piątek, 29 listopada 2019

Fotodinoza wyprzedaje precjoza. Aukcje Fotodinozy.


A teraz coś z zupełnie innej beczki.
Nie wygrałem aukcji z Allegro. Chociaż dawałem za aparat całe 34 złote, niestety zostałem przebity. I to osinowym kołkiem. Za to wygrałem inny aparat za 25 złotych, który mógł być niedobry (był sprzedawany jako niesprawdzony, bez baterii), ale okazał się dobry, a nawet bardzo dobry. Bo to bardzo dobry aparat przecież jest - pierwszy Canon EOS z roku 1987. Miał być o nim wpis, do kompletu z tym drugim, niewygranym.
W związku z przegraniem niewygraniem powstała jednak pewna idea, żeby przewietrzyć magazyny Fotodinozy, które piętrzą się już warstwowo.
Otwórzmy więc ich drzwi
Zajrzyjmy im do wnętrza
Gdzie wiele różnych spraw
Nawarstwia się i spiętrza
(cytat)
Pozwoli to zebrać fundusik, a nawet kapitalik na jakieś inne głupie zakupy, które będziemy opisywać sukcesywnie.
Bo ja proszę pana zawsze byłam bardzo sukcesywna, we wszystkim co robię. (cytat - Vinci)

Na początek sprzedawane obiektywy, a poniżej ględzenie na tematy sprzętowe, optyczne i psychologiczne.

Sprzedajemy oto:

Voigtlander 28-105mm f/2,8-3,8 do Canona, 347,- zł do negocjacji.
Tutaj link do aukcji - LINK


 Można nim robić takie zdjęcia:



Canon 35-105mm f/3,5-4,5 , 377,- zł do negocjacji
Tutaj link do aukcji - LINK



Można nim robić takie zdjęcia:



Loreo "Lens in a Cap" obiektyw efektowy - pinhole z soczewką do Canona, 87,-zł do negocjacji, ale małej, bo mało.
Tutaj link do aukcji - LINK



Można nim robić takie zdjęcia:



Wężyk spustowy do Canona EOS, dobry na prezent dla fotografa ;) , 24,- zł do negocjacji.
Tutaj link do aukcji- LINK




Wszystkie one działające, sprawne i żywe.

Dlaczego sprzedaję te obiektywy? Oczywiście mam ich za dużo, ogniskowe dublują się (i tęczują w oczach), a przy tym - wszystkie są zoomami. A ja postanowiłem zostać pełnym półprofesjonalistą i w większości robię ostatnio zdjęcia obiektywami stałoogniskowymi. Tę bazę będziemy powiększać, kosztem nadbudowy.

Przydałby się, oczywiście do tego

poniedziałek, 25 listopada 2019

Aleksander Rodczenko, Charles Sheeler, Henry Ford

fot. Charles Sheeler
Wyobraźcie sobie coś takiego: największy kompleks fabryczny świata. Sto dwadzieścia tysięcy pracowników. 2,4 kilometra długości, 1,6 kilometra szerokości. Dziewięćdziesiąt trzy budynki o powierzchni użytkowej 1,5 km2 (słownie: półtora kilometra kwadratowego podłóg!). Sto sześćdziesiąt kilometrów wewnętrznych torów kolejowych, własna elektrownia, oraz własne nadbrzeże nabrzeże portowe z dokami dopełniają obrazu. A doprawiają je własne statki transportowe fabryki cumujące na tym nadbrzeżu. Myślicie zapewne że to Chiny, albo jakiś Ulsan w Korei Południowej, gdzie Hyundai ma największą stocznię? 
Nie.
To pradziadek dzisiejszych giga - fabryk, na niej wzorowano się budując następne w różnych miejscach globu. Fabryka Forda w Dearborn, zwana River Rouge Complex, a w skrócie The Rouge. Rocznik 1917.
Henry Ford i jego firma u szczytu dominacji. Po sukcesie najpopularniejszego samochodu w historii - Forda model T. Do nowo budowanej fabryki i jej własnego nabrzeża przy rzece Rouge przypływały własne statki Forda, z własnym węglem i rudą żelaza Forda na pokładzie, wydobywanych we własnych kopalniach. Samochody były tam budowane ab ovo, z proszku do gotowego wehikułu, w jednej fabryce. 


fot. Charles Sheeler

Większość budynków postawił pan architekt Albert Kahn, ulubiony projektant Henry'ego Forda - zrobił mu ponad 1000 projektów. Chciałoby się mieć takiego klienta. Pan Kahn miał ich wielu, bo był najbardziej płodnym w Ameryce projektantem fabryk - w późniejszym roku 1937 zbudował 19% wszystkich fabryk ówcześnie stawianych w USA. Nie tylko w Stanach projektował. W 1929 roku dla komunistycznego Związku Radzieckiego, za poleceniem amerykańskiego rządu, stawiał fabrykę traktorów w Stalingradzie oraz szkolił radzieckich architektów.


fot. Charles Sheeler

Wszystko za sprawą wielkiej biegłości w konstrukcjach żelbetowych. Pierwsze tego typu budynki biuro Albert Kahn Associates stawiało jeszcze w XIX wieku, a w 1903 roku zbudowało nową fabrykę samochodów Packard, którą zainteresował się Henry Ford. Żelbet pana Kahna, oprócz korzystnej dużej wytrzymałości miał jeszcze jedną wielką zaletę, w stosunku do dawniej stawianych obiektów - nie był palny.
Modernistyczne konstrukcje żelbetowe były jednym z przejawów nowoczesności na początku XX wieku.

Podobnie jak modernistyczna fotografia.
Miasto masa maszyna inspirowały, robiły wrażenie potęgą i niespotykaną wcześniej skalą. Wielu artystów zostało uwiedzionych. Nawet takich, którzy

piątek, 15 listopada 2019

Dotknąłem prehistorii. Sony Digital Mavica na dyskietki 3,5 cala


Nadeszła wiekopomna paczka.
Na początku pomyślałem, że to winko. Lubię winko, zwłaszcza primitivo z Salento.



W środku była drugie pudełko. Pomyślałem, że to buty. Lubię chodzić w butach.
Dopiero po otwarciu okazało się, że są to przedpotopowe aparaty fotograficzne. Te to dopiero lubię!




Niektórzy mogą podniecić się przedwojennym Rolleiflexem, albo mieszkowym Kodakiem, niektórzy piszą książki o Systemie Nikon, szacownym, znanym od stu lat przedsiębiorstwie z wielkimi tradycjami. Jak to porównać do aparatu z roku 1997, w którym królował plastik fantastik, a elektronika wypełniała go po brzegi?

A jednak.




Niewątpliwie jest to jeden z wcześniejszych cyfrowych aparatów świata. Jeden z pierwszych sprzedawanych zwykłym ludziom, całkowicie i naprawdę cyfrowych aparatów - zapisujących zdjęcia za pomocą ciągu zer i jedynek, jako jpg, znane nam do dzisiaj i zrozumiałe dla komputera. 
Zapisujące, tylko na czym?
Myśląc o tym aparacie, nie mogę nie myśleć o postępie technicznym i zmianach, jakie obserwowałem w ciągu swej życiowej egzystencji, a umówmy się, dla mojego komfortu - nie jestem jakoś strasznie stary. Jestem młody i wesolutki. Wręcz czuję, że mam nadal to samo podejście do świata, jakie miałem, będąc w wieku 16 lat. Wy też tak macie? 
Niestety trudno mi to wszystko ogarnąć rozumem, patrząc na Sony Mavica MVC-FD5. On zapisuje swoje jpg-i na dyskietkach 3,5 cala. Ostatni komputer czytający takie dyskietki wyrzuciłem z 10 lat temu.

Co tu robią bryczesy wuja Eugeniusza? Ostatni koń, na jakim jeździł wuj Eugeniusz umarł bezpotomnie trzydzieści lat temu! (cytat)


Po drodze, od czasów dyskietek były jeszcze płyty CD, potem płyty DVD-R, potem pen drivy, a potem trzymanie wszystkiego w burzowej chmurze. Na tę ostatnią innowację, przyznaję szczerze, nie załapałem się.

Niemniej, dzięki wiernemu czytelnikowi Fotodinozy - Benny'emu trzymam w rękach ponaddwudziestoletni aparat, będący kamieniem milowym fotografii, który, na pierwszy rzut oka mogę sobie jedynie polizać jak cukierek przez papierek. ZNACZNIE dotkliwiej jest on oddzielony od dzisiejszej współczesności, niż byle przedwojenny Rolleiflex, do którego za rogiem mogę sobie natychmiast kupić film typu 120. Wystarczy mieszkać na odpowiednim rogu - LINK.
Na szczęście Benny dostarczył w komplecie dyskietkę.
Na nieszczęście, nie mam jej na czym odtworzyć.
No cóż, może jakoś się przełamie te problemy techniczne.




Krótka historia cyfrowego paleolitu.


Sony Mavica MVC-FD5 jest jednym z długiej linii aparatów cyfrowych lub quasi-cyfrowych firmy Sony. Powiedzmy aparatów dających zdjęcia elektroniczne. Linii zaczętej w 1981 roku prototypem Mavica, określanym jako pierwszy elektroniczny wideo-aparat świata. W kontekście tego aparatu nie pada jeszcze słowo "cyfrowy" (digital), ponieważ był on de facto kamerą wideo, z umiejętnością rejestrowania zatrzymanego obrazu o jakości zdjęciowej, zapisującego owe obrazy w sposób analogowy (a więc nie jako ciąg zer i jedynek i nie jako jpg) na dyskietkach 2 calowych. Można je było oglądać na ekranie telewizora, tak jak filmy z kamery. Prototypem owej Mavici (Magnetic Video Camera) Sony chwali się niekiedy jako pierwszym aparatem cyfrowym świata, ale chwali się nieco na wyrost.


Prototyp ów, z 1981 roku, nie był sprzedawany, a jedynie zademonstrowany na targach Photokina. Nie był też aparatem cyfrowym w dzisiejszym rozumieniu. Niemniej ów słynny prototyp z 1981 roku był ostrogą w bok, ciosem znienacka i pałką w łeb dla wszystkich konkurentów firmy Sony. Dzięki temu prototypowi zaczął się szaleńczy wyścig wszystkich producentów elektroniki o to, kto zaproponuje pierwszy SPRZEDAWALNY masowo aparat.

Sprzedawalne jednostkowo były już wcześniej, sprzedawalne rządom Stanów Zjednoczonych, CIA lub innej NASA, budowane na uczelniach aparaty eksperymentalne też już były wcześniej. Chodziło o Produkt. Produkt do sklepów, i to taki, żeby na nim nie wtopić.

Najpierw na rynku pojawiły się still-video camery, oparte na konstrukcji wideo i zapisujące zdjęcia analogowo. Sony Maviki razem z Casio i Canonem były jedne z pierwszych, pod koniec lat 80-tych. Wszystkie przeznaczone do użytku domowego, jako aparaty współdziałające nie z komputerem, tylko z telewizorem. Tymczasem następowała szybka i postępująca szeroką falą komputeryzacja społeczeństwa, wszystkie te Amigi, Commodore i wczesne IBM-y schodziły do ludu. Kodak w tym czasie zaczął już robić coraz tańsze (co oznaczało, że nie trzeba było sprzedawać dwóch nerek, tylko jedną), w pełni cyfrowe i produkujące komputerowe pliki lustrzanki. 

Komputery i zdjęcia cyfrowe okazały się lepszą, bardziej nośną ścieżką od eksploatowania techniki wideo - telewizyjnej. W tę stronę skręcili wszyscy producenci. W tym Sony.

Przyjrzyjmy się bliżej artefaktowi.


Otóż Mavica MVC-FD5, którą trzymam w łapkach jest pierwszym u firmy Sony w pełni cyfrowym aparatem. Sygnał z matrycy CCD jest zamieniany w nim na ciąg zer i jedynek i tworzy pliki komputerowe, które można zrzucić na twardy dysk.

Jak się ma napęd dyskietek, oczywiście.

Cofnijmy się zatem do roku 1997 i zobaczmy, jak się wtedy robiło cyfrowe zdjęcia. A robiło się ciekawie.







Pierwsze pytanie: jak pozycjonowany był ów aparat, bo w tym samym roku 1997 Kodak sprzedawał swoją lustrzankę cyfrową DCS 520 za 15 tysięcy dolarów, a sześciomegapikselową DCS560 za 30 tysięcy. Były to ceny, które zdolne były płacić duże redakcje gazetowe i wzięci profesjonaliści, ale z pewnością nie przeciętny fotograf. Gdzie zatem w tym wszystkim Sony Mavica?

Mavica była przy Koadakach aparatem dla amatora. Kosztowała

piątek, 8 listopada 2019

Najlepsze zdjęcie streetphoto 2019

Fot. Magda Chudzik, finalistka Urban Photo Awards 2019
Nienajgorzej. Niby źle, ale jednak całkiem całkiem. Ze street photo nie jest ostatnio w Polsce zbyt dobrze. W tym roku, z niewiadomych mi przyczyn nie odbył się konkurs Leica Street Photo, który powinien mieć numerek dziewiąty. Przykre. Nie zauważyłem także konkursu Polska Ulicznie, który przyniósł mi dwa lata temu wiele satysfakcji. Wiele satysfakcji, doprawdy, co opisałem TUTAJ. Może organizatorzy pokłócili się na temat tego, co to w ogóle jest street photo? Nikt tego do końca nie wie, nawet najstarsi górale. Ja tylko wiem, że daje mi to dużo radości w oglądaniu. Jest lekko ironiczne, zaskakujące i na ogół bardzo różnorodne, bo nie zdefiniowane. I wydaje się wolne. Trochę takie właśnie polskie, improwizowane, jak to u nas - nie wiadomo czy jeszcze zgodne z prawem, ale się próbuje i jakoś uchodzi. Na czuja.

Street photo to jest coś, co nie próbuje przekazać ci całej prawdy. Przekazuje tylko prawdy chwilowe, skojarzenia, spostrzeżenia, dziwne asocjacje. Raczej nikogo nie nawraca. Pokazuje tylko palcem - o zobacz tam! I za chwilę idziemy dalej. 

Może nawet jest zgodne z dzisiejszym życiem codziennym, w którym nie ma czasu czytać blogów, książek, opinii, ani niczego, co nie jest łatwym do przyswojenia znakiem, najlepiej zgodnym z naszymi poglądami.

W Polsce konkursów nie ma, zatem wiedziony jesienną nostalgią za streetphoto rzuciłem okiem na zagranicę. Na Triest. Na Urban 2019 Photo Awards, w ramach Trieste Photo Days - LINK. Niby zagranica, ale impreza przyjemnie międzynarodowa, wśród współproducentów imprezy dostrzegłem na poczesnym miejscu nie tylko Kraków Photo Fringe, Fotopolis, Raciborskie Centrum Kultury i krakowski "Pierwszy lokal na Stolarskiej po lewej stronie, idąc od Małego Rynku", ale także, ku swemu zaskoczeniu Dom Literatury w Łodzi. Ten Dom Literatury cicho siedzi i w ogóle się tym nie chwali, a tu taką szacowną imprezę wspiera. Oprócz nich także całe rzesze instytucji rodem geograficznym ewidentnie z dawnych Austro - Węgier: Czech, Słowacji, Serbii, Chorwacji, Węgier i okolic. Od razu swojsko się poczułem, jak za miłościwie nam panującego cesarza Franciszka.


Oczywiście też natychmiast doznałem estetycznej satysfakcji, przeglądając wszystkie dwieście dziewięć zdjęć finalistów, dwadzieścia zdjęć nagrodzonych i wyróżnionych, oraz jedno zwycięskie. Sęk w tym, że są powkładane nie do tych przegródek co trzeba. Ja bym to zrobił inaczej.


Spotyka się dwóch architektów na ulicy.

- O cześć! Kopę lat! Wieki się nie widzieliśmy!
- Cześć! Miło widzieć! Poznaj - to jest mój syn.
(krytyczne spojrzenie)
- Ja bym go zrobił inaczej.
              Krzysztof Gol Piotrowski

Prezesem jury w Trieście był pan Martin Parr, członek mej ulubionej agencji Magnum, człowiek legenda. Człowiek, który stworzył właściwie nowy styl w fotografii. Można by ten styl nazwać "na naturszczyka". Jego zdjęcia reportażowe jako pierwsze zwróciły się w stronę kiczu traktowanego dokumentalnie. Na pierwszy rzut oka wyglądają jak zdjęcia z wakacji cioci Wiesi. Jest na nich zwykle ten badziew, tandetny blichtr, jaki cechuje wiele zdjęć wakacyjnych, okropne krzyczące i niedobrane kolory, a także na przeważającej większości potężne doświetlenie lampą błyskową pierwszego planu, zupełnie takie samo jakie serwują amatorom aparaty kompaktowe, kiedy wykryją że robi się zdjęcia pod światło. Martina Parra interesują przede wszystkim plaże, kurorty, wypoczynek zbiorowy i zabytki Które Musisz Odwiedzić, a także stragany wokół tychże zabytków. Celuje swoim obiektywem w amerykańskie kotyliony i flagi, w brytyjskie tatuaże i w chińskie podróbki wieży Eiffla, w supermarketowe zakupy. W skrócie celuje on w takie mniej więcej Mielna - Saint Tropezy polskiego wybrzeża, albo w inne Ibizy - Skorzęciny Morza Śródziemnego.



Fot: Martin Parr, Magnum.



Fot: Martin Parr, Magnum.
Fot. Martin Parr, Magnum.


Jego zdjęcia mają walor magnetycznego kuriozum, tak mocno odróżniają się od artystycznej przeciętnej, oprócz tego są jak wejście z ukrytą kamerą do hermetycznego świata, którego nikt nie zauważa, choć wszyscy widzą. Martin Parr robił takie zdjęcia już we wczesnych latach osiemdziesiątych, ta stylistyka rozpowszechniła się później szeroko, w sporej części dzięki Lomografii. Jednak Martin Parr jest jeden, a reszta to