poniedziałek, 11 lipca 2016

Sex Machine.





Pewnie kiedyś skończą mi się Canony.

Opisałem już prawie wszystkie analogi które miałem i do tego kilka takich, których nie miałem, choć chciałem. Pozostało jeszcze dość sporo takich, których nie miałem, bo nie chciałem, ale wpisy o nich mogą być nie do zniesienia.

Pewnie trzeba będzie zmienić system (fuck the system) na jakiś inny, żeby mieć co opisywać. Były takie przypadki w historii, a najbardziej spektakularny- Sz. P. Jarosław Brzezinski, który najpierw napisał księgę "System Canon EOS", a potem sprzedał wszystko i przeszedł na Nikony.

Zanim jednak przeszedł, opisał w swej książce jednego srebrnego księcia z plastiku, który był znakiem swoich czasów, tych dawno minionych i tego co było w owych czasach śmieszne. Oraz tego co było genialne.

I czego już teraz nie ma.
 
Bo jak wiadomo- kiedyś to były czasy. To już starożytni Rzymianie mówili.

Późne lata 80-te przyniosły niesamowite zachłyśnięcie elektroniką w każdej dziedzinie- pamiętamy te słynne deski rozdzielcze w samochodach przypominające statek kosmiczny i świecące jak choinki, elektroniczne zegarki robiące za szpan i nowoczesnosć w domu i zagrodzie.

Tendencja ta nie ominęła fotografii, miała na nią wpływ wielce rewolucyjny i inspirujący- przefasonowała aparaty z urządzeń mechanicznych z małą domieszką elektroniki na niemal całkowicie elektroniczne, zmieniła sposób sterowania na przyciski i pokrętła zawiadujące prądem. Na tym oparła się Minolta konstruując swój system AF, zwany później Dynaxem, na tym bazował Canon z EOS'em.

Wszystko w świecie fotografii zostało do imentu uprzyciskowione i upokrętłowione, zautomatyzowne i wyposażone w silniczki. Nawet te rzeczy, które silniczków nie potrzebowały- na przykład zoomowanie w obiektywach. W końcu lat 80-tych nastąpił nagły wysyp obiektywów typu power-zoom, w których zmianę ogniskowej powodowało się naciskając przycisk "+" lub "-" zamiast kręcąc pierścieniem zoomowania- jak w kamerach wideo.

Miałem taki obiektyw- Canon 35-70 (choć już dwadzieścia lat później), podarowany mi przez słynnego Wója Lecha z Zagranicy (Wój jest tylko jeden!)

Bardzo był ciekawy ten obiektyw. Obiektywnie patrząc był bez sensu- i to było najciekawsze. Tyle inżynierskiego wysiłku, żeby stworzyć coś gorszego niż było do tej pory. Naciskało się przycisk, silnik robił zzzzzzzzzz, a soczewki zbliżały lub oddalały obraz- było to mniej wygodne (trzeba było trafić palcem w przycisk) i wolniejsze niż tradycyjne kręcenie pierścieniem. Ale jaki szpan!

I takie to cuda powstawały. Żaden nie zrobił kariery.



Sterowanie aparatem poszło w przyciskologię już w pierwszym aparacie nowej ery- Minolcie 7000- pierwszym masowym sprzęcie z autofokusem. Ten aparat nie miał ani jednego pokrętła, ani dźwigni. Same przyciski- sterowanie parametrami odbywało się za sprawą klawiszy "+/-" podobnie jak to było z wyżej wymienionymi obiektywami. To był efekt zamierzonego szoku dla odbiorców, ale spodobał się i Minolta sprzedała się świetnie. W przeciwieństwie do zoomowania inne parametry ustawiane na aparacie nie wymagają już takiej szybkości działania- zwłaszcza w aparacie dla zaawansowanych amatorów.



Niedługo później, połączono sterowanie przyciskami z kręceniem pokrętłem w spójną i sprawną całość (do czego Canon mocno się przyczynił)- stało się to szybsze i ten sposób został przejęty przez wszystkie lustrzanki.

Kilka lat królowania autofokusa upłynęło i powoli tendencje zaczęły się zmieniać. Po pierwsze fotografowie bardziej zaawansowani, którzy kupowali nową lustrzankę autofokus w miejsce swojej starej manualnej, zauważali, że aparaty sterowane elektroniką są jakby nieco mniej intuicyjne w użytkowaniu, niż te stare, mechaniczne.

Po pierwsze przyciski na korpusie, w większości identyczne, wymagały oderwania oka od wizjera, żeby sprawdzić co jest pod owymi przyciskami napisane- ówczesne wizjery nie wyświetlały zbyt wielu informacji o ustawieniach. Tymczasem fotograf, który wyuczył się na dotyk swojej manualnej lustrzanki był w stanie zmieniać na pamięć żądane funkcje nie odrywając oka od kadru- dźwignie i grube mechaniczne pokrętła starych lustrzanek były łatwe do rozpoznania, w przeciwieństwie do rządków identycznych przycisków.



Drugą tendencją, było na początku lat 90-tych leciutki zwrot w stronę klasyki- we wzornictwie samochodowym na przykład można zauważyć leciutki powrót chromowanych listewek tu i ówdzie, po tym jak lata 80-te wykosiły je z aut jako niemodne i zastąpiły plastikową czernią.

Jakoś ta plastikowa i elektroniczna nowoczesność opatrzyła się ludności cywilnej. Publika chciała czegoś nowego.



Z tych tendencji urodził się z morskiej piany koło wyspy Kiushiu srebrny książę- Canon 50e. Rok 1995.

Seksmaszyna. Uwodząca, choć z plastiku. Stawiająca na zmysły, a zwłaszcza na zmysł dotyku.

Estetycznie- to był kicz. No kicz to był.

Udający estetykę retro sprzed ery autofokusa.



No dzisiaj trochę lepiej udają retro, zwłaszcza Olympus radzi sobie z tym wspaniale, ale nieźle daje radę też Nikon ze swoim Fn- wyglądają po prostu jakby je zaprojektowali w czasach Kennedy'ego. No i są z metalu.



Canon 50e taki nie był. Wyglądał jak wyobrażenia chińskiego dziecka na temat aparatu manualnego. Srebełko srebrzyło się tu i ówdzie. Plastikowe body, lekko kanciasty kształt. Na górze pokrętła przypominające te na aparatach mechanicznych, o ile nie podeszło się zbyt blisko. Leica dla ubogich.



Niemniej był to sprzęt genialny. Absolutnie godne podziwu dzieło inżynierii.

A co lepsze- było to coś czego już w Canonie nie ma. Co zniknęło i nie wróciło. Nie wiadomo dlaczego. Pewna odwaga, świeżość i przebój. Uważam, że dzisiaj tego już nie ma. Możecie się kłócić.



Canon 50e, występujący w globalnej sprzedaży także jako Elan II (w USA) miał coś, czego nikt nie miał- system sterowania autofokusem za pomocą spojrzenia fotografa.

Aparat wyostrzał na ten punkt, na który patrzyło się przez wizjer.



Genialne, nie?

Normalnie Kosmos 1999!

I to w 1995 roku.

I już nie produkowane. Od czasu wprowadzenia cyfrówek nie zostało zastosowane już w żadnym aparacie. Dlaczego? Pewno jakieś prawa patentowe wygasły, znając życie. Może nie wszystkim się ta funkcja podobała.



Mnie się podobała. Nazywało się to Eye Control Focus (ECF) i miało symbol oczka. Canon zrobił kilka modeli z tym bajerem- pierwszy był aparat z wyższej półki- Canon 5 z 1992 roku gdzie zastosowano ECF w uproszczonej wersji- działający wyłącznie w kadrowaniu poziomym, potem zjawił się nasz Canon 50e sprowadzając funkcję oczka do modeli dla zaawansowanych amatorów. Ostatni aparat z tym cudem to EOS 33v z 2004 roku. Od tamtej pory- cisza.



Przykładałeś oko do wizjera, gdzie zaznaczono trzy punkty autofokusa i spojrzeniem kierowałeś ostrzenie aparatu na któryś z nich. W lewym górnym rogu wizjera zaznaczono mały prostokącik. Jeżeli zerknęło się tam- aparat przymykał przesłonę do wartości roboczej, żebyś mógł ocenić głębię ostrości zdjęcia.

Bolszaja tiechnika!



Jak to działało? Nie było absolutnym ideałem. System Eye Control działał wolniej niż tradycyjny sposób na ustawiony aktywny centralny punkt i przekadrowanie po wyostrzeniu. Ale za to znacznie szybciej niż ręczne ustawianie bocznych punktów ostrzenia.

Niestety Eye Control nie działało w ciągłym trybie autofokusa, czyli nie dało się tym śledzić w wizjerze poruszających się obiektów. No już trudno. Były to bądź co bądź same początki tej techniki.

Używałem tego ficzeru z obiektywami szerokokątnymi- w kadrach, w których obiekt miał się znaleźć blisko krawędzi przy tradycyjnym wyostrzeniu centralnym i przekadrowaniu (potężnym przekadrowaniu, bo superszerokie obiektywy widzą duży obszar) czasem zdarzały się pomyłki. Lepiej było ostrzyć za pomocą oczka, bocznym punktem leżącym bliżej krawędzi. Do tego nadawał się bardzo dobrze i był praktyczny.



System należało najpierw skalibrować. Przykładało się oko do wizjera, aparat podświetlał punkt na który należało spojrzeć i nacisnąć spust. Potem kolejne.

Przyznam, że mimo tego iż z Canonem 50e spotkałem się dopiero w okolicach roku 2004-go i tak było to coś trudnego do uwierzenia, zwłaszcza że zrealizowanego w zwyczajnym przedmiocie konsumenckim, sprzedawanym masowo. Ociekająca seksapilem technologia przyszłości.

A tu się okazuje, że bezpowrotnie odeszła w przeszłość.



Oprócz tego spektakularnego fajerewerku, Canon 50e robił rewolucję także na polu funkcjonalności- zrywał radykalnie z przyciskologią lat 80-tych. Był to do tej pory jedyny Canon EOS który potrafiłem obsługiwać z okiem przy wizjerze- i to pomimo tego, że w wizjerze nie wyświetlał za dużo informacji. Nawet, w moim odczuciu, profesjonalne jedynki nie miały tej łatwości obsługi.

Mimo pochodzenia ze średniej szlachty, dwucyfrowych modeli Canona, 50e miał sterowanie dostosowane do wymagań reporterów- wajhami i pokrętłem sterowało się trybem automatycznej ostrości i szybkością przesuwu filmu.

Potrzebowałeś zacząć śledzić ostrością jakąś poruszającą się postać? Zatem wajha i pokrętło "cała w prawo" i już włączał się ciągły autofokus i zdjęcia seryjne. Zjawiał się w wizjerze jakiś nietypowy kontrastowy motyw z ryzykiem niedoświetlenia? Pod lewą ręką przesuwało się wajhę sposobów pomiaru światła.

Wygodne. Niemal machinalne.



To jeszcze nie wszystkie nowości u naszej srebrnej machiny.

Wraz z Canonem 50e wprowadzono najnowszy system błyskania lampą, zwany E-TTL, w miejsce dotychczas stosowanego A-TTL. Literki niby podobne, ale działanie zupełnie inne.

TTL to ogólny skrót od Through The Lens- pomiaru światła błyskowego przez obiektyw, wynalazku znanego od dawna, który pozwolił fotografom nie przeliczać żmudnie odległości i mocy lampy na kartce papieru.

Do czasu wprowadzenia Canona 50e wszystkie lustrzanki Canona działały w uproszczeniu tak- naciskało się spust, podnosiło się lustro i migawka otwierała dopływ światła a dodatkowy układzik pomiaru przeznaczony do błysku zaczynał mierzyć światło wpadające przez obiektyw. Lampa błyskała i gdy pomiar uznał że już mu wystarczy- kazał zamykać migawkę.

Układ ten działał w teorii i praktyce bardzo dobrze. Nie uwzględniał jednak pewnych rzeczy, które mogły zmylić pomiar- jak ewentualna szyba czy lustro znajdujące się w kadrze, odbijające mnóstwo światła w stronę aparatu. Nie uwzględniał też naszego przekadrowania po wyostrzeniu na cel. Czujnik jechał po swojemu, byle mu się ilość światła zgadzała. Canon postanowił dokonać rafinacji. I wymyślił wyrafinowany system E-TTL (Evaluative -Through The Lens/ Szacujący- Przez Obiektyw).

W Canonie 50e błyskanie lampą odbywało się zupełnie inaczej.

Po pierwsze do pomiaru światła lampy użyto tego samego czujnika pomiarowego, jakim aparat mierzy światło zastane- a więc wielopolowej, zaawansowanej matrycy światłoczułej.

Naciskaliśmy spust- i teraz- zanim jeszcze cokolwiek zaczęło się dziać lampa błyskała krótkim przedbłyskiem a czujnik mierzył światło odbite od obiektów, następnie mierzył światło zastane sceny, kalkulował natychmiast oba pomiary, potem lustro do góry, otwarcie migawki i lampa błyskała wynikiem tej kalkulacji, już bez żadnego pomiaru.

Wszystko to działo się w ułamku sekundy, niezauważalnym dla fotografa, czy fotografowanego.

System uwzględniał także punkt autofokusa jakim celujemy i odległość od obiektu, podawaną z obiektywu. Można było także samemu wymusić wspomniany przedbłysk pomiarowy lampy, co pomagało w razie chęci przekadrowania po wyostrzeniu.



Działało to lepiej niż poprzedni system, unikało błędów w trudnych warunkach światła i automatycznie łagodziło błysk lampy w sytuacji gdy światła zastanego było dużo. Za czasów analogowych E-TTL Canona był lubiany i doceniany. Gdy weszły cyfrówki ów system błysku zaczął sprawiać pewne kłopoty- ale to temat na osobny wpis. Zapisuję w kajeciku.



Odważne pomysły i przemyślane wykonanie przyniosły fajny aparat, który fotografowie wspominają z sentymentem.

50-tka występowała także w wersji bez "e", czyli bez systemu Eye Control, a w Japonii wypuszczali aparat także w wersji "panorama"- ten cudzysłów w dzisiejszych czasach powinno się zastosować podwójnie- z możliwością robienia zdjęć przyciętych od góry i od dołu w płaski format. W wizjerze pojawiało się maskowanie ograniczające obraz.



I co ciekawe, w tym samym roku 1995 Canon na spółkę z Kodakiem wypuścili pierwszą lustrzankę cyfrową systemu EOS- Canona DCS-3. Za porażające kwoty- ale jednak.

Nikt w Polsce nie zauważył oczywiście tego aparatu. To był eksperyment kompletnie oddalony od naszych realiów. Realiów szczęk z towarem na Stadionie Dziesięciolecia, hurtowni filmów fotograficznych na każdym rogu, denominacji koszącej ze złotówek cztery zera, oraz rozkwitającej właśnie afery Olina.



To on to on to on
Szczękoblaszakowiec Dżon
To on to on to on
To Marymoncki Dżon


Jedna go kocha bo jak szaleniec
Sprowadza towar najlepszy z Niemiec
Druga uwielbia go okrutnie
Bo dał jej czadu w motelu w Kutnie

A trzecia żona strasznie płakała
Nie ma już Dżona cześć mu i chwała
I nie otworzy już blaszanej szczęki
Stracony Dżony z rosyjskiej ręki

To on to on to on
Szczękoblaszakowiec Dżon
To on to on to on
To Marymoncki Dżon

Straszna plotka pod halą hula
W dymie petardnic rozbłyska po niebie
Nie handluj nigdy cudzesami
Palenie lub zdrowie należy do ciebie

To on to on to on
Szczękoblaszakowiec Dżon
To on to on to on
To Marymoncki Dżon



W tymże roku 1995-tym rozpisano przetarg na pierwsze w Polsce sieci GSM. Ciekawe, co? A wydawałoby się że komórki były z nami od zawsze...

Tymczasem 50e, rycerz w srebrnej zbroi, sprawny mocarz o uwodzicielskim charakterze, mistrz pełnego półprofesjonalizmu zrobił poważną karierę. Na dłuższą chwilę zdominował rynek światowy i wyprodukowano go w wielkiej liczbie egzemplarzy. W Polsce trafił akurat na rozkwit gospodarczy po zmianie ustroju i stał się także u nas całkiem popularny. Do dziś jest jednym z przebojów, który trzyma cenę na Allegro, W każdym bądź razie za 30 złotych go nie kupimy.

Czydzieści złoty- to nie jest żaden ten... (cytat).

Dodaj napis


Po latach ujawniła się mała wada konstrukcyjna 50-tki- zamek tylnej pokrywy- lubił się on wyłamać od nacisku na aparat- mi się to zdarzyło wtedy, gdy upchałem 50e w ciasno zapakowanej torbie fotograficznej. Naprawa była prosta i własnoręczna, pomimo mojego beztalencia mechanicznego i niecierpliwości. Konieczne było tylko zakupienie zamka na Allegro i posiadanie śrubokręta "0". Parę lat temu napisałem nawet tutorial na Canon Board jak tego dokonać.

Kupując taki aparat, na ogół leżący długo w szafie, należy się liczyć z dolegliwością typu sklejające się listki migawki. Dobrze jest sprawdzić czy aparat robi zdjęcia na krótkich i długich czasach- otwierając pokrywę i patrząc od tyłu przez migawkę na światło dopuszczane z obiektywu. Najlepiej by było gdyby listki migawki nie miały żadnych plam i zabrudzeń, pochodzących od sparciałego gumowego amortyzarora, który miał za zadanie wyhamować migawkę na końcu cyklu. Czasem też migawka "zastoi się" i powoduje errory, ale po kilkunastu pstryknięciach rozchodzi się i działa.

50e jest wart grzechu- to sprawna maszyna, dobrze mierząca światło i z fajnymi bajerami, leżąca o klasę wyżej i przyjemniejsza w użytkowaniu niż modele typu EOS 500 i 300, z szybszą migawką (1/4000 sekundy), znacznie bardziej ustawialna.



50e był w swoich czasach pod względem wypasienia i łatwości obsługi kolejnym krokiem milowym w analogowej fotografii. Dzisiejsze kroki milowe wydają się na jego tle takie jakieś mało milowe, mało spektakularne, zwłaszcza u Canona, gdzie polegają głównie na ulepszaniu istniejących już funkcji i zwiększaniu wydajności. No ale sorry, taki mamy klimat. Modele ze średniej półki, u Canona oznaczane dwoma cyferkami są dzisiaj raczej w lekkim odwrocie, podobnie tańsze lustrzanki amatorskie. Jedynie chyba od półki profesjonalnej publika oczekuje jeszcze jakichś szałowych nowości, które wprawią ją w drżączkę.



Wprawianie w drżączkę podniety. Hm. Lepsze jutro było chyba wczoraj.



A może to tylko starcze marudzenie?



Fabrykant

starczy








14 komentarzy:

  1. bardzo fajny aparat ale estetycznie do mnie nie trafia, osobiście mam EOS 33 i dużo bardziej mi odpowiada, technologicznie wyglądają na bardzo zbliżone, a wygląda lepiej, genialny aparat

    OdpowiedzUsuń
  2. Ekhm... powtarzam z upartością maniaka - nie "technologicznie" a "technicznie". Technologia zajmuje się tym jak coś wytworzyć, a urządzenia których używamy mają zaawansowane funkcje, czyli są technicznie rozwinięte.

    Sorry za taki offtop, ale dla mnie to tak samo jakbyś używał "bynajmniej" zamiast "przynajmniej".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Bynajmniej" zamiast "przynajmniej"- brrr. Natomiast zastanawiam się, czy słowo "technologia" nie jest przypadkiem już słownikowo zamienne z "technika". Czy należałoby użyć w kontekście systemu "Eye Controlled Focus" określenia "technika"? Wszędzie, w czasopismach motoryzacyjnych czytam, że "zastosowano technologię adaptacyjnych świateł led", czy też "technologię hybrydowa", a wg. Ciebie wszędzie tam powinna być "technika". Wydaje mi się, że wzięta z angielskiego "technology", wypiera całkowicie "technikę" w języku dziennikarskim i potocznym. Jeżeli "technologia" tak jak w angielskim miałaby oznaczać także "zastosowaną wiedzę techniczną" to od biedy można się zgodzić na taką zamianę, choć to anglicyzm.

      Usuń
    2. hurgot sztancy18 lipca 2016 15:21

      no! i w dodatku nie "starczy" tylko "wystarczy"!
      ;)

      Usuń
    3. Wg mnie w użytych przez Ciebie przypadkach powinno być użyte "technika". Można zastosować technologię klejenia, tłoczenia, spawania, itd. Jako "hybrydowa technologia" określiłbym np. łączenie na 2 zgrzewy i kroplę kleju między zgrzeinami.

      Oczywiście wypieranie jednych słów innymi jest naturalne, ale akurat taka zmiana nie jest w żaden sposób uzasadniona. Słowo "technologia" jest dłuższe a do tego nie jest łatwiejsze w wymowie. Prawdopodobnie jest stosowane bo jest bezmyślnie kalkowane. A do tego dłuższe=mądrzejsze (vide "mam wiedzę" zamiast "wiem").

      Ostatnio mi się spodobało użycie słowa "latencja" w odniesieniu do techniki VR (chodzi o opóźnienie reakcji komputera) - a definicja mówi: http://sjp.pwn.pl/sjp/latencja;2477577.html

      Ja bym użył po prostu "opóźnienie" lub ewentualnie "zwłoka".

      No cóż - na zmiany nic nie poradzimy, ale mędrkować i prowadzić dysputy każdy może, no nie? ;)

      Usuń
    4. Mav: w medycynie jest mnustwo takich dziwactw, moim ulubionym jest "injekcja" zamiast wtrysk :)

      Usuń
  3. aż strach się odezwać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eee tam. Do odważnych świat należy. A podyskutować zawsze można.

      Usuń
  4. @ Hurgot Sztancy: Towarzysz Gierek odwiedził Koło Emerytów w łomży i zapytał: "No i starcza renta?". " Oj starcza, starcza"- odpowiedzieli emeryci

    OdpowiedzUsuń
  5. ale się wywiązała burzliwa ;) wymiana poglądów

    OdpowiedzUsuń
  6. kierowca_bombowca20 lipca 2016 10:28

    Jakieś 4 lata temu kupiłem sobie 50E i używałem hobbystycznie przez dwa lata. Bardzo przyjemna maszynka. Eye Control był całkiem przydatny, a na pewno wygodniejszy do zmiany punktu ustawiania ostrości niż "stara metoda", obecna do czasów 1D / Ds mkI i II. Sterowanie za pomocą dynksów i pokręteł bardzo wygodne w takim spokojnym, "turystycznym" fotografowaniu. Nie wiem tylko jak byłoby z tym w bardziej reportażowym strzelaniu - od kiedy Canon zaczął odchodzić od upychania dwóch funkcji pod jednym małym przyciskiem koło górnego wyświetlacza obsługa z okiem przy wizjerze jest jak najbardziej możliwa.

    Podobało mi się też to, że mając jakiś współczesny aparat Canona, z 50E korzystało się niemal identycznie, a inne było tylko medium, na które utrwalany był obraz no i zrozumiały brak tylnego wyświetlacza. Kilka lat temu, gdy ceny pełnoklatkowych lustrzanek były bardzo wysokie, umożliwiało to "poszukiwaczom plastyki" w tani sposób ją znaleźć.

    Dziewczyna ma inny egzemplarz 50E, ale z wyłamaną klapką. Po prostu nosi się ze sobą kilka kawałków taśmy Pattex dobranych kolorystycznie pod jakże gustowną górną część obudowy i problem znika :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moja Mama również używa czarnej taśmy w swoim kompakcie na film. Czarna taśma dobra na wszystko.

      Usuń
  7. jest jeszcze eos 3, który ma 45 punktów af wybieranych okiem, czad. strasznie go lubie ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. ciekawa jestem podczepienia pod niego 85 mm 1.2L i sprawdze to!

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.