest zatem trwałość odbitek z labu? Niektórzy mówią, że wydruki z drukarki są trwalsze.
- Hmm. Nie. Nie sądzę, z własnego doświadczenia, żeby były trwalsze. Teoria mówi o stu latach trwałości, jakie daje producent papieru. Tak mówi teoria. Praktyka jeszcze tego nie sprawdziła. Nie wiemy jaka będzie, bo jeszcze sto lat nie upłynęło. Postęp na pewno bardzo poszedł do przodu, bo pierwsze fotografie barwne były bardzo nietrwałe. Natomiast często oglądam odbitki które powiększałem ponad dwadzieścia lat temu i praktycznie te zdjęcia się w ogóle nie zmieniają. Wiadomo, że jak się wystawi takie zdjęcie na bezpośrednie i długie działanie słońca, to im to dobrze nie zrobi. Ale podobnie będzie ze zdjęciem z drukarki. No cóż, znam parę przypadków, kiedy znajomi właściciele laboratoriów zrezygnowali z fotolabów i przerzucili się na druk. Większość z nich powróciła, za jakiś czas do maszyn fotograficznych, bo tracili klientów. Kwestia jednak różnicy w jakości.
- Na twoją nigdy nie narzekałem.
- No wiesz, to przede wszystkim kwestia pilnowania chemii, musi być odpowiednio wymieniana. Kwestia pilnowania maszyny i całego procesu. Trzeba też pamiętać, że raz na jakiś czas trzeba całą chemię jednak wymienić, nie tylko dolewać do zbiorników regeneracyjnych. Wywoływacz i odbielacz rzadziej, ale ostatnią kąpiel - stabilizator, raczej często.
- A jak się sprawuje aktualna maszyna?
- Ta na której teraz pracuję- Noritsu - była kupiona jako używana, w bardzo dobrym stanie i, odpukać, nie sprawia kłopotów. Bez porównania do pierwszej cyfrowej Agfy.
- Wiesz jak dużo odbitek robisz?
- Hm... właściwie nie wiem. Nigdy nie liczyłem. Od czterystu do dwóch tysięcy sztuk dziennie, wszystko zależy.
- Po wakacjach zapewne masz żniwa?
- Co ciekawe, wcale nie. Najlepsze miesiące to te jesienne, kiedy ludzie mają trochę więcej czasu dla siebie, oglądają swoje zdjęcia i zastanawiają się nad odbitkami. Ale to tylko lekka zwyżka. Żniw już nie ma. Żniwa były wtedy, kiedy się robiło na negatywach... Poczekaj chwilę, bo mi niebieskozielony idzie za wysoko...- Jacek odwraca się do monitora - o tu widzisz, powinien być podobny poziom jak tu... Trzeba skorygować.
No i tak się robią odbitki, drogie dzieci. W czasie kiedy rozmawiamy papier wędruje sobie swoją krętą drogą, zanurzany w kolejnych odczynnikach, a za chwilę na taśmę wylatują gotowe fotografie.
Tu wpada mi niespodziewanie pomysł na artykuł SPĄSOROWANY. Wszędzie jest tak, że to firma o której się pisze sponsoruje piszącego. Ale na Fotodinozie będzie zupełnie odwrotnie niż wszędzie. To ja ZASPĄSPRUJĘ mojego rozmówcę i czytelników. Otóż tak: pierwsze dziesięć osób, które zamówi u Jacka odbitki (Fokal, Narutowicza 2, Łódź), a przy okazji powoła się na Fotodinozę, dostanie prezent w postaci fotodinozowego zdjęcia 20x30 z dedykacją autora. Będą to fotografie z wpisów o Redbirdzie ("Czym się różni wróbelek" - LINK) i o wdzydzkim skansenie ("Unplugged" - LINK). Z tych ostatnich być może za jakiś czas zorganizuje się wystawę, więc mają potencjał na wzrost wartości, kiedy już będę zupełnie sławny i rozchwytywany. Czego i Państwu życzę.
Niech żyją wiecznotrwałe odbitki!
Fabrykant
- Po wakacjach zapewne masz żniwa?
- Co ciekawe, wcale nie. Najlepsze miesiące to te jesienne, kiedy ludzie mają trochę więcej czasu dla siebie, oglądają swoje zdjęcia i zastanawiają się nad odbitkami. Ale to tylko lekka zwyżka. Żniw już nie ma. Żniwa były wtedy, kiedy się robiło na negatywach... Poczekaj chwilę, bo mi niebieskozielony idzie za wysoko...- Jacek odwraca się do monitora - o tu widzisz, powinien być podobny poziom jak tu... Trzeba skorygować.
Główny ekran maszyny. |
Praca wre 3. |
No i tak się robią odbitki, drogie dzieci. W czasie kiedy rozmawiamy papier wędruje sobie swoją krętą drogą, zanurzany w kolejnych odczynnikach, a za chwilę na taśmę wylatują gotowe fotografie.
Praca wre - lecą odbitki. |
Tu wpada mi niespodziewanie pomysł na artykuł SPĄSOROWANY. Wszędzie jest tak, że to firma o której się pisze sponsoruje piszącego. Ale na Fotodinozie będzie zupełnie odwrotnie niż wszędzie. To ja ZASPĄSPRUJĘ mojego rozmówcę i czytelników. Otóż tak: pierwsze dziesięć osób, które zamówi u Jacka odbitki (Fokal, Narutowicza 2, Łódź), a przy okazji powoła się na Fotodinozę, dostanie prezent w postaci fotodinozowego zdjęcia 20x30 z dedykacją autora. Będą to fotografie z wpisów o Redbirdzie ("Czym się różni wróbelek" - LINK) i o wdzydzkim skansenie ("Unplugged" - LINK). Z tych ostatnich być może za jakiś czas zorganizuje się wystawę, więc mają potencjał na wzrost wartości, kiedy już będę zupełnie sławny i rozchwytywany. Czego i Państwu życzę.
Niech żyją wiecznotrwałe odbitki!
Fabrykant
Wydałem właśnie moją debiutancką książkę
Niespokojne miasto, szalone namiętności i okrutna zbrodnia. Wyjątkowy kryminał z czasów wielkich fabryk
i mrocznych famuł.
Reżyser Władysław Pasikowski o "Tramwaju Tanfaniego":
"Wciągające. Rewolucja upadła, ale rewolucjoniści zostali... W Łodzi w zamachach giną zamożni fabrykanci. Kto stoi za tymi zbrodniami? Frapująca intryga i pełnokrwiści bohaterowie, ale prawdziwą bohaterką jest Łódź pod koniec 1905 roku. Jedno z najbarwniejszych i najbardziej oryginalnych miast tamtych czasów. To nie kino, to autentyczny fotoplastikon z epoki... Ja nie mogłem oderwać oczu od okularu. Polecam!"
"Tramwaj Tanfaniego" jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj: LINK
A tylko mi Pan przypomniał o pewnej mojej porażce organizacyjnej. Nie byłem i nie będę nawet ćwierć amatorem fotograficznym, ale kilka zdjęć zorkompinć strzeliłem. I jakimiś tam innymi współczesnymi idiotkamerami.
OdpowiedzUsuńI się zebrało, się nazbierało, się wysypuje i bajty na dysku żre niczym stonka od naszych obecnych sojuszników ówczesne uprawy ziemniaczane.
I to jest ta porażka, to o czym p. Jacek wspomina, te 20k zdjęć z wakacji.
Te gigabajty danych. Niby wygodnie, ale właśnie od ich nadmiaru - sami sobie to uczynilim - myśli moje nieśmiało wracały do zamówienia odbitek.
Aż czuję się zobowiązany by odbitek zrobić wincej niż 12 sztuk które w formie kalendarza dziadkowie otrzymują.
Wiosna idzie to się i porządek może jakiś poczyni. Teraz tylko brakuje informacji dla dzieci jak przechowywać odbitki by się nie marszczyły, kruszyły i bladły na wieść o cyfrowych ramkach.
Z poważaniem i uznaniem jak zawsze.
F.
Zamawiaj Pan, Panie Szanowny ku chwale Ojczyzny, a dostaniesz w prezencie w Fokalu moje wytwory fotograficzne na luksusowym papierze Fuji Crystal Archive. Doprawdy wypasionym.
UsuńTekst arcyciekawy. Informacje, że tak powiem modnie i nowocześnie, Premium nam tu Szanowny Autor zaprezentował. A tak poważnie to faktycznie, wiedza trudno dostępna. Ja to się wpisywałem w dewize Kodaka (moja interpretacja) - rób zdjęcia, my zrobimy resztę. Film negatywowy się zanosi, odbiera się wywołany film i komplet odbitek. Bez zastanawiania jak to działa.
OdpowiedzUsuńSzkoda tylko, że Łódź daleko, bo mam chrapke na zacne zdjęcia sz. Autora.
Wojluk
Dziękuję za uznanie. Też byłem, do czasu napisania tego artykułu, jak ten nastolatek, który nie wie skąd się biorą czyste skarpetki w szufladzie.
UsuńZdjęcia natomiast może będzie jeszcze okazja wygrać w jakimś fotodinozowym konkursie, skoro Pan Szanowny sugeruje zainteresowanie.
To wspaniale, bo zainteresowanie jest ogromne.
UsuńNiby człowiek wszystko to wie, ale jak tekst dobrze napisany, to z przyjemnością czyta.
OdpowiedzUsuńDziękuję. Miło mi słyszeć z ust Szanownego Autora, którego książka z niebieską okładką spoczywa na regale obok komputera.
Usuńfajny artykul!
OdpowiedzUsuńwidzialem kiedys minilaba na zlomowisku i sobie go troche porozkrecalem to wiem jak dziala :), zreszta dziala w zasadzie tak samo jak wywolywarka do klisz rentgenowskich (tanki wywolywacz-utrwalacz-woda) a takie wywolywarki nieraz naprawialem i mylem - bo tak, poza wymiana odczynnikow to raz przynajmniej na rok powinno sie robic mycie chemiczne, czyli do tankow nalewa sie specjalna chemie myjaca (rozna dla kazdego tanku) ktora rozpuszcza osady z procesow chemicznych, potem sie to spuszcza, i plucze przynajmniej 2-3 razy woda, bo jak by sie od razu nalalo chemii wlasciwej, to ona sie momentalnie zepsuje, a w jednym tanku jest zwykle przynajmniej z 5-10l chemii - troche szkoda, chyba ze sie ma stara chemie, to mozna tez taka na poczatek zalac (byle odstana, bez syfu), potem spuscic i rozrobic nowa chemie
poza tym byla tez taka firma z Poznania, ktora robila przystawki do ucyfrowienia analogowych minilabow, w miejscu kliszy montowali mala matryce LCD podlaczona do komputera, ale ze wychodzily spore piksele, to jeszcze ta matryca musiala miec silniczek do delikatnego "trzesienia" ta matryca w trakcie robienia z niej odbitek, potem ta firma dla obnizenia kosztow produkcji przystawek wyslala cala dokumentacje do chin, bo tam mieli produkowac to taniej, zrobili kilka sztuk, a zaraz potem pojawily sie chinskie podrobki ich wynalazku, i tak firma z poznania umarla -- opowiadal mi to byly pracownik tej zdechlej firmy, niestety nie pamietam juz jak sie ta firma nazywala, bo to ok 10 lat temu bylo
ja niestety tez mam za daleko do Lodzi :(
O! Szkoda, że nie znasz nazwy tych wynalazków z Poznania. To też byłby niezły temat na wpis. Bardzo ciekawe.
UsuńJeszcze żeby się pojawiły wstawki cyfrowe zamiast analogowego filmu, to by było fajnie. Ale czekam, czekam i nic.
popytalem znajomego ktory z nim pracowal, nie pamietal dokladnie ale na pewno z puszczykowa kolo poznania i cos z "fot i lab" no i udalo mi sie znalesc, ze chodzi o firme LAFOT z Puszczykowa.
UsuńFirma istnieje, ale teraz tylko handluja i chyba juz nic nie produkuja :(
http://www.lafotelektronik.com/o-firmie/
a produkowali:
przystawka cyfrowa:
allegro.pl/oferta/karetka-cyfrowa-lafot-do-minilabu-7920768621
a nawet cale minilaby!!
allegro.pl/oferta/maszyna-fotograficzna-lafot-digi-2-czesci-7345780179
allegro.pl/oferta/minilab-lafot-digi-2-7921232621
takze popytaj ich i czekam z niecierpliwoscia na fajny historyczny artykul! :D
Dzięki wielkie!!! O Lafocie i jego minilabach słyszałem, ale nie wiedziałem, że to polska firma. Spróbuję podrążyć temat, choć nie ręczę że nastąpi to szybko.
Usuńniema pospiechu, opowiadal tez, ze chinczycy przetlumaczyli soft (pewnie na angielski) ale logo startowego nie potrafili widocznie zmienic, bo zostalo LAFOT-owe, mimo wlasnej "marki" ;)
Usuńprzypomnialo mi sie tez, ze za dzieciaka poszedlem kiedys z dziadkiem do wywolywalni zdjec i tez mnie bardzo ciekawila maszyna i mi troche poopowiadal gosc, a na koniec jeszcze wyzydzilem cale pudelko pustych kasetek po wywolanych filmach :)
Właśnie zabieram się do archiwowania cyfrowego na twarde dyski i inne podobne nośniki. Materiały oryginalne robione były w Polsce na ORWO. Potem na Zachodzie na Kodaku i Fuji. Kodachromowe przeźrocza (nie cierpię englicyzmu "slide" , który u Anglosasów oznacza wszak dziesięć różnych rzeczy, głównie wsuwanych) poi ok. 50 latach są praktycznie bez utraty jakości. Ektachrome prawie też. A kolorowe negatywy? I tu jest problem ze skanowaniem . Ma skaner Agfy - Duoscan 1200 T. Skanowałem nim już formaty 5x7 cali a teraz głównie 35 mm. Problem jest z maskowanymi negatywami kolorowymi - wszystkie są w zasadzie pomarańczowe. Oryginalny software Fotolook sobie z tym radzi ale mam problem z rozdzielczością - nie chce lepiej niż 600 dpi mimo, że Duoscan jest 1200T! Za to Scanview gotów jest "rozdzielać i 6000 dpi (wtedy "file" na z 200 GB!). Ale czy ta najwyższa rozdzielczość jest naprawdę lepsza niż ? Jeszcze nie wiem.(Archiwując znalazłem też zdjęcia Fabrykanta jako niemowlaka!)
OdpowiedzUsuńNo cóż, jak to gadają: co by tu o komunizmie złego nie mówić, byłem jednak młodszy. 600 dpi to i tak dużo. Ja po skanowaniu 300 dpi i tak znajduję na slajdach, o pardon!, na przezroczach dużo ciekawych detali.
Usuń