piątek, 23 kwietnia 2021

Agro - Urbex. Część 1

 

Wstręciuch premier Morawiecki zabronił mi pojechać na Kasprowy Wierch. Świętą górę polskiego narciarstwa. To byłby wpis! Narty, śniegi, zima 1935, minister Bobkowski (wuj ulubionego pisarza Andrzeja Bobkowskiego) wizytuje w zamieci budowę kolejki linowej, ludzie targają piechotą całą konstrukcję górnej stacji na plecach, architekci projektują modernizm,  krytycy krytykują, a luxtorpeda pędzi do Zakopanego.

No ale premier powiedział - hola hola, panie Fabrykancie! Pandemia jest. Szlus. Żadnych luxtorped nie będzie. Została tęsknota za Tatrami i pięć dni zupełnie nikomu niepotrzebnego urlopu.

No i co tu robić z takim urlopem bez Zakopanego? No jak to co? Zwiedzać, zwiedzać, zwiedzać! Postanowiliśmy kolektywnie zrobić sobie turnus urlopowy w domu (pełne wyżywienie!) i zwiedzić niezwiedzalne.

Jak wiadomo w Polsce centralnej nic nie ma. O tym już pisałem. A im bardziej Prosiaczek zaglądał do środka, tym bardziej Puchatka tam nie było. Zajrzeliśmy do środka, na tyle na ile można najbardziej.

Gdzieś w środku mego środka
Jest takie dziwne miejsce
Nie daje mi zapomnieć żadnej chwili.

Czy na rolniczych pustkowiach i wygonach centralnej Polski jest w ogóle cokolwiek, oprócz ohydnych i chaotycznych obiektów współczesnej zabudowy, która raz jest klockiem polskim, raz modernistyczną willą, raz starą chałupą, a raz udawanym "dworkiem" o proporcjach wołających o pomstę boską, a raz sklepem GS przystawionym jak pięść do oka? Zdaje się że nie ma.
Przyznajmy to - Polska Centralna na pierwszy rzut oka nie jest jakaś śliczna, tak ogólnie...   No, właściwie, to ja bardzo Szanownych Państwa przepraszam, ale Polska Centralna jest trochę brzydka. To znaczy ona Miejscami jest nawet Coś Tam Jakby. Tak jakby czasem ładnawata, ale tak niezdecydowanie. Bez przekonania. Punktowo. A najfajniej, to jest wtedy, jak żadnych budynków nie widać (są takie miejsca np. objęte Naturą 2000). Wtedy to ładnie jest! Jak współczesny człowiek centralnopolski nic nie zbudował i nie zepsuł.
To Was zachęciłem do zwiedzania, prawda?
Ale nie jest tak do końca.

Żeby zobaczyć coś powalającego na równinach i pustkowiach Polski centralnej trzeba mieć Plan. A oprócz tego skłonność do ruin, reliktów, mikrych śladów, krzaczorów, zbyrów i pewną wewnętrzną odporność. Odpornośc na widok marnotrawionego dobra historycznego. Bez tego nic! (jak pisał Lem).

To co da się doskonale zwiedzać na centralnopolskiej prowincji - to dwory. Albo to co pozostało po nich. 

W 1939 roku na ówczesnych ziemiach polskich stało sobie 16 tysięcy dworów. W tym - uwaga - znaczna większość (ok. 12 tysięcy) w dzisiejszych granicach Polski. Szacuje się, że zostało ich dzisiaj 2800, z czego - uwaga uwaga - około 150 sztuk zachowało dobry stan, układ i walor oryginału (znaczy się poniżej 1% przedwojennego stanu posiadania). Około 2000 dworów jest w stanie ruiny, totalnego ogołocenia lub nieodwracalnej przebudowy. Tak piszą internetowe źródła. To ewidentnie wyliczenia szacunkowe, wyglądające dość arbitralnie, ale (wg mnie) bardzo niedokładne. Bardzo. Inne być nie mogą, proszę Państwa. Jak bowiem zakwalifikować fragment muru stojący w krzakach? Jako "istniejący dwór"? Czy też może "nieistniejący"? Przecież istnieje, choć pojutrze może przestać.
 
A jak zakwalifikować stan ogołocenia wraz z przebudową i odróżnić go od stanu oryginalnego? Gdzie jest owa nieprzekraczalna granica, za którą dwór przestaje być dworem, a staje się bohomazem krajobrazowym oszpeconym zmianami? Ino intuicja, wyczucie i dobry gust może nam to powiedzieć. Tabelek w exelu na to nie ma.

W ciągu pięciu dni widzieliśmy już wszystko. Obejrzeliśmy przy tem 41 dworów w stanach wszelkich (wypasiony, zdechły, przebudowany, istniejący ledwo albo wcale), 2 zamki (trzy, jeśli liczyć ten w Łęczycy), jedną fabrykę silników okrętowych do polskich łodzi podwodnych, jedną gorzelnię, dwa młyny elektryczne, jeden wodny i jedną (z najlepszych) stację kolei wąskotorowej pełną reliktów. Kościołów nie zwiedzaliśmy, sorry Winetou, nie było czasu. Pyknęło 1020 kilometrów. 
Te kilometry bardzo odróżniają centralną Polskę od Dolnego Śląska, w którym się ostatnio bywało - LINK. Tam zabytki stoją w każdej wsi stadami, tutaj się trzeba trochę najeździć i być zdeterminowanym, oraz wyczulonym na ślady podworskie, bo większość z nich jest pochowana po krzaczorach i istniejąca tzw. Ledwo. Ledwo ledwo. Jak pisał jednak Vonnegut - wystarczy obejrzeć tysiąc obrazów i już się nie pomylisz, który z nich jest dobry, tak i z dworami: ja, już od czasów studenckich, jako maniakalny wielbiciel zdechłych ruin, bezbłędnie wyłuskuję z pejzażu tzw "starodrzew dworski" i mogę ze 100% dokładnością powiedzieć gdzie powinien stać dwór. Inna rzecz, że w 50% przypadków dworu tam już wcale nie ma. Został sam starodrzew. To jest właśnie te 13 tysięcy nieistniejących dworów których brakuje w bilansie z 1939 roku. 

Dworów i rezydencji w Polsce było strasznie dużo, w porównaniu do Europy Zachodniej. W XVIII wieku odsetek szlachty w społeczeństwie wynosił u nas 10%, podczas gdy we Francji czy Niemczech było to 3-4%. Inna sprawa to zamożność owej szlachty. Szlacheckość często była tylko tytułem nadawanym przez króla albo sejm, a nie majątkiem, niemniej siedzibą rodową trzeba było się pochwalić, nawet gdy dochodzik marny i dupa goła. No to się budowało. 
W wiekach średnich trzeba było zabezpieczać tyły, zatem były to najróżniejsze wieże rycerskie, dwory obronne, przypominające małe zameczki, albo też wersja dla ubogich - dwór na kopcu. Do dziś nie zachował się niestety żaden oryginalny drewniany dwór na kopcu, były ci one otoczone często fosą i palisadą. Za to mamy sporo kopców po nich, rozsianych po całej Polsce, a w sporej części postawiono na nich nowsze budynki dworskie, takie w duchu XVIII czy XIX wieku, stojące na miejscu tych wcześniejszych.
Obronność dworów musiała się poddać na rzecz funkcji reprezentacyjnej, bo, niestety niestety, ubolewamy nad tym, artyleria się tymczasem rozwinęła i choćby najgrubsze mury - dało się harmatą zacną rozwalić. Zatem ich sens znowu wklęsł, jak pisał klasyk.

W jakim stanie są owe zabytkowe dwory? Chcecie prawdy? W większości strasznym. Ale malowniczym. Fotogenicznym wielce. Coś dla mnie. Nie przedstawię wam detalicznie wszystkich czterdziestu jeden dworów, plus kilku fabryk, młynów, bo musielibyście oglądać ten wpis do jutrzejszego wieczora. Przelecimy tylko po łebkach i opiszemy te, które jakkolwiek wyróżniają się spośród ogółu i dają do myślenia.  Na końcu zamieszczę spis, a może i jakie mapki, jak Google pozwoli. Ogólnie rzecz biorąc zwiedzało się te dwory północno - wschodniej części województwa łódzkiego, jakby to obcy kraj był, choć swojski. Po prostu na ogół  poświęca się za mało czasu na to co bliskie. Tym razem się udało. I to jak! Wszystko dzięki premierowi.

Któż to tak śnieżkiem prószy z niebiosów?
Dyć oczywiście pan wojewoda;
módl się, dziecino, z całą krainą -
niech Bóg mu siły doda;
śnieżku naprószył, śnieżek poruszył
dobry pan wojewoda.

A któż na szybach maluje kwiaty,
czy mróz, czy mróz, dziecino?
Nie, to rączuchną dla siebie, żabuchno,
starosta ze starościną;
srebrzyste prążki, listki, gałązki
dla ciebie, dziwna dziecino.

A któż te śliczne zawiesił sople
za oknem u okapu?
Czy może także mróz niedobry
swą fantastyczną łapą?
Nie, moje złoto, to referenci,
podkierownicy, nadasystenci
nocą nie spali, hurra! wołali,
sople poprzyklejali.

               (cytat)

A! No i ja bardzo chciałem przeprosić Szanownych Czytelników, że Fotodinoza a się zamieniła ostatnio w blog krajoznawczy, no ale co ja poradzę, w krzaczory mnie ciągnie i w motoryzację (kto chce, niech zajrzy na fejsbuczka Motodinozy, można oglądać i bez przynależności do socjal-mediowych portali - LINK).

No to wsiadamy i jedziemy.

Na wstępie pierwszy krzaczor, widoczny wprost z drogi krajowej nr 91, czyli "starej jedynki" na obwodnicy Ozorkowa. Zawsze się go mijało mimo i to mimo tego, że jacyś pociotkowie mojego Dziadka kiedyś ten obiekt zdaje się posiadali. Ale kiedy to było, panie dziejku! Sto lat temu, może trochę mniej, bo z dzieciństwa pamiętam. Młyn stoi, choć już ledwo ledwo, nie działa od lat. Rzeka płynie i się marnuje.


Ozorków

Ozorków

Na wyciecze bardzo ciekawe okazały się te obiekty, które się wcale na takie nie zapowiadały. A jednym z najciekawszych była spotkania zupełnie nieplanowanie Kalinowa.

Kalinowa.


Kalinowa.

Czytaj więcej po kliknięciu "czytaj więcej"


Kalinowa.


Kalinowa.


Jak wszystkie dwory Kalinowa przechodziła z rąk do rąk. Przy niemal wszystkich dworach łódzko-mazowieckich jest to reguła, a to co częste na Dolnym Śląsku - pałace w rękach jednej rodziny przez kilkaset lat - tutaj jest właściwie niespotykane. Targały tymi dworami wiatry historii i ekonomii, a to się utracjusze trafili, a to niezbyt udolni zarządcy, bankrutowali, sprzedawali, oddawali za długi, licytowali za psi grosz. A jak już ktoś zraźnie gospodarzył, to zaraz w jakieś powstanie styczniowe się angażował, a car baitiuszka mu zaraz kontrybucje przywalał, albo utratę majątku, lubo wysiedlał na białe niedźwiedzie i swojego człowieka tam ustalał. Car przeminął, ale jeszcze gorsi byli Niemcy, co to wywozili w czasie II wojny, więzili w obozach, a majątek dworski przyznawali swoim zasłużonym. Takoż było i z Kalinową, należącą przed wojną do rodziny Olszyńskich. Edward Olszyński, harcmistrz Szarych Szeregów, zginął w 1943 roku w Warszawie, a jego brat - Andrzej aresztowany przez NKWD został wywieziony do obozu w Kałudze. W tym czasie niemieckie władze podarowały Kalinową swojemu zasłużonemu obywatelowi - lotnikowi, który brał udział w ataku na Francję. Ten sprowadził pod Kutno swoją rodzinę. Nie skończyło się to dobrze - w styczniu 1945 roku nie zdążyli uciec z armią Hitlera i zostali zabici w nieznanych okolicznościach, prawdopodobnie przez miejscowych.
Kalinowa była wielka, niektórzy piszą, że to pałac. Miał jedenaście pokoi i trzy łazienki, w pełni skanalizowane. Teren na którym stoi do dziś robi duże wrażenie - to park, z wielkim stawem, teraz już właściwie las. Ciekawe jest to, od kiedy ów dwór jest ruiną. Otóż od połowy lat 70. Całkiem się nieźle trzyma.
Jedziemy dalej.


Pałac Leszno.

Kilka dworów dalej - Skłóty. Nie wiadomo kto się kłócił w Skłótach, ale było ich wielu - właściciele jak zwykle zmieniali się jak w kalejdoskopie. Za to znamy datę powstania - 1880. Wśród posiadaczy dworu wyróżnia się znacznie jedna rodzina - Danglowie. Baron Zygmunt Dangel, chemik po studiach w Belgii i Niemczech, potem przedsiębiorca z szerokim gestem. Utrzymywał z własnej kieszeni szkołę ludową w Skłótach, współzakładał straż ogniową w pobliskim Kutnie i tamtejszą szkołę. Jego syn - Stanisław Dangel, filozof po uniwersytetach we Lwowie i Berlinie, potem zapalony społecznik, pracownik MSZ, urzędnik i wydawca pisma "L'Est Polonais" drukowanego przez Towarzystwo Straży Kresowej. W czasie wojny zaangażował się w organizowanie konspiracji. Wykończyło go oczywiście Gestapo. Tego się mogliśmy spodziewać. Tak skończyła się świetność większości polskich dworów i ich posiadaczy. Piszą w internetach, że dwór w Skłótach otacza park dworski w stylu krajobrazowym. No nie bałdzo. Otacza go dzika dżungla w stylu chaszczy. Ale mur ceglany i aleja lipowa nadal go flankują. 

Skłóty.

Skłóty.

Skłóty.

Pojazd fabrykancki w bramie dworu w Grochowie.


Imielno.

Imielno.

Imielno.

Imielno.


Imielno.

Kozanki Podleśne.

Kozanki Podleśne.

Kozanki Podleśne.


Chcecie się ogrzać w ciepełku sławnego człowieka? Chcecie obejrzeć mury i kafeki z pieca, które z czułością (zapewne, na sto procent) głaskał? Proszę bardzo. Przedstawiam Państwu: Maria Konopnicka. Marnujemy w tym kraju wiele rzeczy, więc możemy i marnować dworek w którym mieszkała. A co, nie wolno? Wolno. Wolność jest. Dwór w Gusinie postoi już niedługo, zostanie jeno pamiątkowy kamień z napisem na dojeździe. Pisarka spędziła tu kilka lat po swoim małżeństwie, które nie okazało się zbyt szczęśliwe - mężowi nie podobały się jej zainteresowania literackie. Niemniej, tu się zaczęło. Napisała w Gusinie swój pierwszy poemat W górach, pozytywnie zrecenzowany przez Sienkiewicza, co dało jej impuls do dalszego tworzenia. Mnie też pozytywne recenzje dają impulsy do tworzenia, jeśli chcecie wiedzieć. Po kilku latach kłótni z Jarosławem Konopnickim pisarka zdecydowała się opuścić go i przenieść wraz z dziećmi do Warszawy. Tuż przed wyjazdem z dworku napisała wiersz Przed odlotem.

Z jaskółką czarną rzucam gniazdo moje,
Wioskę zieloną...
Przede mną lecą jakieś niepokoje
Chmurką spłoszoną...
Słońce mi w drogę daje złotą smugę,
Gdzie ścieżka płowa,
A łąka za mną szle błękitną strugę,
Szepcąc: »Bądź zdrowa!«
Porzucam wszystko, idę w świat daleki!
Tylkobym rada
Wziąć z sobą szumy srebrzyste tej rzeki,
Co hucząc, spada...
Przejrzysty lazur szerokiej przestrzeni
I oddech wolny
I chłód tych świeżych, tych borowych cieni
I kwiat ten polny...
Tylkobym chciała tej brzozy płaczącej
Wziąć z sobą smutki
I parów, we mgłach wilgotnych dyszący,
I niezabudki...
Wieczorną gwiazdę, co w ciszy błękitu
Pała milcząca...
I srebrne hasła i błyski przedświtu
I ten wschód słońca.
Tylkobym w kielich z białego powoju
Rosy wziąć rada

I znane szepty lubego mi zdroju,
Co przez sen gada...
Echo fujarki, chrzęst kosy na łące,
Piosnkę żniwiarzy...
I słówko bratnie, serdeczne, gorące:
»Niechaj Bóg darzy!«


Tako i my opuszczamy Gusiew, gdzie napisano te strofy. Opuszczamy, biorąc jeno obraz dworku na zdjęciach Fotodinozy:


Gusin.

Gusin.

Już za moment znowu coś majaczy. To kępa podworska. Z gorzelnią jakowąś bielejącą wśród zieleni. Parski.

Parski

Parski

Parski

Parski są słynne zarówno na lądzie, jak i w powietrzu. Nad majątkiem odbyła się w 1939 roku bitwa powietrzna pomiędzy marnym polskim samolocikiem PZL P.11c, a kluczem wielkich niemieckich bombowców Heinkel He 111. PZL był niestety konstrukcją już przestarzałą (postęp w lotnictwie tuż przed wojną był nieziemski) i jedyną szansą ataku na szybsze niemieckie samoloty było albo podejść niezauważonym, albo atakowanie z lotu pikującego z dużej wysokości, gdzie grawitacja wspierała słabą moc silnika. Był to, generalnie rzecz biorąc, wyczyn.
Były i takie przypadki:

- Startuję, nie ma na co czekać! - wyrzuciłem jednym tchem naciągając kominiarkę. - To Niemiec!
- Dobra, leć!
W kilku sekundach znalazłem się w maszynie. Silnik warknął na dużym gazie pokołowałem z wrzosowiska na lotnisko. Po chwili byłem już w powietrzu. Spojrzałem w tył. Niemiec wciąż szedł tym samym kursem. Nie odrywając wzroku od lecącej maszyny, nabierałem gwałtownie wysokości przed nią na kierunku południowym. Od czasu do czasu rzucałem okiem na wysokościomierz. Ciągnąłem maszynę w górę na pełnej mocy, by osiągnąć jak największą wysokość przed dojściem przeciwnika, który szedł idealnie po mojej osi.
Strzałka coraz ociężalej przesuwa się do przodu. 5000 metrów... 5500... Przeciwnik wciąż wyżej i z tyłu. Niemiec zdaje się mnie nie widzieć. Strzałka wskazuje już 6000 metrów. Nie mam czasu na założenie maski tlenowej, boję się, aby go nie stracić z oczu. Widzę już wyraźnie dwusilnikowy samolot. Pode mną cienka tasiemka Wisły. (...) wskazówka przekroczyła już 7000 metrów, ale Niemiec idzie w dalszym ciągu wyżej.
Maszyna staje się coraz bardziej "miękka" w sterach. Coraz bardziej odczuwam brak dostatecznej ilości powietrza. Oddech zaczyna być krótki i szybki. Ciągnę wyżej; resztkami sił, byle wyżej. Niemiec zbliża się. Ma dużą prędkość. Prowadzę go wzrokiem, jest już prawie pionowo nade mną. Leci wyżej o jakie 1000 metrów, lecz nie mogę już dojść bliżej niego. Oddaję lekko drążek, by, przechodząc do lotu poziomego, nabrać wysokości. (...) Wyduszam resztki z silnika, podrywam maszynę w górę, by zyskać jeszcze kilka metrów. Poznaję sylwetkę z podwójnym statecznikiem - to Do-215. Czarne krzyże na jasnym tle skrzydeł. Dornier 215, samolot dalekiego rozpoznania, wychodzi na prostą przede mną i w tym momencie, bez większego przekonania naciskam spust. Smugi pocisków przeszywają powietrze, goniąc nieosiągalnego przeciwnika. Wiem, że odległość i różnica wysokości są zbyt duże, by ogień mógł się okazać skuteczny. Moje ciało ogarnia bezwład, kroplisty pot występuje mi na twarz, szkła okularów zachodzą wilgocią. Rzucam okiem na wysokościomierz: 7900 metrów! Spoglądam jeszcze raz za oddalającym się Niemcem i kopię nogą w ster. (...) Byle prędzej zejść z niebezpiecznej wysokości!
(...)
- Na jaką wysokość pan wyszedł?
- 7900 metrów, ale Niemiec szedł wyżej o jakieś 600-700 metrów.
- Naturalnie maskę tlenową pan założył?
- Niestety. Nie miałem na to czasu, bojąc się stracić go z oczu.
               Stanisław Skalski "Czarne krzyże nad Polską"

Tak to właśnie, Stanisław Skalski wszedł do szóstej bazy na Mount Evereście bez tlenu i to już w 1939 roku.
 Mimo tej dysproporcji, szacuje się że polskim lotnikom na PZL P.11 udało się zestrzelić 97 niemieckich maszyn w czasie kampanii wrześniowej.

Parski



Dwór w Zbylczycach.

Zbylczyce.

Zbylczyce.

Jeżdżąc po tych podłódzkich dworach co chwila dotyka się jakichś ciekawych spraw przedwojennych, jakichś nieznanych historii, albo niezwykłych ludzi rozsianych po polskich dziejach. W biogram kolejnej postaci z międzywojnia trudno Wam będzie uwierzyć. Mnie też było trudno. Dojechaliśmy do dworu w Smolicach.
Tutaj urodziła się i mieszkała Maria Ginter. Jakoś to nazwisko było mi znane, nie wiedzieć skąd. Ale czytając o niej, zaraz się zorientowałem - grała w mistrzostwach polski w tenisie przeciwko Jadwidze Jędrzejowskiej (pisało się o przedwojennym tenisie już kiedyś - LINK). Żeby tylko! Żeby tylko! Otóż Maria Ginter od dzieciństwa w dworze w Smolicach interesowała się przyrodą i sportem. Uprawiała - uwaga uwaga - na poziomie wyczynowym, międzynarodowym: tenisa, narciarstwo i jeździectwo, była członkinią automobilklubu i uczestniczką rajdów i wyścigów samochodowych, oraz lotniczką szybowcową! Ech, co za czasy, kiedy to wszystko było jeszcze możliwe! Urodziła się w 1922, a jak wiemy w Polsce jest to rocznik przeklęty. Rocznik Kolumbów. Po wybuchu wojny zgłosiła się do pracy w szpitalu, jako sanitariuszka. Potem wstąpiła do ZWZ-AK. Została złapana przez Niemców i uwięziona na Pawiaku, skąd cudem i łapówkami udało się ją wydostać. Następnie walczyła w Powstaniu Warszawskim, w którym straciła męża, zostając sama z małym dzieckiem.
Po wojnie była na cenzurowanym - została zakwalifikowana jako była ziemianka (u komunistów - bardzo źle) i członek AK (u komunistów - fatalnie). Straciła majątek i miała problemy z uzyskaniem jakiejkolwiek pracy. Imała się wszelkich zawodów - została pierwszą w Polsce kobietą - zawodowym kierowcą ciężarówki, potem graficzką, tłumaczką i dorywczą dziennikarką. Kilkanaście lat po wojnie uznała, że sytuacja dla niej jest jednak w komunizmie beznadziejna i postanowiła wyemigrować. Mieszkała w Wielkiej Brytanii, Francji, Maroku, Kanadzie i USA, gdzie skończyła dwa fakultety - romanistykę i wydział sztuki. Związała się z amerykańską Polonią, w której intensywnie działała. Malowała, rzeźbiła i pisała wspomnienia. W 1980 roku zdecydowała się wrócić do kraju, gdzie rzuciła się w wir organizacji społecznych, m in. Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej, Europejskiej Unii Kobiet, PEN-clubu i Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. Od 1987 fundowała własne nagrody literackie w dziedzinie pamiętnikarstwa.(jej przedwojenne i wojenne wspomnienia "Galopem na przełaj" dostępne są za darmo tutaj - LINK).
 Jeździectwo i konie musiała porzucić na rzecz hodowli psów. Uwaga uwaga: to ona sprowadziła do Polski pierwsze labradory.
Taka to była kobita!
W dworze w Smolicach urodziła się także jej siostra Irena Findeisen- Bellert, znana tłumaczka i lingwistka, więziona zarówno przez Hitlera, jak i Stalina, założycielka Komitetu Polskiej Akcji Humanitarnej.
Dzisiaj Smolice wyglądają tak:

Smolice.

Smolice.

Smolice.

Smolice.

Smolice.

Smolice.

Smolice.

Zima i przednówek to najlepszy czas na zwiedzanie dworów. Gdyby nie bezlistna pora roku, zapewne połowy ze zdjęć nie dałoby się zrobić. Albo widać na nich byłoby tylko połowę. Zatem jeśli dwory, to tylko gdy jest zimno ponuro i pada. I wieje. W tej ponurości zawadzamy przy okazji o jeden zamek. Kazek Wielki zbudował. Besiekiery. Ładna nazwa.

Besiekiery.

Sławęcin. Piękna klasycystyczna ruina, którą mogliście już oglądać na Fotodinozie TUTAJ

Młyn przy dworze w Siedlcu.

Nieplanowanie, a właściwie psim swędem, trafiamy tymczasem do dworu, który znamy jak własną kieszeń. Prawie jak własny. To dwór w Osse. Na studiach robiliśmy jego inwentaryzację dla konserwatora zabytków. Byłem w nim wszędzie i dotykałem każdego jego kąta, od piwnicy, aż po strych (dziś już nieistniejący). Słusznie, że zrobiliśmy jego inwentaryzację - już go mało co zostało, po tych kilkudziesięciu (niestety) latach, zostanie choć na papierze. Był to w latach świetności kawał wielkiego majątku, z pięknym parkiem i stawami.




Niektóre z owych polskich dworów, zwłaszcza te bliższe pałacom, stoją w niesamowicie wręcz wypieszczonym urbanistycznie krajobrazie. Zapyziałym, ale pełnym godności. Wiodą do nich aleje drzew, które z chęcią fotografowałby Cartier Bresson, zakręty dróg odsłaniają przemyślnie celowe widoki, albo zasłaniają co bardziej przykre estetycznie miejsca.

Jak powiedział współwycieczkowicz Krzyś - odbywało się to tak:

- Janie, proszę mi tu uprzejmie wzdłuż tej linii zasadzić sześćset drzew.

- Proszę bardzo, jaśnie panie.

Taki jest też pałac w Goślubiu, własność stadniny koni w Walewicach. W odróżnieniu jednak od Walewic hodują tu krowy.


Goślub.

Goślub.

No i w końcu. W końcu! Trafiamy na hit sezonu, hit wycieczki, albo chociaż hit dnia zwiedzalniczego. Janowice. Schowany za wsią, zdewastowany, ale malowniczy na zabój! Tu zostaję! Tu będę żył i się rozmnażał, pod kolumnadą, postawioną li tylko dla ozdoby.


Janowice.


Janowice.

Janowice.

Janowice.

Janowice.

Janowice.

Janowice.



Rozglądamy się po tych rozlewiskach Bzury, rozglądamy, dzień ma się ku zachodowi i myślimy - wracać do domu, czy nie wracać jeszcze? Może by coś pozwiedzać? No dobra. To zwiedzimy jeszcze jeden dwór i jak będzie ładny i ciekawy, to wracamy do domu. A jak będzie jakiś pasztet kiepski, to szukamy jeszcze jednego, okej? Okej.

Łęki Kościelne.

No i się trafił modrzewiowy dwór na wyspie, z XVIII wieku, w Łękach Kościelnych.  Należący zapewne do kategorii "dawny dwór na kopcu", czyli postawiony w miejscu niegdyś warownej siedziby.
 
Okazał się jednak ładny. Zatem mogliśmy wrócić do domu z czystym sumieniem.

Fabrykant

P.S.

Część druga, zawierająca fabryki produkujące silniki do polskich przedwojennych łodzi podwodnych, dalsze dwory oraz (być może) zabytkową kolej wąskotorową, ukaże się zapewne po jakimś czasie. Czy tego chcecie, czy nie. Już trudno. Pozostańcie nastrojeni na nasze fale.

P.P.S.

Napisałem właśnie debiutancką książkę - klasyczny kryminał z czasów największej świetności Łodzi - "Tramwaj Tanfaniego". 

Niespokojne miasto, szalone namiętności, tajemnicza zbrodnia. Kryminał z czasów wielkich fabryk i mrocznych famuł. Jest klimat!

Książka jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj: LINK




21 komentarzy:

  1. przepiękne nazwy miejscowości, takie... szlacheckie! Goślub,Besiekiery,Ozorków, Skłóty...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak. Fakt. Od każdego można wywieść jakieś ładne nazwisko. Nawet Osse. Nazywało się od Jacobusa de Osssa, czy tam odwrotnie. Nazwa po raz pierwszy pojawia się - ta dam! - w dokumentach z 1400 roku. Takie to panie wszystko stare i zmurszałe. I polskie.

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak zwykle ciekawy i inspirujący do peregrynacji wpis. Bloga czytam regularnie, a do pierwszego publicznego zabrania głosu skłoniła mnie delikatnie przemycona sugestia o literacko twórczej roli pozytywnej recenzji.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję! Od razu mi się bardziej chce pisać część drugą! Serio.

    OdpowiedzUsuń
  5. BRAWO!!! (duże litery specjalnie)

    OdpowiedzUsuń
  6. Piękne i smutne zarazem. Powojenne dzieje dworów i pałaców to historia znikania. Jakoś tak mi się z Filipem Sprinterem skojarzyło. Ciąg dalszy bezwzględnie konieczny.

    OdpowiedzUsuń
  7. No i poprawiło mi Springera...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zatem coś tam się napisze.
      Tak. Zmienił się świat, stosunki społeczne, a w wielu przypadkach i przynależność państwowa. Dwory nie mają dziś racji bytu. Tak to już jest, nie poradzimy. Można tylko fotografować, ku pamięci.

      Usuń
  8. To tylko smutny komentarz do poprzedniego artykułu. Spieszmy się kochać opuszczone fabryki, tak szybko znikają. Naprawdę przykre: https://gazetawroclawska.pl/potezny-pozar-opuszczonej-fabryki-pod-klodzkiem-dym-widoczny-z-kilkudziesieciu-kilometrow/ar/c1-15586222

    OdpowiedzUsuń

  9. Zamknij
    Podgląd

    Edytuj
    Radek Jagielski pisze...

    Czołem Panie Fabrykancie. Nie doczytałem do końca, jednak sam temat jest fascynujacy. Dzięki 😁 Jako dziecko/nastolatek letnie miesiące spędzałem na ziemi łaskiej. Do dzisiaj, eksploruję dolinę rzeki Grabi, szukam młynów i ich pozostałości. Dlaczego młyny? Nie wiem. Serce nie sługa. Biorę się za czytanie. Wszystkiego dobrego. Dużo zdrowia. Pozdrawiam. Radosław


    OdpowiedzUsuń
  10. Ja, na kolana padłszy, pogrążyłem się w lekturze. Sluszniem uczynił. Warto było z nich nie wstawać. Masz Waść dar taki, co sprawia, że czytanie o tym o czym piszesz atrakcyjniejszym jest niż bywanie tam. We w tych krzokach. Dzięki Waści przedzieżguję się z okolicznościowego travellera (I am not a tourist, I am a traveller!) w armczer-travellera. A może to i nieco dlatego, żem w rzeczonem Ossem zero trzymał. Tak czy inaczy: PISZ WAŚĆ! Kontynuuj. Zachęcam i podniecam. (Żar twórczy, wyjaśniam!) Długo na nowy wpis tutaj czekałem, ażem się bał, że to Pani Demia z Panem Kovidem nie pozwolili. Dobrze, że to nie oni. Ave&Pozdro.

    OdpowiedzUsuń
  11. Fantastyczne, a już powoli zaczynałem wierzyć , żem wszystko w okolicy już widział. Biję się zatem w piersi i ponownie najbliższe okolice motocyklem esplorować zaczynam , za przewodnik twórczość powyższą mając. Pozdrwaiam Kuba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Będzie jeszcze, tylko trochę trzeba poczekać, bo usiłuję skończyć pisać książkę ;)

      Usuń
    2. Książkę! O Święci Pańscy! O czym to będzie ? Z resztą nie ważne , już staję w kolejce. Tak jak ja podziwiam wszechstronność wiedzy waszmości tak moja żona zachwyca się lekkością pióra - taki talent nie powinien się marnować , zatem pisz Pan ile wlezie :-) Pozdrawiam Kuba.

      Usuń
    3. Niestety nie będę oryginalny - kryminał. Ale może oryginalne będzie miejsce i czas akcji. Okaże się w praniu.

      Usuń
  12. smutne... tyle pracy ludzi się marnuje... jak pomyśleć ile to męczarni było żeby to zbudować... bez koparek, dźwigów czy choćby nawet betoniarki... a potem tak niszczeje i nikogo to nie obchodzi... przykre

    czekam z niecierpliwością na część drugą, bo będzie dla mnie na pewno o wiele ciekawsza! strasznie chciał bym mieć jakąś opuszczoną fabrykę! ależ by się tam gratów zmieściło! a jakie możliwości do dłubania i naprawiania czegokolwiek!
    na prawdę nie potrafię zrozumieć, jakim cudem marnują się często takie fajne hale :(

    "dziiiiś praaaawdziiiiwych... graciarzy.... już nieeeemaaaa"

    benny_pl - graciarz z powołania

    OdpowiedzUsuń
  13. ps. Książkę też biorę w ciemno :)
    mam nadzieje ze dużo kontekstów historycznych w Twoim stylu będzie miała!
    benny_pl

    OdpowiedzUsuń
  14. ps/2: czy Ci Dangele mają coś wspólnego z tym Francuskim Dangelem od przerabiania C15 i berlingo na 4x4 ??
    benny_pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, to jest możliwe. Te Francuzy to się z Napoleonem rozlazły po całej Europie, u nas też dużo zostało.

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.