A może lepsze są Alpy pod Tatrami?
Może i lepsze, ale co to tam za Tatry!
Takie niskie!
No bo to Nizkie Tatry.
Znowu się coś tam kliknęło na
buking com. Cokolwiek, byle blisko, bez żadnych dodatkowych
intencji, byle było miło i niedrogo. Klik i coś tam się
zarezerwowało. Potem trzeba było dojechać. Nie tak daleko nawet.
Dojechało się po nocy, poszło spać. A rano...
Ratunku! To jest jakieś niewiarygodne
miejsce.
Nieoczywiste, ale jednak niewiarygodne.
Wieś, ale taka jakiej w Polsce nie
widziałem. Nazywa się Jan Liptowski, tfu... Liptovský
Ján.
Ja już kiedyś pisałem, że dla
egzotyki to nie trzeba daleko jeździć. Zaskoczenia czekają już za
rogiem. Tylko są warunki – nie należy oczekiwać od wszystkiego
splendoru Pałacu Buckingham, oraz trzeba się uważnie wpatrywać.
Trenuję uważne wpatrywanie, zwłaszcza przez wizjer aparatu. Węszę
ślady przeszłości jako ten ogar polski.
Bo ja strasznie lubię wszystkie
przeszłe rzeczy, różne zaszłości i anachronizmy. Nie wiem skąd
mi się to bierze, ale jak widzę jakąś starą ruderę, to od razu
mi się lepiej robi. Czasem wystarczy mi popatrzeć na swój
samochód.
Samochód dojechał, tak jak zawsze
dojeżdżał. Mówiłem, że co stare to dobre.
Liptowski Jan,
u wejścia do Jańskiej Doliny, region Liptów, okręg Liptowski
Mikulasz, kraj Żyliński, Słowacja. Miejsce w samym środku
niczego. „Na brzegach starych map pisali: dalej mieszkają już
tylko smoki”.
Maleńka wieś, na pierwszy rzut oka
taka jakie wszystkie na Słowacji, trochę starych domeczków, trochę
nowych, strumyk płynie z wolna, rozsiewa śniegi luty, góry
dookoła. Ale już z mojego z okna widzę pierwszy... hm..., jakby to
stało w Polsce, to by się nazywało, jak bum cyk dana, „kasztel”,
a tutaj się nazywa „kuria”, pierwsze quasi - warowne coś. Potem
idą dwory. Dworzyszcza. Wśród wiejskich domków stoją sobie
wielkie dworskie rezydencje. Jest ich tu siedemnaście. W większości
renesansowych! We wsi, którą przeszedłem spacerkiem w dwadzieścia
minut! Sporo w stanie „tradizzioni ruderi anticchi”, niektóre
świeżutko odrestaurowane i odbiglowane, część, o, proszę
bardzo- na sprzedaż.
To wszystko niby skromne, nie
krzyczące, ciut zapyziałe, choć schludne, ale dla miłośnika
polskich dworków ich widok w takim natężeniu na małej przestrzeni
stanowi całkowity szok – tego jeszcze nie grali.
Siedemnaście dworów – kaszteli
zbudowało siedemnaście rodzin z tejże wsi. Moda taka nastała
akurat. W siedemnastym wieku im się zachciało.
Jest to stwierdzone naukowo największe
zagęszczenie rezydencji w Europie Środkowej.
Widok tychże dworków nasuwa różne
refleksje – jakże zamożni musieli być owi włościanie! Jakże
socjalni! U nas są oczywiście różne szlacheckie budowle, ale
jednak strasznie rozrzucone. Polak na zagrodzie równy wojewodzie.
Majątki stały w oddaleniu, tak że z jednego widać drugiego nie
było. W Liptovským Jánie stały
wspólnie, otoczone przez sady i ogrody. Pracowali w nich chłopi
feudalni, czyli biedota, zamieszkująca w domeczkach i drewniakach.
Niektóre z tych mikro domeczków można dostrzec i dziś między
budynkami wsi. Nie należy ich mylić tylko ze spichrzami
przerobionymi na domy mieszkalne, które także stoją malowniczo w
Liptowskim Janie.
Wszystko to za Habsburga się działo.
Słowacji wtedy nie było jeszcze w planach, ino Górne Węgry.
Wieś została założona w XIII wieku
przez ród Szentivány, czyli po słowacku Svätojánskovcov (po
polsku - Świętojańskich), stąd i nazwa- kiedyś był to Liptovský
Sväty Ján. Klan Szentivány dostał
był z nadania masę ziemi od króla Beli IV. Niejaki Bohumír
Szentivány był gościem, który dał impuls do budowy katolickiego
kościoła i pierwszych kaszteli. Skąd miał kasę? Ta- dam! Z
kopalni złota, proszę państwa! Ja wiedziałem, że coś tu musi
być, jakiś dochodzik, jakaś gruba kaska! Z pasania owiec na halach
to siedemnaście kaszteli w jednej wiosce nie dałoby się postawić.
Cała rodzina była zatem majętna że
hej i globtroterska na miarę swojej epoki. Podobno dużo podróżowali
po Europie. Z miasta Paryż ów Bohumir przywiózł był niejakiego
mistrza budowlanego Gilberta i podobno na jego planie została
ustalona cała urbanistyka wioski.
Ze swoich kopalni Svätojánskovcy/
Szentiványi ciągnęli ponoć 250 kilogramów czystego złota
rocznie. Składowano je w piwnicach owych dworków. Jak pisał
historyk Jan Hlavienka – ród powiększał się w tempie
geometrycznym, a każdy z kolejnych potomków chciał mieć swój
własny „burg”. W siedemnastym wieku nastąpiła kulminacja tego
dobrostanu i z tego okresu pochodzi większosć liptojańskich
zabytków. Zbudowano nawet we wsi wielofunkcyjny budynek Kasyna, tam
spotykała się cała rodzina właścicieli na posiedzenia biznesowe
i prawne, założyli oni bowiem coś w rodzaju rodzinnej spółdzielni.
W kasynie organizowano także bale, oraz przedstawienia teatralne.
Przedstawiciele rodziny byli ludźmi
wpływowymi. Martin Szentiványi, jezuita był wykładowcą i
rektorem uniwersytetu w Trnavie, władał ponoć biegle siedmioma
językami. Jego imiennik był żupanem w największej na Węgrzech
kopalni w Liptowie.
Teraz następuje niespodziewane
powiązanie z moim niegdysiejszym wpisem o Słowacji i drugiej
stronie Tatr – LINK.
Niejaki Jozef Szentiványi, późniejszy potomek, był założycielem
pierwszego na Węgrzech uzdrowiska w Sztyrbskim Plesie. Leczyli się
u niego nie tylko kronprinz Josef, ale i Ferdynand Lesseps, twórca
Kanału Sueskiego.
Bogactwo przestało płynąć szeroką
rzeką na przełomie XIX i XX wieku, kiedy to Svätojánskovcy z
musu zaczęli wyprzedawać swoje majątki, lasy i ziemie. Kasyno
zostało sprzedane miejscowym Żydom, którzy urządzili w nim dom
modlitewny, oraz szkołę. Inne dworki przeszły przed I wojną
światową w różne prywatne ręce.
I kolejne zaskoczenie z Liptowskiego
Jana - pozostały w prywatnych rękach nieprzerwanie aż do dzisiaj.
Z niewiadomych przyczyn komunizm o nich zapomniał. Należy tu
pamiętać, że komunizm czechosłowacki był znacznie bliżej modelu
sowieckiego niż nasz „najweselszy barak w obozie”. Nawet
mieszkańcy wioski nie wiedzą dlaczego nie zostali rozparcelowani –
może te „dworki” były za mało okazałe? No bo fakt- nie są to
Luwry, co najwyżej Soplicowy, albo Oblęgorki.
Największa hekatombę w historii
urządził tym rezydencjom kapitalizm. No bo weź tu utrzymaj, albo
wyremontuj taki Oblęgorek. Niemniej w gminie Liptowski Jan, która
obejmuje kawał doliny Jańskiej jest trzy i pół tysiąca miejsc
noclegowych. Turystyka może uratuje te wszystkie szacowne zabytki.
Same zabytki to nie wszystko, proszę
państwa.
Otóż jak się chodzi po Liptowskim
Janie to od czasu do czasu coś tam dyskretnie pośmierduje. Ba! Jak
się wwąchać, to i pośmierduje nawet gdzieniegdzie już na
autostradzie E50 Rużomberk – Poprad.
Ale nie tak jak to często u nas –
gnojowicą.
Siarkowodorem pośmierduje.
Trzeba wyjść tuż za gospodarstwa,
gdzie przy rzece jest sobie mały park. A w tym parku – skromny bo
skromny – gejzer! Dwadzieścia trzy stopnie cały rok. Kąpanie
dozwolone.
Cała Jańska Dolina siedzi na wodach
termalnych, jest tu niedaleczko nawet wielki kompleks basenowy, ale
ja tam nie był. Wolałem w Liptovským Jánie,
kak w Pariże guliat'. Tam gdzie same starocie z siedemnastego
starocia... tfu! stulecia, stulecia. Chyba się co nieco
zeslawizowałem po przekopaniu słowackiego internetu.
Śliczny mają tu kościółek. Znaczy
się mają tu dwa kościółki – katolicki i protestancki, ale
zwłaszcza ten pierwszy ma w sobie sporo uroku i wspaniałe
proporcje. W siedemnastym wieku otoczono go murem obronnym, przetrwał
ten mur do wieku XXI, kiedy to jest w nim teraz przejściowa dziura.
Przejściowa w dwóch znaczeniach. Dzisiaj nie wygląda ten mur zbyt okazale, ale wiadomo że teren się zmienia, kiedyś pewnie grunt był niżej, a mur wyższy. Jeśli chodzi o mury, to nie trzeba w Liptowskim Janie długo szukać – nie mam żadnych rzetelnych dowodów, samą tylko intuicję wielbiciela ruder, ale zwyczajny mur pomiędzy dwoma chałupami koło kościoła też pewnikiem jest z siedemnastego starocia... tfu, stulecia.
W środku kościoła dość niezwykłe
freski na suficie. Z górnikami. Nie widziałem takich jeszcze (choć
ja niewiele widziałem). Marzyłem w skrytości ducha, żeby wdrapać
się na wieżę kościelną, co mi się niestety nie udało. Klucz ma
jedna pani, która dzwoni na mszę – sam widziałem jak otwiera by
dzwonić, ale nie śmiałem pytać, bo zaczynano właśnie liturgię.
Byłem za to w mrocznych kazamatach. I
to jakich!
Tuż pod kościołem stoi sobie chatka
z napisem „Mincovníčkovo – Podzemie pod vežami” (Mennicowo –
podziemia pod wieżami). To muzeum górnictwa złota. Pod tą
niepozorną chatką leży cała minikopalnia. Żywa jak żywe srebro.
Nie dość że można tam samemu rąbać kamory rudy, kręcić
korbami, nawalać kafarami, za pomocą dwustutonowej prasy wybić
sobie prawdziwą monetę, gęsim piórem przy pomocą inkaustu
zapisywać w księdze rachunkowej, złoto płukać misą i na
specjalnych ladach. Nie dość. Pan przewodnik mówi w pewnym
momencie: „to teraz z kopalni i huty idziemy do kowala”. Do
kowala, myślę sobie, zaraz zobaczymy jakąś
cepelię.
"Dobra"
– myślę sobie - "Skończ ten teatrzyk."
To nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy.
To nic nie znaczy, to o niczym nie świadczy.
Ale nie! Nie, proszę państwa. Jaka
cepelia?! Łap się pan za miech, panie turysto z Pol'ska i dmij pan
co sił, bo tu trzeba kuć żelazo póki gorące, młotem w rozgrzany
do czerwoności pręt nawalać! Jedziemy! Równo! Raz i dwa, raz i
dwa!
O ile w swej wiekowej skromności cały
Liptovský Ján nie jest może spektakularny jak Luwr czy katedra
Gaudiego w Barcelonie, o tyle „Mincovníčkovo” zasługuje na co
najmniej trzy gwiazdki Michelina, albo pięć gwiazdek Stomil
Olsztyn. Jedno z najfajniejszych małych muzeów w jakich byłem.
Nad wsią, po drugiej stronie potoka
leży sobie cmentarz, nad którym góruje grobowiec założycieli
wioski. Dopiero tam dowiaduję się, że ich nazwisko należy pisać
z myślnikiem – Szent – Ivány.
Strasznie tu miło na tej Słowacji.
Pogadać sobie można po słowacku. Po prawie słowacku. A i tak
zrozumieją. Jeść dają różne bryndzowe haluszki, reklam nie ma i
spokój. My zazdrościmy im spokoju, a oni podobno nam trochę
naszego niepokoju nieco zazdroszczą. W każdym razie równowaga panuje w
przyrodzie i żadne marsze pod żadne ambasady nie muszą chodzić.
Jest jedna rzecz, która nas ze
Słowakami bardzo różni. My jesteśmy zupełnie zrusyfikowani, a
oni nie. Co? Że niby zawsze się z Rosjanami lubili, a my nie
bardzo?
To zamówcie w restauracji czarną
herbatę! (po słowacku to „čierny čaj”).
Zamawiam kawę, i to czarną kawę
I dodaję nawet, że bez mleka i
śmietanki
I bez żadnych gadek!
Patrzę na typa - widzę – gar ma
słaby
Więc dodaję jeszcze że czarna ma
być.
Typ stał jednak chyba tam gdzie
ZOMO
Bo, patrzę – niesie mi padakę
zabieloną.
O zapłacisz za dyshonor!
Lecz chowam swój gniew
Nie ma go rozpościerać nad czym.
To nic nie znaczy, to o niczym nie
świadczy.
Łona
„To nic nie znaczy”
Nie jestem tak
radykalny jak Łona. Od kilku dni zamawiam w Liptowskim Janie čierny
čaj i czekam co będzie, z lekkim rozbawieniem i zaciekawieniem.
Jeszcze NIGDY nie dostałem czarnej herbaty. Dostałem już: miętę,
zieloną herbatę, herbatkę z owoców leśnych, oraz herbatę
cytrynową z imbirem. Jestem ciekaw co będzie jutro. Jaką też
czarną herbatę to jutro przyniesie...
Fabrykant
Jeżeli się podobało - byłbym bardzo wdzięczny za wszelkie udostępnienia.
Dzięki!
Źródła i
źródełka:
No ładnie... Trzy lata (niecałe) na slawistyce-słowacystyce, a o takiej ciekawostce ani widu, ani słychu! Może i dobrze, że zrezygnowałam, skoro pomijali tak przydatną wiedzę ;)
OdpowiedzUsuńW zagęszczeniu dworków rzeczywiście nie ma sobie Jan równych - a ja się ekscytowałam, że w podzłotoryjskim Wojcieszowie mają 5 czy 6 pałaców... Ale tamto to już taka większa wioska (pardon! Miasto nawet... A nie wygląda ;) ).
Piękny, pouczający wpis - jak zawsze. Winszuję :)
Ja sprawdzę Tego Fabrykanta , w lecie zapewne - malowniczością moje fotki Fabrykantowi ''nie dostoją'' To taki sobie cytat .Ale będę miał na pewno''satysfakcję niepomierną bez wulgarnej przyjemnosci''(cytat-prawda,że okropny?) Pyszne fotki i temat jednakowoż.Bywaj Fabrykancie !!Twoje zdrowie w gardło moje , za dociekliwość i skrupulatność w dochodzeniu do miejsc niekoniecznie popularnych ,acz fascynujących(też był cytat równie ohydny)
OdpowiedzUsuńDziękuję. Pracujemy nad tym, żeby zwiedzić wszystko. Może się zdąży do emerytury. Liptowski Jan trafił się zupełnym przypadkiem.
UsuńFaktycznie zżera komentarze... A niby się dodał. Ale nic to. Jeszcze raz:
OdpowiedzUsuńNo pięknie, trzy lata (niecałe) na slawistyce-słowacystyce, a o tym nam nikt nie powiedział! Skandal. Może i dobrze, że zrezygnowałam, skoro nie uczyli o tym, co trzeba...
W tym zagęszczeniu dworków, to rzeczywiście nic Jana nie pobije. A ja się ekscytowałam, że w podzłotoryjskim Wojcieszowie mają (bodajże) 5 pałaców, naiwna...
Piękny wpis, wyczerpujący, bogaty w wiedzę - teraz tylko wsiadać i jechać, zwiedzać ;)
Dziękuję. Staram się jak mogę. Nawet się w jeden dzień słowackiego nauczyłem, żeby przetłumaczyć artykuły lepiej niż Google Translator.
UsuńByłem w Liptovskim Janie na koloniach letnich w 1997 roku. Stwierdzam, że od tego czasu, patrząc po Twoich zdjęciach, to tam się prawie nic nie zmieniło. Mieszkamy sobie, nic się nie dzieje, dobrze jest.
OdpowiedzUsuńMieszkałem w takim hoteliku Limba na małym wzniesieniu. Mieliśmy stamtąd niedaleko do basenów termalnych i na boisko zorganizowane na jakiejś łące. Ze szczytu tego wzniesienia był ładny widok na okolicę - chyba przejadę się tam jeszcze raz, żeby to sobie w głowie poprzypominać.
Czasami jak coś przeskrobaliśmy trener ganiał nas Jańską Doliną aż się ze zmęczenia niemal na czworakach wracało, sadysta jeden! :)
Słowacja ogólnie nie zmienia się za bardzo. Ja też wybiorę się chyba jeszcze raz do Jana, tym razem letnią porą.
OdpowiedzUsuń