poniedziałek, 11 lipca 2016

Pierwszy (?) spotter.




Fot. Jacques-Henri Lartigue

Nie wiem czy wszystkich bierze pewna podskórna tajemna emocja dotycząca samolotów. Mnie bierze.

Nie latam zbyt często- na ogół raz do roku. No, jak liczyć tam i z powrotem- to dwa razy. Może stąd przyczyna tej mistycznej emocji. Może z tej egzotyki. Ci którzy latają raz na tydzień zapewne nie mają już szansy na emocje lotnicze, zastępuje je pewnie rutyna i powtarzalność. Niemniej znam też paru, którzy latają dużo, ale nadal się emocjonują, opowiadają czym to ostatnio nie lecieli i jak tam podchodzili do lądowania.

Bo to atawistyczne jest. Ten pęd do wzniesienia się w powietrze, do uzyskania nienaturalnej zdolności szybowania, choćby za pomocą Airbusa A320 linii Ryanair, w którym kolana zapierają się o fotel przed tobą, łokcie kleją się do tapicerki ze skaju, a obok wrzeszczy jakiś mały współpasażer. Nawet taki dyskomfort niewiele odbiera magii oderwaniu się od gruntu i uleceniu w przestworza.

To trochę dziecięca emocja, datowana jeszcze od czasu gdy Okęcie było jedynym międzynarodowym portem lotniczym, przypominającym niski, blaszany barak, ale wyposażonym za to w taras widokowy, na który wop-iści wpuszczali po niejakiej kontroli. Tam można było sobie stanąć, z Tatą za rękę i patrzeć na inny, odgrodzony płotem i niedostępny świat. Mrowie małych postaci i samochodzików, kręcących się wokół stalowych potworów, które już za chwilę miały kołować mrugając światełkami, a potem wznieść się z rykiem i zniknąć w bezkresie błękitu.

To było jakieś inne i było magiczne. I takie zostało. Czuję to, gdy tylko jestem „po tamtej stronie”, gdy przepuszczą mnie wszystkie bramki, gdy już podciągnę opadające spodnie i gdy wcisnę kolanem do torby aparaty i przewodniki.

Pomruk lotniczych silników i lekki zapach nafty działają narkotyzująco. I włazi się na pokład stutonowej, gładkiej i nitowanej bestii, która jest tak zdolna, że nie tylko zabierze nas za chwilę na dziesięć kilometrów do góry, to jeszcze za dwie godziny wypluje w jakimś innym, egzotycznym miejscu, w którym ludzie są inni i myślą o świecie zupełnie co innego niż u nas w domu. Bo to, na zdrowy rozum, wydaje się mało wiarygodne. Mało możliwe.

Mnie to nadal wzrusza.

I mimo zautomatyzowania, zautobusienia i umasowienia lotnictwa nadal tkwi w nim jakiś kawałek romantyzmu. Może już nie pionierstwo i heroizm, ale pewna wzniosłość, pewna lepszość w tych samolotach jest. Bo nic innego tak nie lata jak samolot.

No i przez to, a może i oprócz tego jest to świetny temat na fotografię.

Samoloty są wdzięczne. To trochę tak jakby fotografować kogoś znanego, jakiegoś aktora, czy kogoś. Czujemy (znaczy się głównie to ja czuję, nie wiem jak Wy) niejaką sympatię do samolotów. One są fajne same w sobie. Każdy z nich jest trochę jak Ferrari, a trochę jak Bruce Willis. Wiemy że dużo mogą. I lubimy na nie patrzeć. Są atrakcyjne wizualnie i mocne z charakteru.

Dlatego też dziesiątki spotterów oblega okolice lotnisk.

Albo pojedźmy na koniec Okęcia
W jakieś badyle i cichy szum
Tam sobie zjemy słodką drożdżówkę
I będzie tak- że gdyby troje- to tłum.
Będą se latać nad sukienką twoją
Różni faceci do Sharm-el Sheik
A ja polecę dalej dziś z tobą
Choć z badyli Okęcia nie ruszymy się.

W okolicach Okęcia jest podobnież oblegana przez fotografów tzw. górka spotterska. Nie byłem. Ale może się kiedyś wybiorę. Byłem za to w okolicach Łodzi- Lublinka, gdzie za płotem pasa startowego rozłożyły się pod drzewami miejsca piknikowe. I choć z Lublinka samoloty odlatują tak rzadko, że prawie jakby nie odlatywały wcale, to jednak publika przesiaduje tam często, w oczekiwaniu na wieczorny Mediolan, albo Glasgow.

Samo lotnisko zresztą, to temat godny fotografii. Past startowe z rytmami światełek, długie linie prowadzące, reflektory końcowe. Jest co strzelać.

Ale jednak samoloty. Maszyny z żelaza i stali, które umieją to czego nie umie człowiek- chyba że w myślach- oderwać się od ziemi.

I cofając się w przeszłość można śledzić fascynację samolotami aż do czasów zamierzchłych. Druga wojna i myśliwce obu stron. Bombowce ze zrzutami wsparcia i zrzutami bomb. Największy samolot świata, który nigdy nie poleciał- słynna Świerkowa Gęś Howarda Hughesa. DC-3, mój ulubiony ze wszystkich samolot- archetyp pasażerskiego kształtu.

Cofamy klisze, cofamy dalej i widzimy Hitlera oblatującego Niemcy przed wyborami do Reichstagu, jak wsiada do Junkersa z blachy falistej i widzimy wspomnianego DC-3 w barwach PLL „Lot”, i Żwirkę z Wigurą obok zwycięskich RWD i Zbigniewa Meissnera na dwupłatowcu marki „Plage i Laśkiewicz”, zwanym latającą trumną. I Margaret Bourke- White na tle błyszczącego śmigła (link do Fotodinozy). I jeszcze trochę cofamy ten nasz przegląd- do walk powietrznych Czerwonego Barona podczas I Wojny i pułkownika Meriana C. Coopera, który jedną ręką pilotował swoją maszynę z płótna i drutu fortepianowego, a drugą ręką rzucał bomby na Ruskich podczas obrony Lwowa.

A wcześniej to już tylko pionierzy.
Blériot, Roland Garros, Bracia Wright.
Tylko czy miał kto ich fotografować? I czy umiał?

Umiał.
Jacques- Henri Lartigue wyssał fotografię z mlekiem ojca, zamożnego przemysłowca. Nauczył się fotografii już jako dziecko, co oznaczało, że dość wcześnie, bo urodził się w 1894-tym. Wiecie w którym roku dostał pierwszą przepustkę prasową na lotnisko? W 1906-tym. W wieku lat 10-ciu! Wraz z bratem Maurice'm, zwanym Zissou został absolutnym fascynatem wszystkiego co jeździ i lata.

Zissou i Madaleine na bobsledzie.  Fot: Jacques-Henri Lartigue. Bobsled to pojazd bez silnika, służący do swobodnego zjazdu z górki, po trasie pełnej wiraży. Jak widać.
 Jeździł na rajdy i wyścigi samochodowe, gdzie zrobił słynne zdjęcie, reprodukowane później wielokrotnie jako wzorowy przykład fotografii vintage- sfotografowany bolid ma na zdjęciu pochylone koła, co wzmaga efekt prędkości- wszystko to za sprawą słabego sprzętu z wolną migawką o przebiegu poziomym (dzisiejsze są w większości pionowo zamykane), która naświetlała obraz zgodnie z ruchem auta- składając na jednej klatce poszczególne fazy ruchu.

Fot. Jacques-Henri Lartigue

Lartigue dorastał wśród samolotów. Był na wszystkich pokazach lotniczych we Francji, poczynając od pierwszego, zorganizowanego w Reims w 1909 roku.

W 1912 sprzedał swoje pierwsze zdjęcie lotnicze do tygodnika sportowego „La vie au grand air”. Ten fakt ukierunkował jego dążenia do zostania profesjonalnym fotografem i reporterem.

Podczas pierwszej wojny Lartigue miał zamiar zostać fotografem lotniczym, jednak nie przeszedł badań lekarskich (być może wpływowy ojciec, niechętny jego zamiarom przyczynił się do tego) i wojnę spędził w Paryżu, jako kierowca. Podczas lat wojennych zainteresował się malarstwem i rysunkiem, co skłoniło go do zapisania się do akademii sztuk pięknych. W końcu został znanym malarzem, a fotografia zeszła na dalszy plan jego zainteresowań. Był facetem pełnym życia i bon vivantem kipiącym zainteresowaniami- jeździł na nartach i łyżwach, grał w golfa i tenisa. Prowadził życie światowe póki fortuna rodzinna Lartigue'ów w latch trzydziestych nie odeszła w niebyt. Potem biedował, programowo nie chcąc zatrudniać się na etat. Utrzymywał się głównie z malarstwa, później w latach 50-tych powrócił do fotografii.

Jego bogate portfolio zostało odkryte dla świata, gdy z trzecią żoną, w latach 60-tych wyemigrował do USA- zainteresował się nim Charles Rado z agencji fotograficznej Rapho- tej samej, której fotografem był Robert Doisneau (obydwaj panowie poznali się zresztą i zaprzyjaźnili). John Szarkowski, kurator w Museum Of Modern Art w Nowym Jorku zorganizował w 1975 roku Jacquesowi Lartigue retrospektywną wystawę. Było co wystawiać- Lartigue zgromadził od lat dziecinnych ponad 100 tysięcy negatywów i namalował 1500 obrazów, nie mówiąc o prowadzonym od lat 1910-tych pamiętniku.

No ale to już lata gdy normalny, co zamożniejszy człowiek może sobie fundnąć śniadanie w Nowym Jorku, a obiad w Londynie, za pomocą naddźwiękowego Concorde'a.

Tymczasem przed pierwszą wojną.

Przed pierwszą wojną pojawiły się już w miarę czułe materiały fotograficzne, na których można było zarejestrować bez kłopotu ruchome obiekty. Problemem był przede wszystkim czas naświetlania, jaki dało się wycisnąć z ówczesnego sprzętu. Lartigue używał nowoczesnego wielkoformatowego aparatu Klapp- Nettel (6x13cm), który miał migawkę o świetnych na owe czasy parametrach- dawała 1/1200 sekundy, umożliwiając zamrożenie ruchu nawet szybko poruszających się samolotów.

Tym to sprzętem Jacques- Henri Lartigue ustrzelił świetne zdjęcie reporterskie z pokazów lotniczych w 1912 roku.

 

Można powiedzieć że zdjęcie to ma absolutnie klasyczną kompozycję, gdyby nie fakt, że klasyczność w rozumieniu fotografii ruchomych obiektów właściwie wtedy nie istniała. To była raczej malarska intuicja Lartigue'a.

Fotografia przedstawia lotnika Edmonda Audemarsa na samolocie Blériot XI.

Zarówno lotnik, jak i jego maszyna to niezłe aparaty.



Edmond Audemars

Audemars- Szwajcar, kolega Rolanda Garrosa, pionier lotnictwa. Ale przede wszystkim i po pierwsze kolarz torowy i szosowy. Nie miał zbyt wielu spektakularnych sukcesów w tej dziedzinie, ale jakieś pojedyncze złote medale się trafiały. W okolicach roku 1906-go kupił sobie pierwszy samolot, a sześć lat później został pilotem wojskowym w USA, gdzie doskonalił swoje umiejętności. W 1912-tym dokonał przelotu z Paryża do Berlina samolotem Bleriot, z jednym tylko przymusowym lądowaniem. Bardzo prawdopodobne, że na zdjęciu Lartigue'a widnieje ten właśnie, rekordowy samolot.

Rok później Audemars zyskał sławę wygrywając zawody lotnicze z Paryża do Londynu, za co zgarnął wysoką nagrodę i liczne ordery od cesarzy i republik. Dwa lata później pobił rekord wysokości lotu pasażerskiego, osiągając samolotem 6600 metrów. Latali z nim na przelotki nawet królowie Włoch i Hiszpanii,choć zapewne na nieco niższych pułapach.

Audemars mógł wygrać w 1913 roku zawody Londyn-Paryż, bo już w 1912 jego kolega, producent samolotów Louis Blériot przeleciał jako pierwszy nad Kanałem La Manche, za sterami maszyny model XI.

B to jednopłat z dębu i topoli, pokryty płótnem, z metalowym śmigłem. Napęd stanowił z początku silnik francuski, ale Blériot zastosował w końcu 25 konny silnik włoskiej firmy Anzani. Jego największą zaletą, oprócz prostoty konstrukcji, było to że mógł on nieprzerwanie pracować przez – uwaga uwaga- przez całą godzinę. Calusieńką godzinę, wyobraźcie sobie.




Bleriot XI, fot. By Kogo, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=310461
Konstruktor dążył do lekkości swojej maszyny i przy okazji, niezamierzenie, przyczynił się do jej wysokiej odporności na boczny wiatr- kadłub samolotu stanowiła kratownica bez żadnego pokrycia zewnętrznego, która nie stawiała oporu podmuchom.

Podwozie było nowatorskie- elastyczne, umożliwiające lądowanie w trudnych warunkach, czy przy bocznym przechyle.

Tą maszyną Louis Blériot wystartował jako śmiałek, w odpowiedzi na wyzwanie gazety The Daily Mail, która ogłosiła wysoką nagrodę za przefrunięcie Kanału La Manche, znaczy się English Channel. Samolot wystartował o 4.35 rano z Les Barraques w pobliżu Calais i w ciągu 37 minut pokonał 35 kilometrów nad morskim przesmykiem, lądując szczęśliwie, choć nieco twardo w Dover. Oczekiwał tam na Blériota podekscytowany (jak na Anglika) reporter Daily Mail, wyposażony we flagę sygnalizacyjną. Nagrodą było 1000 funtów/ 25 tysięcy franków.

Za całość przyrządów nawigacyjnych posłużył kompas, którym pilot kierował się cały czas, ponieważ wyczyn został dokonany w mglistą pogodę.

Wszystko poszło szczęśliwie, przed upływem godziny nieprzerwanej pracy silniczka Anzani. Jedynym zgrzytem było wypełnianie celnego formularza wjazdowego do Zjednoczonego Królestwa, w którym Blériot musiał zostać oznaczony jako „sternik jachtu” o nazwie „Monoplane”. Nie było innej rubryczki.

Dokładnie na takim samym modelu samolotu „Blériot XI” został uchwycony przez młodego Jacquesa- Henriego Lartigue kolarz- pilot Audemars, podczas pokazów lotniczych w 1912 roku.

Samolot został złapany przez fotografa, dodajmy- fotografa dysponującego ciężkim jak stodoła i nieporęcznym sprzętem- w doskonałym mocnym punkcie kadru. Zgodnie z zasadami sztuki- przed poruszającym się obiektem zostawiono znacznie więcej miejsca, niż za nim- to jedyny dobry sposób, żeby odpowiednio zamrozić ruch. Czas migawki idealnie dostosował się do sytuacji- samolot jest ostry, ale śmigło rozmyte ruchem, całkowicie zgodnie z kanonami sztuki spotterskiej.

Jasne niebo z samolotem pięknie kontrastuje z czarnym dołem zdjęcia, na którym kapelusze widzów tworzą kilkuelementową spójną graficznie mozaikę- przy okazji dając znak czasu, że jednak zdjęcie nie pochodzi z 2016 roku, z historycznych pokazów starych samolotów.

Kapelusze są jak rytm, powtarzający się znak, razem z drzewami stanowią nieco skłębioną czarną masę, ponad którą wylata Blériot Audemarsa.

Dzięki odpowiedniemu naświetleniu, pomimo że ów pierwotny samolot stanowi tylko zbiór płóciennych i drucianych elementów, zasilanych ledwo dyszącym silniczkiem- już w tym historycznym zdjęciu jest owa heroiczność i wzniosłość. Ta sama, którą odczuwam wciśnięty dzisiaj w fotel Ryanaira. Jest ten inny świat.

A właściwie są dwa światy- codzienny, przyziemny, ciemny, patrzący z podziwem w górę i ten jaśniejszy, wolny, swobodny, w którym możemy, oderwani, bujać w obłokach bez żadnych przenośni.

Bo takie są te samoloty.

No a niedługo potem Louis Blériot dostał tyle zamówień na swoje latające maszyny, że musiał odwiesić na kołku karierę pilota i zająć się biznesem produkcyjnym.

No a niedługo potem przyszła wojna. I za pomocą samolotu jedni ludzie sprawiali innym ludziom różne okropieństwa.

Bo pamiętajcie- człowiek człowiekowi wilkiem.
A zombie zombie zombie. (cytat)

Fabrykant
w rajską dziedzinę ułudy na skrzydłach wzniesiony marzenia.

Źródła:
„Jak czytać fotografię” Ian Jeffrey
Wikipedia polska, brytyjska, francuska- liczne notki.

8 komentarzy:

  1. Nareszcie mogę skomentować i nareszcie artykuł z tej ulubionej przeze mnie kategorii. Już recenzje mnie nużyły. Chociaż troszkę za mało zdjęć, ale i tak jest b. dobrze. Czekam na dalsze posty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hm. Na ostatnich siedem wpisów na Fotodinozie tylko jeden jest testem sprzętu. Lepiej nie będzie. Pozdrowienia.

      Usuń
    2. Ale są recenzjami... czym innym jest historia, a czym innym opowieść o książce o historii ;)

      Usuń
  2. hurgot sztancy15 lipca 2016 20:40

    ja niestety latam może nie co tydzień, ale raz w miesiącu na pewno i... nie lubię. To znaczy doceniam, że szybko i bezpiecznie, ale cała ta otoczka, 2 godziny czekania na lotnisku, dojazd na lotnisko, kontrole bezpieczeństwa, walka o miejsce na bagaż podręczny, hałas etc. Jako w fanie motoryzacji, gdzieś tam tli się we mnie zainteresowanie także tym co lata, więc jak mogę to staram się wybrać coś czym jeszcze nie leciałem (ostatnio np. takim wynalazkiem: https://pl.wikipedia.org/wiki/Suchoj_Superjet_100) i to mi się podoba w tym fruwaniu najbardziej :)

    Aha, te "stalowe potwory" to taka przenośnia, co nie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz są zdaje się z kompozytów. "Kompozytowe potwory" brzmią gorzej.

      Usuń
    2. hurgot sztancy17 lipca 2016 09:25

      raczej myślałem o duraluminium, bo stal trochę za ciężka, ale "duralowe potwory" też brzmi gorzej...

      Usuń
  3. bardzo fajny artykul o bardzo fajnej tematyce :) ja oczywiscie tez bardzo lubie samoloty, szczegolnie takie nieduze jak np Wilga, no i najbardziej smiglowe :) chcial bym kiedys jakis taki miec za stodola :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wilga była ładna. Nie wiem czy jeszcze dalej ją robią? Podobno tylko paliła bardzo dużo. Ale zdaje się, że dla Szanownego Pana to pryszcz przerobić samolot na LPG.

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.