czwartek, 30 listopada 2017

Śmierć rzekoma




Życie pozagrobowe.

Cyfrówka rządzi niepodzielnie. Film fotograficzny złożyli już dawno do grobu. Ale ci co chcą przysypać go ziemią i łopatką nagrobek uklepać proszeni są o zachowanie spokoju.

To fakt, że niektóre z najbardziej znanych klisz fotograficznych nie są już produkowane, a niektóre firmy, niegdyś sławne, stanęły na krawędzi przepaści, a potem zrobiły wielki krok naprzód (cytat strawestowany). Z jednej strony było to źródłem smutku i nostalgii dla wielu tradycyjnych fotografów, z drugiej- źródłem inspiracji. Kodak co prawda wycofał z produkcji swojego Kodachrome, ale jednak znany reporter Steve McCurry wykorzystał ten fakt jako impuls do projektu „Last roll of Kodachrome”- otrzymał w 2010 roku od wytwórni ostatnią kliszę i przez rok strzelał na niej zdjęcia ze swoich wypraw. Trzeba powiedzieć, że postarał się pan McCurry żeby żadnej klatki nie zmarnować. Zdjęcia można obejrzeć- TUTAJ. Też by się chciało tak jak i on- pomnikowo epitafium napisać.

Każdy by chciał poudawać Steva, no to i ja niezgorszy znalazłem na dnie szafki ostatnią rolkę. Tylko nie Kodachrome to był, a parweniuszowski ProFoto 400 BW. No i nie ostatni na świecie, tylko ostatni w szafie. I nie na placu Czerwonym tylko na placu Lenina i nie rozdają tylko kradną (cytat).

(...)
Spytałem jak było
Nie ma o czym mówić, podbiłem Nowy Jork
Raz w zimie
Ludzie na Brooklynie
Wynosili mnie na rękach z klubu”
Sprawdziłem
Nie żebym nie wierzył, ale z nudów.
I wiecie, nie kłamał
Nie wątpię, bo przecież
Zgadzało się we wszystkich detalach
Z wyjątkiem kilku znaczących- Jak Cejlon w sporcie
Nie na Brooklynie- tylko Greenpoincie
Nie na rękach- na nogach
Latem, a nie zimą
I nie z klubu- tylko ze sklepu z wędliną.
               Afrokolektyw „Głaz narzutowy”


Trzeba jednak napisać, że nastąpił niejaki schyłek fotografii srebrowej. Fuji pozamykało część swoich fabryk, Agfa zlikwidowała w ogóle dział minilabów i przestała produkować filmy na rynek fotografii konsumenckiej. Wydawało się jakieś dziesięć lat temu, że to koniec pieśni i ostatni gasi światło.

Ale nie.
Nie gasi. Tradycyjna analogowa fotografia odbiła się od dna i przeżywa fale renesansu. Nie to żeby od razu zaczęli z powrotem produkować masowo Kodachrome, choć Kodak przebąknął coś ostatnio na ten temat (co na to Steve McCurry?), ale pałeczkę przejęli poniekąd inni, jakby bardziej entuzjastycznie nastawieni i mniej konwencjonalni producenci.
Przede wszystkim znana i rozreklamowana Lomografia, nie tyle producent co bardziej ruch klubowy, mająca za główny motyw nostalgię za radzieckimi aparatami marki Lomo. Miałem taki aparat swego czasu- zepsuł się na kluczowej, z mego punktu widzenia, wycieczce do Londynu, wszystkie Big Beny i Tałerbridże propały jak sen jaki złoty i nie było co zbierać. Dlatego do aparatów Lomo odczuwam raczej coś w rodzaju antynostalgii.



Niemniej są tacy, którzy odczuwają pociąg. Jest to pociąg szerokotorowy. Radzieckie Lomo były bardzo ciekawym sprzętem- aparatem miniaturowym, kieszonkowym z bardzo jasnym i niezłym obiektywem. Wzornictwo jak na produkt socjalistycznych republik także niezłej próby. Jednak tendencje do rozszczelniania się i zacinania czynią z niego sprzęt wyróżniający się na tle tła. Każda potwora znajdzie swego amatora- dzisiejsi wielbiciele doceniają przede wszystkim aspekt losowy jaki serwują te aparaty, wręcz DOMAGAJĄ się zdjęć lekko uszkodzonych, niezbyt klarownych, przypadkowo dziwnych. Robionych z nieco loteryjną jakością.
I czyż nie jest to przypadkiem esencja fotografii analogowej? A raczej esencja jej przewag?
Tak, bo ona ma przewagi nad fotografią cyfrową. Nie tylko niedostatki. Może raczej jej wady stały się wobec cyfrówek nie tyle zaletami ile cechami (it's not a bug, it's feature - jak mówią niektórzy).

poniedziałek, 27 listopada 2017

Elettrica italiana vol. 1




Są trzy rodzaje wtyczek elektrycznych. Ale to jeszcze nic, zupełnie nic. Bo jest pięć rodzajów gniazdek. Nasza standardowa wtyczka od zasilacza komputerowego nie pasuje do następujących gniazdek- potrójnego cienkiego, potrójnego grubego, potrójnego mieszanego obu rodzajów. Pasuje wyłącznie do potrójnego łączonego z podwójnym. Takie gniazdko, sztuk jeden, znajduje się wyłącznie na blacie w kuchni w dalekiej odległości od stołu. Czytelnicy wybaczą zatem że będę siorbał i mlaskał podczas pisania, oraz czasami jęczał z niewygodnej pozycji. Kak nada ljubit kawo w takoj pozycji?- cytat.
To wszystko elettrica italiana.

Włochy nasuwają tutaj więcej pytań niż odpowiedzi.
Pierwsze pytanie- kim jest właścicielka domu w którym mieszkamy, a której nie widzieliśmy na oczy, za wyjątkiem kontaktu mailowego i telefonicznego? Dom jest wielki i uroczy, przerobiony z, mniej więcej, XVIII wiecznej wiejskiej chałupy, otacza go gigantyczny ogród. Natomiast w środku- książki.
Właściwie można by przyjechać tutaj nie na wywczasy tylko jak do biblioteki. Co prawda wszystko po włosku, ale co tam że po włosku, jak wśród ksiąg wszelakich większość to książki o historii i współczesności architektury, wzornictwa przemysłowego i albumy o sztuce. 
Najbardziej upodobałem sobie trzytomowe dzieło: „Storia del disegno industriale 1750- 1990”. Po prostu orgia dla oczu, Bauhaus, bracia Thonet, Raymond Loewy, który w USA zaprojektował po prostu Wszystko (lokomotywy, samochody, butelkę Coli i zupę Heinza), McIntosh, wspaniały (i nieznany mi z secesji) Peter Behrens, Philipe Starck i Giorgio Giugiaro. Jest też „MoMa highlights” (zdjęcia!) o najlepszych wystawianych w Museum Of Modern Art dziełach sztuki od jego zarania, a także inna książka „Objects of Design from The MoMa”, albumy Taschena o współczesnych architektach europejskich, japońskich i kalifornijskich, projektowaniu, liternictwie, „Storia del architectura di XX seccolo”, oczy latają po półkach, nie wiadomo za co złapać.



Jest też „Perestroyka” Mikchail Gorbaciov („ciov”- bo to po włosku)
Odwiesiłem na kołku przywiezioną biografię Tonego Halika i rzuciłem się oglądać to wszystko, bo z czytaniem po włosku słabo.
Albumy o Lecce i Salento, ich historii i architekturze występują tu w ilościach hurtowych. Bo my na Salento jesteśmy. Nie napisałem jeszcze?
Nie napisałem, podniecony biblioteką.

Salento, obcasik buta znaczy się.



Co do naszej gospodyni to wystarczyło pięć minut riserczu w internecie żeby się dowiedzieć że jest architektem i zajmuje się konserwacją zabytków. Znaczy się- z branży.

Salento to trochę takie inne Włochy. Inne niż inne. Troszkę, można powiedzieć po pierwszych wrażeniach- surowe, nie do samego końca łacińskie. Dość powiedzieć że podstawową formą budowlaną na południu tej prowincji jest coś w rodzaju egipskiej mastaby z piaskowca. Do tego pomiędzy Bari a Brindisi- domki krasnoludków z kamienia, czyli „trulli”, (w liczbie pojedynczej- „trullo”), wzór eksploatowany od prehistorii po czasy dzisiejsze, kiedy to chwalą się nimi turystycznie i budują nowe, udawane, z żelbetonu.





Białe kamienne murki stawiane dosłownie Wszędzie na każdym polu i miedzy oraz obramowujące niemal każdą drogę- także nie kojarzą się z Włochami, tylko jakby z Irlandią, Szkocją i Normanami. Wszystkie te murki postawiono bez ani kawałka zaprawy- są budowane „na styk”. To tradycja, od czasów kiedy to potężne mury chroniły tutejszych tubylców przed Rzymianami. Bo to wcale nie Rzymianie byli tu tubylcami.


Tubylcami byli niejacy Messapiowie, którzy zasiedlili półwysep Salento dwa tysiące lat przed Chrystusem. Skąd oni byli, ci Messapiowie? Nie wiadomo. Przypuszcza się, że mniej więcej z terenów dzisiejszej Albanii. Nie wiadomo też zbyt wiele o nich- przeszkodą są nie tylko duża odległość czasowa, ale także zupełna odmienność języka (używali alfabetu greckiego, ale gramatykę i składnię mieli odmienną od wszystkich, słabo rozpoznaną), oraz to że Rzymianie jak ich podbili, to już na dobre. Kultura się zglajszachtowała i zrzymianiła pozostawiając tylko niektóre tradycje budowlane i rolnicze, nazwy miejscowości, oraz dialekt salentyński.





środa, 22 listopada 2017

Mordobicie gentelmanów



Są pomysły na połączenie boksu z szachami. Nazywa się to „chese- boxing”. Zawodnicy w rundach parzystych nawalają się po mordach, a w nieparzystych stosują rozgrywki szkockie i gambity przy stoliku. Zwyciężyć można poprzez zamatowanie przeciwnika, lub nokaut.
Wszystko to zupełnie niepotrzebnie.
Nie znam lepszego połączenia boksu z szachami niż tenis.
I nie dość, że nie ma on konkurencji, to jeszcze jest koedukacyjny. Zwiewne dziewczątka grają w to mordobicie i nie boją się.

Nie ma konkurencji- jeżeli potraktujemy go ogólnie, jako sporty „okołotenisowe” w których dwóch ludzi na boisku używa rakiet do przebijania jakiegoś przedmiotu. Badminton, squash i tenis stołowy grają w tej samej lidze. Tyle tylko że tenis ziemny jest pewnie najbardziej popularny, najczęściej relacjonowany i najkrwawszy. Krew leje się z ekranu strumieniami, herosi podnoszą się ostatkiem sił i zwyciężają, a silniejsi, ale mniej zebrani psychicznie- odpadają.
W kontekście tych metafor polska ekipa na Puchar Daviesa leży odliczona do dziesięciu i ani ręką, ani nogą.
Pozostałe sporty indywidualne albo są złagodzonym boksem (np. szermierka), albo są walką zawodnika z samym sobą, lub przeciwnościami losu (łucznictwo, jeździectwo, alpinizm). Czasem niektóre sporty motorowe przypominają „chese- boxing”, ale to są raczej wyjątki od reguł.
Te niezwykle śmiałe, obrazoburcze nieco myśli nachodzą mnie wcale nie po obejrzeniu turnieju w Singapurze, tylko po wizycie w kinie. A nawet jeszcze przed wizytą.
„Borg/ Mc Enroe” się obejrzało.
Pierwsze zdania tego tekstu pisałem jeszcze przed zobaczeniem filmu, a już na seansie uzyskały one potwierdzenie i wzmocnienie- tam także tenis został porównany do boksu.

Wyobraźcie sobie, że stajecie zupełnie samotnie przeciwko swemu przeciwnikowi, a ogląda was na żywo dwudziestotysięczny tłum ludzi, nie wspominając o tych przed telewizorami. To jest niewyobrażalna presja. Ja osobiście nigdy nie chciałbym tam stanąć

Wyobraźcie też sobie, że choć prowadzicie cały niemal mecz- macie wielką szansę przegrać w ostatnich piętnastu minutach. Ale też odwrotnie- w tenisie niemal do ostatniej chwili jest szansa przywrócenia stanu remisowego i odrobienia niemal każdych strat. Do tego nie da się utrzymać jednolitej koncentracji przez trzy godziny gry. Dramatyzm wzrasta. Liczy się psychologia. I psychika. A może nawet psychiatria w niektórych przypadkach. Tenis to gra psyche, a dopiero na drugim miejscu fizyczne zmagania.
Wiążą się z tym jeszcze inne psychologiczne uwarunkowania- na przykład stosunkowo możliwe jest w tenisie wedrzeć się do samej czołówki. Bycie beniaminkiem jest znacznie mniej obciążające niż bycie podgryzanym mistrzem. Natomiast utrzymanie się w tej czołówce to jest rzecz tylko na miarę największych herosów. Wytrzymanie presji oczekiwań jest tu prawie ponad ludzką miarę.

Różnie sobie z tym ludzie radzą. Są różne typy. Jest wiele możliwości (cytat). Jedną z nich jest całkowity introwertyzm i kasowanie uczuć zewnętrznych- reprezentowali je właśnie Borg, reprezentują Roger Federer i Karolina Pliškova. Aczkolwiek owi zimni dranie, milczące kamienie niekoniecznie byli tacy zawsze- film pokazuje jakie huśtawki emocji przeżywał młody Bjoern Borg, i choć to upraszcza, daje jednak obraz psychicznego wyczynu. Także i Roger Federer nie był od zawsze nazywany gentelmanem kortu. A jako młodzież był wyrzucany z licznych szkół za gwałtowność i niesubordynację. Trudno sobie to dzisiaj wyobrazić.


Innym typem wojownika jest typ ekstrawertyczny- taki którego stawia do pionu wyłącznie otwarte starcie, który żyje konfliktem i się nim nakręca, którego konflikt uskrzydla- i taki był John McEnroe. Z tym nakręcaniem się konfliktami to na dwoje babka wróżyła, co pokazują liczne przykłady z tenisowego świata- może być to wyższa forma psychologicznej finezji, a może być to jedynie niepohamowanie własnych emocji- prowadzące do dekoncentracji i publicznego rozwalania klawiatur na Youtubie.

piątek, 17 listopada 2017

Nareszcie coś!


Dosyć często na crowfundingu zbierają pieniądze na rzeczy zupełnie nikomu niepotrzebne, marne, albo takie którymi jestem zawiedziony. Liczni wynalazcy wynajdują coś w nadziei że publika sfinansuje. Czasami są to takie wynalazki, jakich dokonywali uczeni radzieccy. Na przykład uczony radziecki Łomonosow wynalazł elektryczną maszynkę do golenia. Na śmietniku ambasady amerykańskiej.
Dotyczy to także, a nawet zwłaszcza fotografii. Nie raz już uznane firmy szukały społecznego finansowania na projekty jakichś swoich nowych obiektywów. Co jest chłopaki? Przeinwestowaliście? Stoicie na krawędzi upadku, że kaski na nowy projekt nie starcza? Internauci z dobrawoli mają go zasponsorować?
Z innej strony pewne pomysły poparłbym całym sercem i mocą, ale nic z tego- dotyczy to przede wszystkim cyfrowej ścianki tylnej do starych aparatów analogowych, albo cyfrowej wkładki wsuwanej w miejsce filmu. Od piętnastu lat projektują takie wkładki, projektują, kikstartują i krołfundują, kasę zbierają i nic. Ani ani. Czyżby problem nierozwiązywalny? Ciężko stwierdzić. Już kiedyś było do tego blisko, ale firma Silicon Film zbankrutowała na kilka tygodni przed premierą swojego produktu. Już się o tym kiedyś pisało- TUTAJ.
Zostają marzenia i oczekiwanie.
Produkty fotograficzne na jakie ich twórcy zbierają kasę czasem są nieco żenujące- np. słabo działaja, albo zupełnie banalne, np. kolejny model aparatu do samodzielnego składania.
Kiedy pojawił się projekt Reflex, również nie brałem go na poważnie. Nie skusiło mnie nawet określenie "aparat modułowy". Wszystkie dotychczasowe pomysły na aparat składany z modułowych kawałków albo były dość dziwne i niepraktyczne, albo powalająco drogie i raczej do filmowania, jak np. słynny aparat/ kamera RED za jedyne 65.790,- złotych polskich.
Tymczasem na Kickstarterze pojawił się już jakiś czas temu pomysł modułowego aparatu analogowego. Modułowość jest tym razem opracowana tak jak trzeba i do tego pierwszy raz przy takim projekcie ktoś wymyślił coś, co rozwiązuje kilka problemów sprzętowych naraz. Faktor "chcę to" bucha gejzerem z tego Reflexa- LINK.


Jakie problemy ma przeciętny dzisiejszy użytkownik aparatu analogowego? Po pierwsze- ten sam problem co zawsze- załadowany na stałe film, o niezmiennej czułości. Ja tu panie chcę zdjęcia robić, wiosna wystrzela kolorami, kwiaty kwitną, ptaszki śpiewają, a tu w aparacie założony film czarno- biały. Albo- jesień idzie, mgły snują się na łąkami (wymawiać z akcentem kresowym), półmrok cały dzień, a tu w aparacie pozostały jeszcze z wakacji film 100 ISO. I co wystrzelać go na zmarnowanie i założyć nowy o wyższej czułości? Nie wiadomo. Znaczy się- wiadomo że nie.
Oczywiście są możliwości przypominające karczowanie dżungli za pomocą nożyczek do paznokci- w postaci wymuszenia zwinięcia pozostałego filmu, w nadziei, a nawet w bulu i nadzieji, że się go założy kiedyś z powrotem i przy zakrytym obiektywie naciskając spust przewinie do pierwszej nienaświetlonej klatki żeby go dokończyć. Ale ludzie nie lubią takich rzeczy.

Ludzie najbardziej nie lubią
różnych rzeczy
    Krzysztof Gol

Problem ów został już raz rozwiązany, w późnych latach 80-tych, kiedy to stworzono nowy system filmów i aparatów zwany Advanced Photo System (APS), z elektronicznym odczytem, pozwalający automatycznie cofnąć film do kasetki, a potem równie automatycznie przewinąć go do pierwszej wolnej klatki- już się o nim nie raz pisało- LINK. Ba nie tylko pisało, ale i używało- LINK. System APS ma tylko jedną wadę. Zdechł był. Nie produkują już filmów do niego.
Jest to pewna przeszkoda.

Drugim problemem, przynajmniej dla mnie istotnym, jest pamięć. Pamięć dobra, ale krótka. Moja własna. Gdy strzelam foty na analogu, zwłaszcza z myślą zamieszczenia ich na Fotodinozie prawie ZAWSZE zapominam przy jakich parametrach czasu i przesłony były one robione. Chodzenie z aparatem, kartką papieru i długopisem przekracza moją cierpliwość i dokumentnie psuje przyjemność strzelania fotek. Zawracanie gitary. Ludzie najbardziej nie lubią różnych rzeczy.

Trzecim problemem jaki niektórych nurtuje, jest możliwość używania obiektywów różnych systemów na tym samym aparacie. Na to są już od dawna sposoby w postaci redukcji zakładanych na bagnet aparatu- ostatnio jeszcze bardziej popularne, w czasach bezlusterkowców i ich niezbyt rozbudowanych firmowych baterii obiektywowych. Nie wszystko idzie jednak tak pięknie jakby się chciało.

poniedziałek, 13 listopada 2017

Trzeba było uważać.

Brian May, fot. Brian Griffin

Łódź kiedyś wydawała się marna i martwa. Taki grajdół. Nic się nie działo.
W niektórych miejscach nadal się nie poprawiło- spróbujcie kupić tu jakiś stary i ciekawy obiektyw, na przykład. Albo, załóżmy, kabrioleta. Wszystkie sprzedają gdzieś indziej.
Ale potem zaczęły się dziać ciekawe festiwale, życie zaczęło tętnić mocniejszym rytmem i coraz bardziej znane persony zaczęły nieśmiało odwiedzać miasto. Potem śmielej. Potem jeszcze śmielej. Potem staliśmy się centrum wszechświata.
W zeszłym tygodniu odeszły kolejne fotograficzne grajdołowe kompleksy- niejaki Brian Griffin postanowił w Łodzi zrobić premierę swojej książki.
W łódzkim ŁTF na Piotrkowskiej jest wystawa zdjęć z okazji tej premiery.

Nie wiecie kto to jest Brian Griffin? Mogę tylko powiedzieć, że jeżeli słuchaliście muzyki z lat 70-tych i 80-tych, zwłaszcza brytyjskiego punka, nowej fali i okolic, ewentualnie popu i mieliście w domu oryginalne płyty- z pewnością znacie zdjęcia Briana Griffina. On fotografował ich wszystkich. Mało kogo nie fotografował. Może wymieńmy tu paru najpopularniejszych: Depeche Mode, Siouxie and the Banshees, Queen, Brian Eno, Peter Gabriel, Billy Idol, Frankie Goes to Hollywood, Kate Bush, The Clash, Iggy Pop, John Cale, Talk Talk, Ultravox, REM, The Stranglers. I jeszcze pięćdziesięciu innych wykonawców. Jego zdjęcia są na okładkach płyt. Z tylnej czy przedniej strony.
Facet przy tym nie robił zdjęć miałkich. To co tworzył można nazwać portretami konceptualnymi, portretami z kluczem.
Nasz rodzimy konceptualny portrecista Krzysztof Gierałtowski- co najmniej równie oryginalny (znane zdjęcie Jacka Kaczmarskiego w bez mózgu w tonacji czerwieni- po tym jak hołdował Aleksandra Kwaśniewskiego)- wyraził kiedyś mieszającą z błotem opinię na temat „zwyczajnych portretów” robionych przez młodą fotografkę, jako czegoś niegodnego w ogóle uwagi, wręcz uwłaczającego widzowi.
To przesada. Ja w żadnym razie nie byłbym aż tak pryncypialny w ocenie klasycznego portretu. Ale zdjęcia postaci, naznaczone jakimś dzikim pomysłem fotografa, niespotykanym podejściem, ujęciem portretowanego od strony cech charakteru czy charakterystycznych wrodzonych gestów niewątpliwie mają w sobie coś. I nie są łatwe, w najmniejszym stopniu.
Środowisko młodych muzyków brytyjskich musiało być w latach 70-tych i 80-tych fajnym polem działań, myślę że niezły ferment tam wtedy fermentował. Można było wiele. Griffin wykorzystał to w różnych swoich działaniach, namawiając do wygłupu, oryginalności i innego spojrzenia, które służyło jego robocie.
Kiedyś to były czasy! Nie to co teraz. Chomiczówka, Chomiczówka... przepraszam uniosłem się (Cytat. Same cytaty).

Fot. Brian Griffin
Ciekawa sprawa na ile dziki da się zrobić portret niektórym osobom, na ile głęboko wejść w relację, omotać i omamić, a może tylko zainspirować i rozbawić, żeby uzyskać zamierzony (a może tylko niespodziewany) efekt. Jak może pamiętacie ikoniczny portret Winstona Churchilla z kwaśno- groźną miną, podpartego pod bok powstał dopiero po tym jak na dłuższy czas fotograf Yousuf Karsh odebrał mu ulubione cygaro. Tymczasem na wystawie Briana Griffina można obejrzeć portret artystów, na którym to portrecie nikogo z nich nie ma. Też ciekawe.
Jest też sporo portretów zupełnie klasycznych, o co można mieć niejakie pretensje do artysty lub kuratorów, bo na stronie internetowej http://www.briangriffin.co.uk portretów konceptualnych jest jakby więcej, tylko być może mniej znane nazwiska są na nich sportretowane. W każdym razie moim zdaniem nie są to wszystkie najlepsze zdjęcia tego fotografa.

fot. Brian Griffin, okładka płyty Depeche Mode

Można mieć zastrzeżenia także do niejakiej skromności tej ekspozycji. ŁTF nigdy nie słynął z hucznych i spektakularnych wystaw, ale przy okazji Briana Griffina, fotografa gwiazd, bardziej bombastyczna oprawa byłaby zupełnie uzasadniona- liczyłbym przede wszystkim na znacznie większe formaty zdjęć- ich skromny rozmiar sprzyja skupieniu oglądania, ale zmniejsza efekt rozgłosu, a też i chęć przypadkowych przechodniów z Piotrkowskiej do jej zobaczenia. A być może widząc w witrynie ŁTF-u jakąś znaną twarz muzyka w formacie 150 x 200 chętniej wpadliby obejrzeć.

Na wystawie jest co najmniej kilka wspaniałych zdjęć. Jedno z nich jest dla mnie po prostu kultowe- to portret Bryana May'a z Queenów. Czuję do niej niewytłumaczalny pociąg, być może spowodowany sentymentem do czasów mło... tfu!, do wcześniejszej części młodości, kiedy to słuchało się „I want it all”, „Under Pressure” i „Innuendo”. Może też widziałem to zdjęcie wcześniej na okładkach, albo w gazetach. Krótko można opisać to zdjęcie- to jest cały Brian May, pomimo tego że nie widać tu ani kawałka jego twarzy- facet z zespołu zapełniającego stutysięczne stadiony, który jeździł starym Volvem kombi. To zdjęcie kradnie jego duszę i fizys jednocześnie.






piątek, 10 listopada 2017

Volvox. Kosmos w ciapki.




Zdaje się jakoby fotografia analogowa nie oferowała już w dzisiejszych czasach szczególnych atrakcji, oprócz chęci wyróżnienia się, hipsterskiego szpanowania, lub też prywatnego powrotu do przeszłości. Każda z tych motywacji jest niszowa, nawet pomimo tego, że hipsteria rozlewa się na wszystkie dziedziny życia szeroką falą, (nawet jeśli nie uprawiają jej hipsterzy).

To z dobrobytu.

Ego! Ego! Ego!

Zajęcia i pretensje do świata osiągają różne szczyty rafinacji, wcześniej niespotykane. Ludzie na przykład mają dość turystów i chcą zabronić uprawiania turystyki w swoim mieście- w Barcelonie są tacy. Turyści im są po prostu niepotrzebni- tylko przeszkadzają, włóczą się, zdjęcia robią, achy i ochy wydają z siebie na każdym kroku. No nie do zniesienia to jest. Barcelonę trzeba zamknąć.

To z dobrobytu i braku wojen to wszystko.

Na takich trza ino Małotsetunga, panie! Ino Małotsetunga! (cytat).

U nas jeszcze nie dochodzi do tego stopnia rafinacji, ale powoli społeczna rafineria sublimuje kolejne frakcje. Nie zanosi się na to że będzie lepiej. Gorzej będzie. Znaczy będzie gorzej, dlatego że będzie lepiej. Ale czy na pewno?
Na pewno.

Dobra, złaźmy z tego wysokiego konia. Podajcie mi moje ego!

Z dnia na dzień żeby wzrok przywykł
Uczę moje dni zmiany perspektywy
Bo wciąż wąsko widzą, mimo tylu przynęt
A tak trudno zwiększyć im horyzont choćby o centymetr
Z dnia na dzień żeby wzrok przywykł
Uczę moje dni zmiany perspektywy
I każdemu z nich co tak pilnie oka strzeże
Mówię: patrz trochę szerzej, patrz trochę szerzej.

Nie jest tak źle! A nawet jest nieźle.Ruszyła maszyna po szynach! Znowu odzyskaliśmy widzenie! Obiektyw Sigma 14/3,5, nieznany nikomu prawie oprócz Fotodinozy, udało się uratować! Kilka wpisów temu relacjonowałem tragedię Zgniecenia Obiektywu Przez Ryanair- LINK, kiedy wydawało się że rozczłonkowany instrument trzeba będzie spisać na straty. Otóż wręcz przeciwnie-odzyskał on świetność po naprawie i to taką świetność, jakiej nie miał przedtem.
Po prawdzie- w ogóle nie trzeba było go naprawiać- wystarczyło go po prostu skręcić! Rozkręcił się, biedaczek, zdarza się to w najlepszej rodzinie. Trzeba było też podłączyć naderwaną taśmę wielościeżkową do miejsca mocowania.
Nie dość, że wrócił do żywych, to wreszcie sprawnie działa autofokus! To znaczy stan adekwatny do wieku- jak piszą sprzedawcy young i oldtimerów. Działa wolno, ale działa bez przerw w dostawie.
Wielka radość w domu Gucia!
Na inaugurację drugiego życia 14-tki postanowiłem trzepnąć trochę zdjęć, w miarę możliwości prowokujących.


Fotografia analogowa jak się napisało- nie wydaje się oferować dzisiaj wielkich atrakcji oprócz sentymentu. Ale pod jednym względem nie jest ona czczą igraszką- nadal świetnie uczy cierpliwości , przewidywalności i oczekiwania nieoczekiwanego.







poniedziałek, 6 listopada 2017

Pionier versus pionier




Biedny Henry Fox Talbot. Przegrał z francuskim syndykatem zmowy i własnymi pomysłami na życie. Może i wygrał zza grobu, ale jaka to pociecha? Czy Państwo Szanowni też chcieliby wygrać zza grobu?

Wygrałem zza grobu 2:0!

Co mu tam w tym grobie z tego, że na jego metodzie robi się dziś sentymentalne kokosy. Co mu tam po wieczności, wobec doczesnej klęski. A może nie? Może jednak uśmiecha się pod wąsem?

Nie miał wąsów ani brody, i być może dlatego się spod nich nie uśmiechał.
Kiedy jesteś piękny i młody nie nie nie zapuszczaj wąsów ani brody (cytat).

Nie zaznał biedy, a nawet wręcz przeciwnie- pochodził z warstwy uprzywilejowanej. Jak zresztą wszyscy pionierzy fotografii. Kto walczył o życie- mógł się zajmować co najwyżej malarstwem albo grafiką (Van Gogh i inne liczne przykłady). Dopiero ten kto syty i beztroski mógł się zajmować tak niepotrzebną rzeczą jak fotografia. Fox Talbot zresztą fotografię miał dopiero na tylnym miejscu priorytetów- za matematyką, botaniką, archeologią i lingwistyką i chemią. Zwłaszcza że to on wynalazł fotografię i przed nim jej po prostu nie było na świecie. Co? Że to nie on tylko Daguerre?
No właśnie.

Ukończył Cambridge, pracę magisterską pisał w Paryżu pod okiem Francoisa Arago, a potem zajmował się matematyką i fizyką wysyłając swoje prace do Royal Society. Z fizyki już niedaleko do optyki, a tęż powiązał z eksperymentami chemicznymi. Pierwszym kamieniem węgielnym była solarigrafia. „Photogenic drawing” jak nazwał rzecz sam twórca.

Ja sam byłem solarigrafistą w wieku lat sześciu! Pamiętam to dokładnie jakby było dzisiaj- nogi krzeseł made by Spółdzielnia „Ład” przytrzymują rozłożony przez Mamę na zielonej wykładzinie papier światłoczuły (było coś takiego za komuny, nie wiem gdzie dostępne i po co- muszę popytać) na którym kładę listki, spodek, modelik Fiata 127 i gumowego Misia Fozzie, a za piętnaście minut papier ciemnieje zostawiając pod przedmiotami jasne plamy konturów. Coś pięknego! Szkoda że tak mało trwałe- kontury znikają wkrótce pod wpływem światła.

Fox Talbot wymyślił właśnie sposób ich utrwalania.
Podczas swojej podróży poślubnej do Włoch w 1833 roku wpadł na pomysł rejestrowania obrazów z camera obscura i ich utrwalania. Podczas tych działań, eksperymentując z najróżniejszymi związkami światłoczułymi srebra i utrwalając je tiosiarczanem sodu Talbot stworzył pierwszy na świecie negatyw.
To jest jednak coś, prawda?
Negatywem fotografia stała przez następne sto pięćdziesiąt lat, aż do epoki cyfrówek, kiedy to podniecają się nim już tylko wariaci (to ja, to ja!)
Z negatywu pan William Henry potrafił uzyskiwać obraz pozytywowy, jednym słowem pierwszy raz w historii powielać obraz fotograficzny. Całość tego procesu nazwał on „kalotypią”, dzisiaj używaną równolegle z „talbotypią”

Zainspirowany swoimi postępami Talbot rozkładał po całym swym rodzinnym pałacu małe aparaty typu camera obscura z soczewką, w których godzinami naświetlał się papier fotograficzny, nasycony wcześniej chlorkiem sodu i azotanem srebra. Rodzina nazywała te pudełka "pułapkami na myszy", bo można się było o nie potknąć w każdym pokoju.


Fot. William Henry Fox Talbot, 1835, domena publiczna.


Talbot miał miał wiele naukowych koników jak wiemy, i po pierwszych próbach na kilka lat odłożył nieco na bok sprawy swojego utrwalania światła. Do czasu gdy w 1839 roku dowiedział się niespodziewanie że Louis Daguerre w Paryżu ogłosił się pionierem fotografii. 




Louis Jacques Daguerre

Fox Talbot przysiadł natychmiast fałdów, żeby także opracować naukowo i patentowo swoją technikę, zwłaszcza że była całkowicie różna od dagerotypii i innymi środkami chemicznymi uzyskiwana.
Dagerotypy były jednostkowym obrazem pozytywowym, uzyskiwanym na metalowej płytce, podczas gdy talbotypia posługiwała się papierem i dawała możliwość wielokrotnego powielania. Dagerotypia stwarzała fotografie krócej naświetlane i ostrzejsze, a talbotypia bardziej miękkie i wymagające początkowo bardzo długiego wystawiania na światło. Te wszystkie rzeczy dawały XIX wiecznemu odbiorcy powód do preferowania metody Daguerre’a. Z perspektywy ostatnich stu pięćdziesięciu lat rozwoju możemy dopiero dostrzec że talbotypia była właśnie tym lepszym sposobem- jednostkowość obrazu fotograficznego załatwia się dzisiaj zamaszystym autografem wziętego artysty nabazgranym w prawym dolnym rogu, podczas gdy możliwość wielokrotnego odbijania zdjęć wydaje się bezcenna.

Fot. William Henry Fox Talbot, ok 1845, domena publiczna.
Bulevard du Temple, Fot. Louis Jacques Daguerre, 1838, domena publiczna.
Fot. William Henry Fox Talbot, 1844, domena publiczna.
Fot. Louis Jacques Daguerre, 1837, domena publiczna

W tym samym roku zostały zatem ogłoszone równolegle dwie metody fotografowania. Francuska i angielska.

 Fox Talbot ogłosił swoją, pisząc elaborat do Royal Society, zaprezentowany gremium przez Michaela Faradaya. Tymczasem Daguerre został ogłoszony pionierem we Francuskiej Akademii nauk przez tegoż samego Francoisa Arago, u którego Fox Talbot pisał swą pracę magisterską. Nastąpiło tu zupełnie różne podejście do wynalazku – Daguerre przez Akademię upublicznił światu za friko wyniki swoich badań, podczas gdy William Fox Talbot postanowił opatentować swój wynalazek i udzielać na niego licencji. To podejście spowodowało tak różny odbiór obu technik, że (przynajmniej w naszej części świata) Fox Talbot został niemal zupełnie zapomniany, podczas gdy Daguerre jest uznawany za głównego ojca fotografii, no może z małą pomocą przyjaciela Niciphora Niepce’a.
Rząd francuski rzucił się do promowania dzieła Daguerre’a i wygłaszania z emfazą słów o jego pionierskiej roli. Prasa całego świata podchwyciła to, bo wynalazek fotografii cieszył się wielkim zainteresowaniem. Nawet prasa brytyjska. Dagerotypia stała się wszędzie poza Wielką Brytanią, na którą Daguerre nie dał zgody freeware’owej, techniką powszechnie dostępną, podczas gdy kalotypia/talbotypia wymagała wszędzie opłat licencyjnych. Od razu widać, że gorszy pieniądz wypiera lepszy, że pecunia non olet, że światem rządzi pieniądz i że… Nie no, dość tych głupich przysłów.
Inna zupełnie sprawa to kwestia artystycznej jakości fotografii, którą uprawiali obaj panowie. Może należałoby zrobić kiedyś bitwę pionierów? Temat na osobny wpis. Już sobie go wyobrażam. Tu Fox Talbot lutuje z lewej starą miotłą i poprawia prawym sierpowym stogiem siana! Na to Daguerre prawym prostym Bulwarem de Temple i łup go w słup martwą naturą z atelier!
Talbot wyruszył szybko promować swoją technikę we Francji, ale było już za późno – nie stała się ona powszechna, choć zyskała wąski krąg wyznawców, między innymi Gustave Le Greya. Wyznawcy ci ponieśli wynalazek Talbota w przyszłość, doskonaląc ten proces. Popularność zyskał dopiero po przeniesieniu na inne media – klisze fotograficzne (szklane płytki) i błony filmowe – nadal na zasadzie negatyw-pozytyw, ale z zastosowaniem już innej chemii. Tradycyjnie, tj. zgodnie z patentem Talbota, był wykorzystywany do lat 20. Potem zanikł.
Talbot po przegranych procesach o pierwszeństwo i o wykorzystanie jego prac do stworzenia późniejszej tzw „metody kolodionowej” zniechęcił się do fotografii. Nakłady poniesione na eksperymenty i ochronę patentową nigdy się nie zwróciły, wynalazca żądał na samym początku zbyt wiele za licencję, w czasie gdy użytkowanie metody Daguerre’a było darmowe i rozpowszechniało się coraz bardziej. Potem Fox Talbot obniżał stawki, jednak nic już za jego życia nie spopularyzowało kalotypii. Wynalazca zabrał się więc za inne dziedziny naukowe – może i dobrze, bo zawdzięczamy mu między innymi odczytanie sumeryjskiego pisma klinowego z Niniwy i kilka twierdzeń matematycznych.
Czyli klęska czy zwycięstwo, panie mecenasie? Zwycięstwo idei negatywu. To, co wymyślił William Henry Fox Talbot, okazało się być znacznie bardziej ponadczasowe niż sądzono. I zwycięstwo jeszcze jedno – ostatnimi laty talbotypia znowu zyskuje zwolenników i wyznawców jako sztuka uprawiana dla przyjemności! Co prawda tylko wśród wariatów, ale zawsze. Czyżby 2:1 zza grobu?
Fabrykant
Źródła i źródełka:




piątek, 3 listopada 2017

Euforia przed depresją.




No więc tak. Nastąpiły najróżniejsze zmiany w życiu blogerskim, bo trudno jest nazwać je zawodowym, skoro to wszystko dla Sławy tylko, a nie dla Kasy. Sławka, siadaj no tu z boku i siedź cicho.
Otóż proszę Państwa zostałem niespodziewanie i jednocześnie mecenasem, animatorem i kuratorem kultury. A niedługo zostanę z pewnością kustoszem i koneserem. Koniecznie muszę kupić sobie fajkę i muszkę, bo bez tego ani rusz. Jak to tak kuratorować bez faji?
Tak naprawdę to zostałem felietonistą na portalu SNG Kultura.
SNG Kultura jest młoda, świeża i żądna wrażeń. Niby to raczkuje, ale podobnież idzie jak burza w dziedzinie klikalności kontentu i ukontentowania ogólnego. W sumie to miło że ktoś jeszcze zajmuje się kulturą i dobrze że będę mógł dołożyć do tego jakąś cegiełkę. Co prawda moja cegiełka trąci raczej pop-kulturą, no ale cóż.

Mój szczęśliwy numer to podobno osiem
więc osiem razy proszę nie wysyłaj mi zaproszeń
na zamknięte imprezy, gdzie każdy jest ktosiem
bo ja jestem nikto, a pokłosiem
mojego nawijania ma być tylko twój nastrój
a nie podpisanie kontraktów siedemnastu
więc lepiej zbastuj
jeśli chcesz pastować świat, sam sobie go pastuj
(...)
Ja jestem od bruku, szaławiła - nicpoń
Pablo się przejmuje, Pavo mówi: nic to
Ja jestem od brudu ulic specjalistą
Pablo tu nadaje, Pavo pali ognisko
do którego będziemy dorzucać razem
to co nas dzieli, kiedy biorę majka tym razem
łapserdak, huncwot, łata - brat
mówi: nadstaw ucha, to będzie nasz pakt
          Pablo Pavo „Na nowo”

No i co teraz będzie?
Ano jest nieźle, a będzie jeszcze nieźlej- mam nadzieję że to oznacza, że będzie więcej do czytania. Fotodinoza się nie zmienia za bardzo, co najwyżej zostanie czymś w rodzaju hubu, zupełnie jak Centralny Port Lotniczy, w którym będę gromadził wszystkie pisane teksty- te z SNG Kultura będą tu prezentowane jako początki wpisów z podlinkowaniem do przeczytania całości. Czy na SNG będzie tak samo fajnie jak na Fotodinozie? Tego nie wiem, ale mam nadzieję- nie wszystko tam wolno, bo to nie moje. Nie wolno na przykład zamieszczać kradzionych zdjęć w celu recenzowania i analizowania. Tutaj też nie wolno. Ale można, w ramach tak zwanego „prawa cytatu”.

Ciekawe czy na SNG Kultura wolno używać słów uznawanych za niekulturalne? Muszę spróbować.