„Tyrol nie jest kąskiem, z
którego można zrezygnować.”
książę
Wittelsbach, ok. 1330 r.
Od ponad tygodnia rozmyślam.
To znaczy urlop to niby był, ale taki,
który zabił mi klina i nie mogę przestać rozważać i zastanawiać
się. Porównywać. Bo człowiek chciałby zrozumieć świat.
Wybór zupełnie przypadkowy, a raczej nieświadomy- znaczy się był to ślepy los- rzucił nas do kolejnego miejsca w Europie, które jest przygranicznym tyglem wielusetletnich konfliktów.
Bo Tyrol jest jak Śląsk. Nie wygląda, co prawda. Ani jednej hałdy węgla, ani jednego kopalnianego szybu, ani jednego Muzeum Śląskiego. Zupełnie inny, ale gdy się przyjrzeć- co nieco podobny.
Ale ja, powiem szczerze- wielu rzeczy nie rozumiem.
Nie potrafię ogarnąć Alp jakie
stawia przed turystą dolina Pitztal.
Jest tu jak w raju. Jak by w rajską
dziedzinę ułudy na skrzydłach wznieść się marzenia (cytat).
Wyobraźcie sobie taką dolinę
Kościeliską, tylko przeskalowaną mniej więcej pięciokrotnie w
górę. Białe domki (co do jednego białe), z ciemnymi drewnianymi
detalami, rozrzucone po olbrzymich, stromych stokach doliny. Samym
dołem wartki strumień, połacie zielonych hal, z trawą wystrzyżoną
jak na korcie centralnym Wimbledonu (co do jednej łąki).
Halohalo, tu kort centralny Wimbledonu
(cytat).
Na łąkach, nieliczne i drobne stadka
owiec pasą się z gębami przy trawie, wystawiając czarne tyłki do
słońca. Z rzadka w światłocieniu rzucanym przez strzeliste
szczyty sennie stoją bułane koniki.
Ład, porządek, harmonia.
Żaden domek nie wyróżnia się
spośród wioski, jeśli nie liczyć kościółków z wieżami
strzelistymi niczym minarety. Żaden domek nie jest zarośnięty
trawskiem, ani krzaczorami.
Górą bieleją trzytysięczne szczyty,
a sam koniec doliny zamyka po trzydziestu kilometrach oślepiająco
biała ściana masywu Wildspitze, który surową zimą kontrastuje z
kwietnymi łąkami.
Szosa wije się serpentynami, plotąc
swe zwoje z kamienistym potokiem, można na niej spotkać
mobilhome'y, samochody z wszystkich krajów europy wiozące narty na
dachu, a czasem nawet traktor z wielkim domem na przyczepie,
poprzedzany lokalnym wozem strażackim z St. Leonhard im Pitztal w
charakterze pilota konwoju.
Swojsko, trochę lokalnie. Trochę po
góralsku.
Po drodze napotyka się na ciekawe dla
przybysza obiekty. W Arzl na samym początku doliny- gminne korty
tenisowe- wypasione, ceglane korty dostępne za darmo od 12.00 do
16.00. We wczesnych godzinach odbywają się na nich zajęcia
szkolne, a po południu wykorzystywane są komercyjnie.
Kilka kilometrów ciasnych zakrętów
dalej przy szosie przytulony do potoku graniasty, nowiutki budynek
obłożony drewnem. Gemeinde Kraftwerk. Gminna elektrownia.
Pełno takich dolin w Austrii. Co
najmniej kilkadziesiąt.
Ludzie w sklepach uśmiechnięci i
mili, pomocni. „Grüss Got”- mówią, i mówią też „Servus”-
co nasuwa od razu obrazy rzymskich legionów ciągnących przez
alpejskie przełęcze, które to legiony zaniosły swoje „Servus”
kawał drogi na północ.
Choć wspomnę tu, że nie zawsze było
tak miło.
Jeździ się, oglądać Alpy z obu
stron, od długiego już czasu i doskonale pamięta się te
podejrzliwe i wrogie spojrzenia, jakimi obrzucano nasze auta na
polskich, wtedy jeszcze nieunijnych tablicach, oraz kelnerów w
schroniskowych barach powarkujących na wyciągniętą z plecaka
czekoladę. Byliśmy na widelcu. Byliśmy ci gorsi.
No, oczywiście wielu z nas na to
zapracowało, nielegalnie handlując w latach 80-tych Wiedniu jajkami
z supermarketu umazanymi w kurzym łajnie przywiezionym z Polski w
słoiku i sprzedając je dwa razy drożej jako „prosto od kur
grzebiących” (wspomnienie bodajże Zbigniewa Libery w jakimś
wywiadzie)
Nasz stosunek do Austrii to może nie
jest typowe hass- liebe, ale w każdym bądź razie przekładaniec
historyczno- sentymentalny, o bardzo zróżnicowanych barwach. Z
jednej strony zabory, gdzie Austria to był taki „ludzki pon”
spośród zaborców, pozwalający na pewne przejawy patriotyzmu
lokalnego, a za czasów Austro-Węgier to nawet szczycący się tą
multikulturalną strukturą. Parady ludów austro-węgierskich przed
cesarzem Franzem- Josefem w strojach narodowych i te rzeczy.
W 1871 roku zawarto ustawy o autonomii
galicyjskiej aż tak poluzowane, że polski stał się językiem
urzędowym administracji i sądownictwa, powstały szkoły ludowe z
językiem polskim i ukraińskim, oraz lokalny Sejm Krajowy i Rada
Szkolna Krajowa. Jak nigdzie indziej mogli sobie hulać po Galicji
konspiratorzy i organizatorzy ruchu niepodległościowego, w tym
Piłsudski.
Ludzki pon, ten Habsburg był.
Przypominam sobie z „Marii i
Magdaleny” Magdaleny Samozwaniec (polecam!) jak to sławny malarz
Wojciech Kossak defilował konno, w przebraniu króla Jana III
Sobieskiego w paradzie wiedeńskiej z okazji 60-lecia wstąpienia na
tron Franciszka Józefa- w 1908 roku to było. Parada była
jednocześnie dioramą pokazującą historię Austrii- stąd kostiumy
z Wiktorii Wiedeńskiej. Kręgi austriackie naciskały, żeby na
czele polskiej husarii jechał „cesarz Leopold”- odgrywany przez
barona Weckbeckera, ale zaproszony na tę okazję Kossak, wraz z
grupą znajomych „rekonstruktorów” z Galicji, wyszykowanych i
odbiglowanych na skrzydlatych rycerzy odmówił występu, jeżeli nie
odegra roli króla Jana III, jadącego w jednym szeregu z Leopoldem.
Na co w końcu zezwolono, po czym malarz popędził konia i wraz ze
swoją husarią zostawił cesarza z tyłu.
Czasy monarchii austro-węgierskiej są
wspominane z sentymentem. Nawet czasy pierwszej wojny światowej,
gdzie na 1000 żołnierzy c. i k armii przypadało
267 Austriaków, 223 Węgrów, 135 Czechów, 85 Polaków, 81 Rusinów,
67 Chorwatów i Serbów, 64 Rumunów, 38 Słowaków, 26 Słoweńców
i 14 Włochów. Żydów nie liczono, przydzielając ich do wyżej
wymienionych narodowości zależnie od języka, jaki deklarowali.
Jidysz był uznawany za dialekt języka niemieckiego.
Jak oni się
porozumiewali w tym tyglu narodów, żeby maszerować i strzelać w
jednym kierunku? A bardzo prosto- językiem urzędowym armii był
niemiecki, w szeregach Honvedów także węgierski i serbo-
chorwacki. Ale oprócz tego istniał także tzw. „język pułkowy”,
którym mógł zostać dowolny język z 10-ciu oficjalnych języków
monarchii, znany co najmniej 20%-tom żołnierzy, mieli obowiązek
znać go także oficerowie i podoficerowie. Stąd zapewne łamana
czeszczyzna austriackich oficerów w „Szwejku”.
W 1910 roku 132 jednostki
armii były jednojęzyczne, 144- dwujęzyczne, a 19 trójjęzycznych.
Pięknie to wszystko
grało, póki się nie rozleciało.
Po pierwszej wojnie światowej z
dawnych Austro- Węgier nie zostało nic. Zwycięscy Alianci
przydzielali tereny nowym państwom powstałym na gruzach monarchii-
dość arbitralnie i po uważaniu przydzielali. Węgrzy do dzisiaj
nie otrząsnęli się po traktacie z Trianon, który spowodował
powstanie rozsianej po krajach Europy Środkowej węgierskiej
diaspory.
Niektórym się udało lepiej w tym
1918 roku, a niektórym poszło gorzej. Taki Tyrol na przykład.
Tyrol miał się na ogół dobrze.
Jeszcze zanim wtargnęli tam turyści z nartami, kolejki linowe i
gminne elektrownie, był regionem pożądanym ze wszech stron i miar-
granicznym, leżącym na przełęczach łączących świat północy
i świat południa. Dzięki trudnemu do zdobycia terenowi i ludności
zachowującej zwartą kulturę i tożsamość Tyrol dorobił się
wielu przywilejów dawanych przez władców od średniowiecza-
wszyscy go chcieli mieć po swojej stronie. Habsburgowie zwolnili
nawet Tyrolczyków od służby wojskowej, z jedynym obowiązkiem
bronienia ich własnej krainy. Stolicą regionu na przestrzeni
dziejów ogłaszano raz to Merano, leżące po południowej stronie
Alp, raz to Insbruck- po północnej, w zależności od wpływów i
komunikacyjnej dogodności.
Przed I wojną Tyrol przynależał do
monarchii Austro- Węgierskiej, choć wtedy stracił nieco na
znaczeniu jako niewielki region olbrzymiej całości. Południowy
Tyrol zamieszkiwała znaczna część ludności włoskojęzycznej,
lub wprost włoskiej, co prowadziło do licznych sporów o Tyrol
pomiędzy Austro-Węgrami a niedawno połączonymi w jeden kraj
Włochami.
Na samym początku I Wojny światowej
nastąpiły liczne targi i negocjacje, przepychanki i tajne umowy
pomiędzy tymi adwersarzami, których stawką był właśnie Tyrol.
Włochy z początku prawie że, niemal, chyba, nieomalże, bliskie
już były się zgodzić na zachowanie neutralności przez najbliższy
rok wojny, a Austria była gotowa sprzedać im za to dużą część
Tyrolu- mianowicie Trentino. Ale poszło o wodę, bo Włochy zażądały
terenów obejmujących dział wodny południowej części Alp, na co
Austriacy- że w żadnym wypadku.
Potem Włosi przystąpili do wojny po
stronie Ententy. Walki o Alpy trwały kolejne lata i były
niesłychanie zaciekłe i trudne. Zimy w 1915 i 1916 roku były
bardzo śnieżne- na szczytach zalegało nawet 12 metrów śniegu.
Dziesiątki tysięcy żołnierzy zginęło w lawinach, ich szczątki
są do dzisiaj znajdowane.
Armie- niemiecka, austriacka i włoska
wtargały niesamowite ilości sprzętu, armaty zostały wciągnięte
nawet na 3980 metrów. Kto pierwszy zajął dane szczyty, ten był
praktycznie nie do usunięcia ogniem ni mieczem- dlatego wszystkie
strony stosowały powszechnie podkopy i tunele, wypełniane potem
dynamitem i wysadzane wraz z obcym wojskiem na górze. Nawiercano
także w głąb lodowce, między innymi włoską Marmoladę. Budowa
kolejek linowych, chodników transportowych, wyciągów poszła pełną
parą, a jazda na nartach i wspinaczka zaczęła należeć do
podstawowych umiejętności alpejskich żołnierzy. Im to, okazuje
się, w dużej części zawdzięczamy sukces turystyczny dzisiejszych
Alp.
Podczas podpisywania powojennych
traktatów pokojowych odkrawających kawałki dawnej monarchii
habsburskiej, Tyrolczycy liczyli na przynależność do nowej Austrii
i zachowanie swojego regionu w całości. Niestety przeliczyli się.
Jeszcze w trakcie wojny, po tym jak
Włosi nie dogadali się z Austrią na Trentino w zamian za
neutralność, tajnym traktatem podpisanym przez Anglię, Francję i
Rosję cały południowy Tyrol został obiecany Włochom, w zamian za
przystąpienie do sojuszu. Włosi pod koniec wojny zajęli sporny
region od południowej strony Alp, aż po przełęcz Brennero.
Tymczasowo.
Ale jak dzisiaj wiemy- całkiem
trwale.
Jakoś te tajne traktaty podpisywane
ponad głowami ludności familiarnie mi się kojarzą... Jakbym
gdzieś o nich już słyszał.
Tyrol występuje zatem w dwóch
częściach- jako Północny i Południowy. Każdy w innym kraju, w
zależności po której stronie grani leży. Jakoś by to szło, ale
w 1922 roku we Włoszech doszedł do władzy Mussolini i jego
ideolodzy, którzy zarządzili zmasowaną italianizację Tyrolu
Południowego. Zakazano używania w administracji i szkolnictwie
innego języka niż włoski. Masowo przesiedlano do Merano i Bolzano
włoskich robotników, postawiono na zmianę charakteru regionu,
dzięki czemu do dzisiaj w Bolzano/ Bozen straszą wśród gór
dzielnice przemysłowe. Postawiono też nowe osiedla mieszkaniowe i
wielki pomnik zwycięstwa, będący kamieniem obrazy dla miejscowych.
Wymyślono nowe włoskie nazwy dla tyrolskich miejscowości. Były
także fatalne przejawy terroru państwowego- w kwietniu 1921 roku
faszystowskie bojówki użyły pistoletów i granatów ręcznych
przeciwko tradycyjnej procesji kwietniowej w tyrolskich strojach
ludowych, kilkadziesiąt osób zostało rannych.
W latch 20-tych włoscy Tyrolczycy
zorganizowali tajne nauczanie po niemiecku, chociaż
niemieckojęzyczni byli sekowani przez władze i nie dopuszczani do
stanowisk.
Potem I Wojna Światowa odbiła się
czkawką Europie i nadeszły symptomy, że będzie niedługo
następna. Anschluss Austrii dokonany przez Hitlera (oczekiwany od
dawna zarówno przez wielu Austriaków jak i Niemców, dążących do
odtworzenia wielkiego państwa, czego zabraniany im traktaty z 1918
roku) spowodował że nazistowskie Wielkie Niemcy graniczyły teraz z
faszystowskimi Włochami.
No- pomyśleli Tyrolczyczy- teraz już
jakoś to będzie- faszyści i naziści dwa bratanki- nie będzie
źle!
Niestety, dla Tyrolu nie oznaczało to
bynajmniej dobrych wieści, bo Tyrol po raz kolejny, został
poświęcony, tym razem przez Hitlera na ołtarzu dobrych stosunków
z Mussolinim. Zawarli oni porozumienie, w którym ustanowili dla
mieszkańców Południowego Tyrolu tzw „optowanie”- Tyrolczycy
dostali wybór- albo mogli przenieść się na stałe do Niemieckiej
Rzeszy, albo mogli zostać na ojcowiźnie, ale poddając się
italianizacji.
Wybór ten podzielił społeczeństwo
tyrolskie mniej więcej tak jak u nas Kaszubów i Ślązaków
(dziadek w Wehrmachcie), tylko z co nieco odwrotnym znakiem. 75
tysięcy górali z południa zdecydowało się opuścić Włochy i
przenieść do Niemiec.
Tyrolczycy, jak i wiele innych narodów,
nie będących narodami rozgrywającymi, po raz kolejny zostali, jak
to mawia Rafał Ziemkiewicz: wystrychnięci na dudka i wydutkani na
strychu.
Po upadku Mussoliniego Tyrol pod
nadzorem III Rzeszy stanowił obszar, który uniknął poważnych
działań wojennych. Przez długi czas alpejskie tereny stanowiły
schowek dla zrabowanych przez Niemców kosztowności- znaleziono tu
po wojnie nie tylko prawdziwy złoty pociąg wypełniony sztabami
złota, ale także dzieła sztuki zabrane z florenckiej Galerii
Uffizzi i włoskie klejnoty koronne.
Niemcy po objęciu Tyrolu sprzeciwili
się odwetowi jaki gotowi byli sprawić tutejszym Włochom
Tyrolczycy, bo nadal Włochów uważali za potencjalnych sojuszników,
ale nie przeszkadzało im to, oczywiście, zorganizować
południowotyrolskie młodzieżówki, które wyłapały miejscowych
Żydów.
W Drugiej Wojnie, jak wiadomo Polacy i
Austriacy, w tym Tyrolczycy, o ile się za Austriaków uważają,
brali udział po przeciwnych stronach. Niezbyt miło to wspominamy,
nieprawdaż...
Niezbyt miło także przyjmujemy różne
austriackie przytyki do naszego stosunku do Żydów w II Wojnie
Światowej, przytyki wypowiadane przez kraj z który wydał wielu
komendantów i inspektorów, nadzorujących i organizujących obozy
koncentracyjne, kierowane do kraju, który z masakry wojennej ocalił
najwięcej Żydów, pomimo tego że groziła za to kara śmierci dla
ocalającego i całej jego rodziny (Szczerze powiem, że nie
wyobrażam sobie rozwiązywania takich wojennych dylematów i gdy o
tym pomyślę to drżę wewnętrznie).
Każdy kraj, oczywiście, prowadzi
swoją politykę historyczną i ja też ją właśnie w tym zdaniu
prowadzę. Żaden kraj także nie jest bez winy i nie może uważać
się za świętą niewinność. Ale jakieś podstawowe proporcje i
fakty należy szanować- bez tego nic, jak mawiał Stanisław Lem
(laureat państwowej austriackiej nagrody literackiej im. Franza
Kafki).
Drugą Wojnę w stosunkach austriacko-
polskich mamy zatem mniej więcej za sobą.
Po wojnie kwestia Tyrolu, a zwłaszcza
Tyrolu Południowego, po włoskiej stronie, nadal pozostała
nierozwiązana. Przyznano jednak południowym Tyrolczykom pewną
autonomię. Należy tu sobie przypomnieć, że Austria po II wojnie
bynajmniej nie była bogatym i przyjemnym, stabilnym zachodnim krajem
takim jakim jest dzisiaj. Była krajem okupowanym przez aliantów,
najpierw w całości zajętym przez Armię Czerwoną, potem
podzielonym na cztery strefy i naprawdę niewiele brakowało, żeby
znalazła się po naszej stronie żelaznej kurtyny. Austriacki Tyrol
do 1955 roku znajdował się w sektorze francuskim.
Po włoskiej stronie tymczasem trwały
starania i protesty przeciwko dalszej egzystencji Tyrolu Południowego
w ramach Włoch. Doszło aż do aktów terrorystycznych- ataków na
maszty wysokiego napięcia, koszary włoskiej armii i pomniki-
zorganizował je ruch BAS, Befreiungsausschuß Südtirol, w ich
największej akcji w 1961 roku wysadzono 37 słupów energetycznych
doprowadzających energię do fabryk, niestety zginęły także
niewinne ofiary. Nic nie wiedziałem do tej pory o terrorystach
tyrolskich, no ale właśnie się dowiedziałem. Świat wtedy też
zwrócił oczy na Tyrol Południowy.
Po północnej stronie granicy Austria
tymczasem odzyskała suwerenność i doprowadziła do zajęcia się
Tyrolem na forum ONZ. Negocjacje w sprawie Tyrolu trwały latami,
żadna ze stron nie była zbyt skłonna do kompromisu. Dopiero w 1969
roku wynegocjowano statut autonomiczny dla Tyrolu Południowego-
polegający z grubsza na tym, że Włochy dają rzetelną autonomię,
a Austria obiecuje się nie wtrącać.
W 1992 roku, po wcześniejszej debacie
i uchwale w parlamencie wiedeńskim, przed siedzibą ONZ został
podpisane oświadczenie Austrii i Włoch o finalnym zakończeniu
sporu, który trwał jeszcze przed I wojną światowa.
No a potem już była tylko sielanka,
unia walutowa, Schengen i dolce vita, które trwają do tej pory.
Sami je widzieliśmy na własne oczy, niegdyś po południowej
stronie Alp, a teraz po północnej. Bo Tyrol jest zupełnie taki sam
jak Polska- też dzieli się na północny, południowy, wschodni i
zachodni.
Zapamiętałem z dawnej wizyty w Tyrolu
Południowym samochód z tameczną rejestracją, bodaj beżowego
Fiata Uno z naklejką z międzynarodowym oznaczeniem kraju: „I”
znaczy się Italy. Jak się dobrze przyjrzało tej naklejce to było
tam napisane dalej drobnym drukiem: „I...ch bin ein Südtiroler”.
No i co tu o tym sądzić? O tym
samostanowieniu narodów? Każdy naród chciałby się samo stanowić
i być niezależnym. Baskowie, Katalończycy, Tyrolczycy, może i
Ślązacy. I to może jakoś działa, gdy w geopolityce idzie dobrze,
jest akurat spokój i wszyscy są zadowoleni. Pokój i koegzystencja.
Ale one nie są wieczne. Konflikty się tlą pod dywanem, często
gaszone finansową sikawką. Niestety mniejsze społeczności w razie
jakichkolwiek poważnych sporów zawsze stoją na słabej pozycji.
Albo są przestawiane wedle życzeń mocniejszych graczy, albo są
kartą przetargową w jakichś wojnach, albo jakieś tajne traktaty
są zawierane ponad ich głowami. Należy się także zastanowić-
jak mała musi być ta społeczność, żeby takie rzeczy z nią
wyczyniać? Bo jak się okazywało może być równie duża jak 35
milionowa Polska.
Nie będzie łatwych odpowiedzi na
trudne pytania.
Pobyt w dolinie Pitztal, a może
należałoby napisać dolinie Pitz, bo to masło maślane, skłonił
nas, jak wspomniałem na początku- do refleksji.
Wygląd owej sielskiej doliny
spowodował u mnie natłok myśli. Człowiek za dużo myśli. Jak nie
ma co robić- to od razu myśli. Porównuje.
Wszyscy tacy zadowoleni i szczęśliwi
w tym Pitztalu. Ale dlaczego?
Po pierwsze- z czego żyją tamtejsi
górale? No bo z pewnością nie z tego samego, z czego żyją górale
tatrzańscy. Na pewno nie z roli. Jedyne uprawy jakie widać w
dolinie to są łąki. Jak wspomnieliśmy- poziom ich utrzymania
odpowiada trawnikowi przed pałacem Buckingham, Londyn, Anglia.
Czy można wyżyć ze sprzedaży siana?
Więc może żyją z hodowli?
Ale ileż to wełny i sera można
wycisnąć z tych pięciu na krzyż owiec, które stoją w zagrodzie
przy każdej wsi? Owce troszkę wyglądają mi na dekorację. Czy to
możliwe?
Nie wspominając o krępych bułanych
konikach, które pasą się z rzadka na halach- te, jak sądzę nie
oglądały nigdy pługa, nie wiem nawet czy oglądały wóz i dyszel.
(nie, jednak sprawdzam- oglądały:
http://www.pitztal.com/en/mountain-winter/spass-im-schnee/pferdeschlittenfahren
)
No i wyobraźcie sobie teraz naszych
Podhalan, u których owce i konie pasą się jako sielska dekoracja.
To by było raczej nie do zrobienia. Albo co u nas dutki przynosi,
albo idzie pod nóż.
No więc może mieszkańcy Pitztalu
żyją z turystyki? Z tysięcy turystów nawiedzających co roku
Alpy? Pewnie tak. Jasne że tak. Ale zastanawiające jest to, że
zdarzy się tam znaleźć ceny za kwaterę mniej więcej podobne do
naszych. (Sporo miejsc jest oczywiście droższych niż w Polsce).
Jakże ci Tyrolczycy wychodzą na swoje? Jakże oni dociągają do
pierwszego? Sądząc po niektórych cenach w supermarkecie, to nie
dociągną nawet do przedostatniego.
Nie miałem kogo zapytać. Zdołaliśmy
tylko dowiedzieć się na miejscu, że w sezonie zimowym obłożenie
turystami mają „super”, a w sezonie letnim „całkiem dobrze”.
Nasi gospodarze mówili słabo po angielsku, a ja po niemiecku
rozumiem tylko „hande hoch”.
Co prawda przebywając przez tydzień w
międzynarodowym tłumie i stojąc w owym tłumie ramię w ramię i
narta w nartę w kolejce wjeżdżającej na lodowiec- liznąłem
nieco języków obcych. Wiecie jak jest po czesku „piersiówka”?
A ja już wiem- „plaskačka”.
Przyswojone
słownictwo czeskie nie pozwoliło mi niestety zgłębić wśród
autochtonów tajemnicy dostatku i szczęścia doliny Pitz.
Bez rozwiązania
nurtujących pytań zakończyliśmy wyjazd. Ale od czego internet? Od
czego zwarte i gotowe służby public relations? Postanowiłem
napisać do oficjalnej strony promocyjnej Pitztal. I napisałem.
„Szanowni Państwo
Jestem fotografem i blogerem.
Właśnie odwiedziliśmy Pitztal z rodziną i spędziliśmy miło
czas na lodowcu Pitztal.
Piszę bloga-
fotodinoza.blogspot.com o klasycznej fotografii, a czasami o moich
podróżach. Mam zamiar napisać o dolinie Pitztal i Tyrolu, jednak
żeby skompletować moją wiedzę zdecydowałem się napisać do
Państwa.
Przepraszam za kłopot, ale nie mam
nikogo kogo mógłbym spytać, a informacje z internetu nie
wystarczają by odpowiedzieć na moje (dość dziwne) pytania.
Wszystkie związane z życiem społecznym mieszkańców gminy
Pitztal:
Jaki jest przybliżony procentowy
dochód mieszkańców z turystyki, z rolnictwa i z hodowli zwierząt
w gminie St. Leonhard im Pitztal? (jeśli nie dysponują Państwo
dokładnymi danymi- proszę o przybliżone, lub nawet o prywatną
opinię).
Widzieliśmy owce i konie na łąkach
Pitztalu- czy są one hodowane dla celów komercyjnych, czy też dla
podtrzymania regionalnej tradycji? Czy ich hodowla jest
subwencjonowana przez gminę, lub Unię Europejską?
Trawa była dokładnie i starannie
skoszona na wszystkich polach w dolinie, wyglądała jak murawa na
Wembley. Czy to kwestia tradycji- koszenie trawy w tym samym czasie w
całym Pitztalu? Czy to wymóg prawa? Co się stanie, gdy ja, jako
mieszkaniec Pitztal nie skoszę swojej trawy?
Wioski w dolinie wyglądają bardzo
harmonijnie i jednolicie. Jakie aspekty wyglądu budynków są
wymagane przez lokalne prawo? (Mam na myśli- kolory ścian, kąt
dachów, wysokości, materiały?).
Jakim rodzajem przedsiębiorstwa
jest Pitztaler Gletscher? Czy jest finansowo powiązany z gminą St
Leonghard?
Dziękuję za pomoc
Pozdrawiam”
Ciekawym co napiszą
i czy odpiszą? Zamieszczam ten artykuł jeszcze bez odpowiedzi, a
dokończenie i odpowiedź zamieszczę w razie czego w komentarzach. A
może i osobny wpis z tego będzie.
Pozasezonowość
wyjazdu narciarskiego i marna pogoda w pierwszych dniach wyjazdu
zaowocowała pustkami na lodowcu. Już czwartego dnia rozpoznawaliśmy
bez pudła persony wjeżdżające kolejką razem z nami. O, z tymi
Słowakami siedzieliśmy dwa dni temu przy stoliku w knajpie. O a tam
ten sam zawodnik Czech Ski Team z trenerem. O a tu ci Austracy znowu
z plecakami obwieszonymi czekanami i karabińczykami. Na górze
trwała zadymka śnieżna i przetrwali tylko najtwardsi- goście ze
sprzętem wspinaczkowym, oraz reprezentanci Europy Wschodniej.
Potem się
wypogodziło. Tłumy przybyły tłumnie. Międzynarodowe. Wszyscy tam
byli, także lokalne wf-y ze szkół podstawowych, które trudno było
dogonić na stoku. Przedostatniego dnia było następująco: na
lodowcu -15 stopni, na dole po zjeździe kolejki +15 stopni.
Teleportacja do innej strefy klimatycznej.
Droga powrotna z Pitztalu, odbywana
przez ziemie dawnych Austro- Węgier także skłaniała do refleksji
i nie pozwalała przerwać rozmyślań. Pogranicze austriacko-
czeskie najprawdopodobniej nie zmieniło się krajobrazowo i
mentalnie od czasów Franza Josefa. Łagodne pagóry, z rzadka
rozrzucone małe miasteczka z barokowymi kościołami, winnice na
słonecznych zboczach, dalekie widoki po horyzont. Po obydwu stronach
granicy praktycznie identyczna zabudowa- parterowe domy w długich
szeregach frontami do ulicy, skwerki miejskie ze świętą figurą.
Tylko usługi po obu stronach granicy
nieco inne.
Od wiedeńskiej strony- same kasyna.
Przepuścić kasę w kasynie można bankowo. Cały bank przepuścić,
a może i bank rozbić.
-O, bank pan rozbił!
- Nieee, ja tylko tu pociągnął.
(cytat).
W każdym razie zagłębie uciech
hazardowych jak się patrzy.
Przekraczamy granicę. Czeska
Republika. Święte figury stoją na polach. Natomiast w miastach-
burdele.
Billboardy reklamowe domów publicznych
stoją parę kilometrów przed miasteczkami. Niektóre mają
elektroniczne wyświetlacze z cyferkami: „Dzisiaj u nas do
dyspozycji XX panienek”. Serdecznie witamy. Napisy wielojęzyczne,
po niemiecku, czesku, angielsku, rosyjsku. Po polsku jakoś dziwnie-
nie ma. Pewnie Polacy jak tam chadzają, to się podają za Rosjan.
W każdym razie zagłębie uciech
seksualnych jak się patrzy.
Ciekawy jestem, czy po jednej stronie
granicy są zabronione jedne usługi, a po drugiej stronie drugie?
Pewnie tak. Ale mniej mnie to ciekawi niż dochody górali z
Pitztalu.
W samym granicznym Znojmo, tam gdzie
jeszcze przed 2004 rokiem stały sklepy wolnocłowe, teraz można
podziwiać Śródziemie. A może to jest jaka Temeria, Redania i
Cintra, za rzeką Jarugą? Smoki ziejące ogniem latają kluczami.
Łatwiej tu spotkać konnego rycerza niż kosz na śmieci. Autokary
podjeżdżają, biznes się kręci.
Nie wszystkie przejścia graniczne po
drodze wyglądają tak sielsko i spokojnie. Jadąc z Insbrucka do
Wiednia najwygodniej pojechać autostradą, przecinając cypelek
Niemiec wcinający się w środek Austrii, jednym słowem przez dwa
przejścia graniczne. Na obydwu pasmach wjazdowych do Niemiec
wylądowało ufo. Nie ma żadnych restrykcji wjazdowych, nie licząc
zwolnienia do 50km na godzinę, powodującego wielokilometrowe korki.
Na samej granicy- wóz policji z mrugającymi kogutami i rzędy
trzymetrowych masztów z biało-niebieską kulą na szczycie,
wielkości lampy pokojowej. Jeśli miałbym spekulować, to powiem,
że zostaliśmy solidnie przeskanowani, do ostatniej śrubki naszego
wiekowego auta. Może nawet zapalenie płuc u mnie wykryli.
Na austriackich autostradach wszyscy
Grzeczni niesamowicie. Czyś ty pan, czy cham, czyś ty adwokat czy
murarz, czyś ty Fiatem Ducato, czy Lamborghini Diablo- musisz być
Grzeczny. 130 km/h, z maksymalnym przekroczeniem o 9 km/h. Grzeczny!
To
zabawne, jak ciągle mnie pytają w kółeczko
tatuś z mamą: - I jak tam? Grzeczna byłaś, córeczko?
Byłaś grzeczna, Haneczko?
Kiedy wreszcie ustanie
to okropne pytanie:
Grzeczna byłaś, Haneczko?
Byłaś grzeczna, córeczko?
Kiedy wracam z zabawy lub imienin u Kasi
albo ze wsi na przykład wracam od cioci Basi
czy ze szkoły - to w kółko słyszę ciągle to samo
i wiem z góry, że zaczną pytać mnie tatuś z mamą:
No i jak tam, córeczko?
Grzeczna byłaś, Haneczko?
Byłaś grzeczna, Haneczko?
Grzeczna byłaś, córczko?
Każdy dzień tym się kończy, co się zaczął wesoło.
Nie szukając daleko, gdy wróciłam dziś z ZOO,
już mnie tym przywitali,
już od progu pytali:
Grzeczna byłaś, Haneczko?
Byłaś grzeczna, Haneczko?
Grzeczna byłaś, córczko?
Nie rozumiem tych pytań, co zadają mi w koło.
Może myślą, że po to tylko chodzę do ZOO,
żeby tam być niegrzeczna? Czy to sprawa konieczna,
abym w ZOO musiała być koniecznie niegrzeczna?
A przypuśćmy, że nawet taka rzecz się zdarzyła,
to czy powiem im prawdę? Czy im powiem, że byłam?
Więc choć oni - dorośli, ze mnie zaś - mała Hania,
myślę, że to niemądre, gdy zadają pytania
wciąż te same w kółeczko i te same w kółeczko:
No i jak tam, córeczko?
Grzeczna byłaś, Haneczko?
Byłaś grzeczna, Haneczko?
Grzeczna byłaś, córczko?
tatuś z mamą: - I jak tam? Grzeczna byłaś, córeczko?
Byłaś grzeczna, Haneczko?
Kiedy wreszcie ustanie
to okropne pytanie:
Grzeczna byłaś, Haneczko?
Byłaś grzeczna, córeczko?
Kiedy wracam z zabawy lub imienin u Kasi
albo ze wsi na przykład wracam od cioci Basi
czy ze szkoły - to w kółko słyszę ciągle to samo
i wiem z góry, że zaczną pytać mnie tatuś z mamą:
No i jak tam, córeczko?
Grzeczna byłaś, Haneczko?
Byłaś grzeczna, Haneczko?
Grzeczna byłaś, córczko?
Każdy dzień tym się kończy, co się zaczął wesoło.
Nie szukając daleko, gdy wróciłam dziś z ZOO,
już mnie tym przywitali,
już od progu pytali:
Grzeczna byłaś, Haneczko?
Byłaś grzeczna, Haneczko?
Grzeczna byłaś, córczko?
Nie rozumiem tych pytań, co zadają mi w koło.
Może myślą, że po to tylko chodzę do ZOO,
żeby tam być niegrzeczna? Czy to sprawa konieczna,
abym w ZOO musiała być koniecznie niegrzeczna?
A przypuśćmy, że nawet taka rzecz się zdarzyła,
to czy powiem im prawdę? Czy im powiem, że byłam?
Więc choć oni - dorośli, ze mnie zaś - mała Hania,
myślę, że to niemądre, gdy zadają pytania
wciąż te same w kółeczko i te same w kółeczko:
No i jak tam, córeczko?
Grzeczna byłaś, Haneczko?
Byłaś grzeczna, Haneczko?
Grzeczna byłaś, córczko?
Alan Aleksander Milne „Grzeczna dziewczynka”
(tłum. IrenaTuwim)
No a potem wspomniana granica z
Niemcami. I wszyscy nagle strasznie się robią niegrzeczni. Hulaj
dusza, nawet jak Diablo nie masz.
No i na koniec podam krótką
instrukcję obsługi austriackich autostrad, po to żebyście nie
wyszli na głupków, tak jak my: na stacjach benzynowych najpierw
siusiamy, a potem dopiero zamawiamy kawę. Za paragon od toalety
dostaje się zniżkę przy barze.
Fabrykant
P.S.
Google tylko zgłupiał od mojej
wycieczki i przez ostatnie dwa tygodnie wyświetla mi wszędzie
reklamy Hotelu Wildspitze i to po niemiecku. Nie męcz się, Googlu,
nie znam niemieckiego.
Wydałem właśnie moją debiutancką książkę.
To klasyczny kryminał, dziejący się w czasach świetności przemysłowej Łodzi. Rzecz inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.
Reżyser Władysław Pasikowski o "Tramwaju Tanfaniego":
"Wciągające. Rewolucja upadła, ale rewolucjoniści zostali... W Łodzi w zamachach giną zamożni fabrykanci. Kto stoi za tymi zbrodniami? Frapująca intryga i pełnokrwiści bohaterowie, ale prawdziwą bohaterką jest Łódź pod koniec 1905 roku. Jedno z najbarwniejszych i najbardziej oryginalnych miast tamtych czasów. To nie kino, to autentyczny fotoplastikon z epoki... Ja nie mogłem oderwać oczu od okularu. Polecam!"
"Tramwaj Tanfaniego" jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj: LINK
Źródła i źródełka artykułu:
Jako Galicjanin muszę coś sprostować: miłościwie nam panujący Najjaśniejszy Pan nazywał się Franciszek Józef!! Nigdy Wilhelm - ten rządził jedynie u tych przeklętych Prusaków!!
OdpowiedzUsuńW Trentino jestem co roku na nartach na sam koniec sezonu, przełom marca/kwietnia. W tym roku, w ostatnim dniu, kiedy nie było już na czym szusować, wybraliśmy się z żoną do muzeum tzw. Białej Wojny, jak tam nazywają wysokogórski epizod I w. ś. Muszę przyznać, robi wrażenie. Ludzie, którzy w życiu na oczy gór nie widzieli dostawali narty i rozkaz walki z wrogiem na lodowcach...
Po niemiecku mówią tam wszyscy, ale uważają się w większości za Włochów, tak też wyglądają i żyją. Caffe ristretto na śniadanie, pasta na kolację, obowiązkowo z winem. W co drugiej zagrodzie stara Panda 4x4. Nowe się już zdążyły pokończyć, a stare jeżdżą.
Mam jeszcze kilka anegdot związanych z przybytkami uciech na granicy czeskiej, ale to już może kiedyś u siebie przedstawię, bo rzecz ma związek z polskimi handlarzami importującymi używane samochody, którzy zostawili tam pieniądze na niejednego Golfa III :-)
A austriacki Tyrol byłby jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie, gdyby nie to ich idiotyczne ograniczenie do 100 km/h na wszystkich autostradach w landzie. Jedź sobie tak człowieku od Kufstein prawie na sam Brenner... Ale poza tym - bajka!!
Ooo, liczyłem na jakiś komentarz od Szanownego Pana, jako znawcy alpejskich ścieżek. Dzięki za sprostowanie cesarza, coś mię się pomerdało.
UsuńNo i to ograniczenie do 100km/h na trzypasmowej autostradzie, rzeczywiście zastanawiające. Co prawda widziałem tam niegdyś korki do zjazdów długości kilku kilometrów, trzeba było trzy kilometry przed zjechaniem z autobanu zorientować się, że należy stanąć w jakimś korku, który stoi na pasie awaryjnym, choć twojego zjazdu nawet drogowskazy jeszcze nie pokazują. Ale to było wtedy, gdy nałożyły się terminem ferie polskie, czeskie i austriackie naraz. Przy normalnym ruchu 100km/h jest tam prędkością z którą wydaje ci się, że stoisz.
Usuńrewelacyjne zdjęcia, czytało się to super, na czym te zdjęcia zrobione jeśli można spytać?
OdpowiedzUsuńDzięki! Zdjęcia zrobine na balkonie, a niektóre na lodowcu ;) Sprzęt: Canon 5D (Mk1)+ 70-200/2,8L + 28-105/3,5-4,5. Obróbka: Photoscape (świetny, prosty i darmowy). Dochodzi jeszcze przy niektórych zdjęciach czerwone wino z Tyrolu.
UsuńPrzejrzałem wpis pod kątem pytania- 80% zdjęć z 28-105, z 70-200 niewiele. Nie chciało mi się go wozić na nartach, bo ciężki.
Usuńi tu mnie zaskoczyłeś wygląda jak film
Usuńnie dziwię się,że jak ja nie wiedziałem co autor chciał przez TO powiedzieć na "polskim" to Pani brała Ciebie do odpowiedzi..masz talent do pisania i jeszcze większy do kadrowania! zajebiste są drżące liny wyciągu i inne..
OdpowiedzUsuńDzięx. Kadrowania uczyliśmy się razem i Tobie też niczego nie brakuje. A polski jakoś przeżyliśmy.
Usuńno ladnie, trzeba przyznac, ale zupelnie nie praktycznie, zadnego zlomowiska, ani nawet tych Pand 4x4, choc za tym brazowym wlochatych zwierzem z rogami jakas swojska graciarnia jest, wiec nie tak zle :)
OdpowiedzUsuń---
chetnie tez poczytam Szczepanowe anegdoty burdelowe :)
Z ciekawszych aut wyłącznie Steyery Pinzgauery i jeden Haflinger. Na autostradzie Ferari 308 GTB. Natomiast wspomniane zwierzyny z rogami stały w maksymalnym błocku, graciarni, kupach gruzu i wykrotach, ogrodzone płotem i ostro kontrastujące ze wszystkim dookoła. Prawdopodobnie celowo.
UsuńMarcinie. To jest znakomity artykuł. Zdjęcia i owszem, ale wiedzy kopalnia, humoru sporo i daje do myślenia. Zasmuciłem się tymi burdelami, bo myślałem, że w Czechach to bardziej jednak dromnomieszczańsko ukryte a tu ohydne bilbordy jak w Polsce. Brzydkie po prostu.
OdpowiedzUsuńZa to wpis (wpisisko) niesłychanie fajne, pracochłonne i warte polecenia.
Podziwamm i namawiamm! Damm! Jooollllololohiiiijiiiii!
Dzięki za komplementy. Wpisisko samo wyszło takie duże. Bo historia długa.
OdpowiedzUsuń"to make a long story short"... znakomite fotografie z Tyrolu. Więc jako "besserwisser" trochę pouzupełniam ulubionego siostrzeńca.Właśnie w maju upłynęło prawie sto lat kiedy po 1. wojnie światowej, mieszkańcy Tyrolu południowego urządzili referendum w sprawie przynależności państwowej swego regionu. 98,5 % południowych Tyrolczyków opowiedziało się za przyłączeniem do Niemiec. Jeszcze chaotycznie niedojrzały rząd w Wiedniu, po druzgocącej klęsce wojennej też skłonny był przyłączyć się do Niemiec, choć referendum w tej sprawie nie urządził. Tyrolczycy południowi w oparciu o wyniki swego referendum powołali się na 12 punktów deklaracji przydenta USA Wilsona o prawie narodów do samostanowienia. Ale co wolno wojewodzie to nie tobie smrodzie. Polakom i Czechom było wolno ale Tyrolczykom nie, bo przecież przegrali wojnę. (Czy Polacy i Czesi wygrali 1. wojnę światową? Pytanie za 1000 punktów w telewizyjnym quizie). A wogóle to jest jeszcze trzeci Tyrol - Wschodni, gdzieś między Spittal, Villach i Udine. Tam jeszcze Słoweńcy dokładają się do etnicznego zamieszania. No i "Łacinnicy" - Ladino. Tych Ladino, trochę podobnych do etni retoromańskiej, , jest ok. 35 tysięcy w kilku alpejskich dolinach. (nie należy mylić ich z żydowskimi szefardyjskimi Ladino z Hiszpanii).Widziałem koncert ladyńskiej grupy muzycznej folk-pop "Ganes" i mam nawet ich płytę "Caprize".Polecam. Co do autostradowej granicy austriacko-niemieckiej to miałem przypadkiem inne doświadczenia ale wynikły one z rasizmu. Marcin nie był aż tak czarno opalony po tym narciarstwie jak moi pasażerowie afrykańscy. A policjanci "the bad rassists" - mają czujne oko.
OdpowiedzUsuń