poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Canon D2000 . Czy Canon 2000D ? A może Kodak? Bo mi się to miesza.

Rok temu fotografowie amatorzy zadrżeli z wrażenia - Canon wypuścił na rynek niezwykle tanią lustrzankę cyfrową EOS 2000D.
Ale ja nie o tym.
Dwadzieścia jeden lat temu profesjonaliści zadrżeli z wrażenia - Canon wypuścił na rynek niezwykle drogą lustrzankę cyfrową EOS D2000.
A właściwie to nie Canon go wypuścił, tylko Kodak.
Zaraz... To o którym Canonie wolicie? Nowym i tanim? Nie, niestety, będzie o starym i drogim.
Halo halo, tu Fotodinoza. Dinozaury fotografii, nic mniej!


Canon EOS D2000. Fot. Morio, licencja C.C.
Jeżeli miałbym wymienić pierwszy cyfrowy aparat fotograficzny, który działał właściwie równie dobre jak dzisiejsze, to byłby właśnie ten. Że co?... Nie, nie ma wifi. Bluetooth też nie. Filmy? A to ktoś kręci filmy lustrzanką? Wszyscy? A to przepraszam, może przesadziłem z tą współczesnością Canona D2000.
Niemniej był to aparat wyposażony całkowicie współcześnie, pod względem funkcji fotograficznych, a wiele późniejszych aparatów przerastał o głowę. Nie. Mało. O dwie do trzech głów. Co wydaje się niewiarygodne w tak zamierzchłych czasach, ale jednak. Pod wieloma, doprawdy, względami przerasta sporo dzisiejszych cyfrowych lustrzanek. Nie przerasta ich jednak pod dwoma aspektami - rozdzielczości i ceny.
Miał jedynie 2 Megapiksele. W dzisiejszych czasach wydaje się to śmiechu warte, ale, jak wtajemniczeni wiedzą - nie tylko rozdzielczość się liczy, ale i jakość owych pikseli ma spore znaczenie. Istniała jeszcze wersja z 6 Megapikselami, dla tych, którym standardowe dwa nie starczały. Droższa wersja.

W swej karierze cyfrowego fotografa używałem przez parę lat aparatu o sześciu megapikselach (Canona 10D) i zapewniam, że owa niewielka (jak na dzisiejsze czasy) rozdzielczość nie stanowiła najmniejszego problemu. Jedyną niedogodnością był brak możliwości wykadrowania poziomego kadru z pionowego zdjęcia i odwrotnie. Znaczy się - można było, tylko że nie do dużych powiększeń. W sam raz na zdjęcia do internetu, tyle, że, niestety, nie miałem wtedy nawet swojego internetu. Kopałem go łopatką u kolegi, albo zgrywałem w pracy na pen drive dyskietki i płyty CD.
Dzięki brakowi możliwości solidnego przycinania zdjęć nauczyłem się starannie kadrować (co mi zostało do tej pory - 99% zdjęć na Fotodinozie stanowi pełen kadr, bez żadnego obcinania).

2 miliony pikseli w Canonie D2000 również nie było dla użytkowników specjalnym problemem, aparat ten i tak bił na głowę wszystko co miało większy pikselaż.

Trochę większym problemem mogła być cena. Kosztował 15000 dolarów. Przypominamy, że był wtedy rok 1998, a dolary trochę więcej warte. Jego sześciomegapikselowa wersja Canon D6000/ Kodak DCS 560 kosztowała równo dwa razy tyle tj. 30000 baksów, zatem był to dość słono płatny upgrade. Zważywszy, że poza tym aparaty te były właściwie identyczne.


Fot. Ashley Pomeroy, licencja C.C.
To w końcu Canon, czy Kodak? Bo mi się to miesza. A tego byśmy nie chcieli (cytat z Jamesa Bonda).

Kodak, jako pionier cyfrowych lustrzanek, zadebiutował aparatami DCS, opartymi na Nikonie. Nikon, notabene, nie był w ogóle świadomy tego faktu i niewiele wiedział o tym, że jego analogowa lustrzanka staje się właśnie, za sprawą Kodaka, lustrzanką cyfrową. Dowiedział się dopiero na konferencji prasowej podczas premiery w 1991 roku. 

Współpraca Kodaka i Nikona nie szła nigdy gładkim torem, bo Nikon pracował równolegle (choć powoli) nad swoimi lustrzankami cyfrowymi. Kodak od początku lat 90-tych budował swoje aparaty nie w oparciu o najwyższe, profesjonalne modele Nikona, typu F4, czy F5, tylko o tańsze modele amatorskie. Prawdopodobnie za sprawą braku zgody Nikona na

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Koń jaki jest i Muybridge

Kobieta schodząca po schodach. Fot. Eadweard Muybridge (kolaż ze zdjęć).


Koń jaki jest, każdy widzi.
   (ks. Benedykt Chmielowski, 1745 r)
Niby widzi, ale jak się okazuje - nie bardzo. 
Dość dawno się zaprzyjaźniliśmy z koniem. Nie dość że 3,5 tysiąca lat temu to było, to jeszcze przed naszą erą. Koń był nam wszystkim - siłą pociągową, pojazdem do przemieszczania się, wyścigówką, zwierzem domowym, obiektem statusu, a czasem nawet i przyjacielem, jak się ktoś bliżej zaprzyjaźnił. Jednakoż do XIX wieku, mimo kilku tysięcy lat obcowania z bydlęciem, żaden malarz sztalugowy nie mógł być pewien, czy dobrze maluje konia w pełnym biegu. Sęk w tym, że nogi konia są szybkie, szybsze niż ludzkie oko. Najszybsze konie zasuwają 60km/h i dostrzec właściwy ruch kopyt nie sposób. Szeregowi jeźdźcy konni nie byli tym tematem przez ostatnie pięć tysięcy lat zainteresowani, ale im bardziej malarstwo robiło się realistyczne, im bardziej nauka czyniła postępy, tym bardziej ta kwestia stawała się istotna. Przede wszystkim- czy koń w cwale odrywa wszystkie kopyta od ziemi? Wy już oczywiście to wiecie, bo widzieliście dziesiątki fotografii biegnących zwierząt, niemniej pod koniec XIX wieku nikt ich jeszcze nie widział.


Ciekawe czy ten koń ma anatomiczne ułożenie kopyt... Władysław Podkowiński "Szał uniesień" 1894

Plotka głosi, że Leland Stanford, były gubernator Kaliforni, prezes Central Pacific Railroad, biznesmen i właściciel wielkiej stadniny koni (a później założyciel Uniwersytetu Stanforda) założył się ze znajomym Frederickiem McCrellishem o 25 tysięcy dolarów, że koń w galopie odrywa cztery nogi od ziemi. Być może to tylko malownicze przekłamanie, ale jak ubarwia narrację! 
Jak sprawdzić ów koński fakt? Może zrobić koniowi zdjęcia. Kogo by tu zatrudnić do tego? Może najbardziej wziętego ówcześnie fotografa ameryki - Eadwearda Muybridge'a.

Zarówno Stanford jak i Muybridge byli bardzo malowniczymi postaciami. Ten pierwszy dorobił się majątku wartego w dzisiejszych pieniądzach 1.506.000.000 dolarów oraz określenia stosowanego wobec siebie  przez przeciwników - "baron-rabuś" (robber-baron). Zarządzając przedsiębiorstwami kolejowymi i handlowymi, działając w polityce i stosując wszelkie swoje wpływy by kosić i wykupywać konkurencję, działał przy tym społecznie i był inicjatorem np. spółdzielni pracowniczych w USA. 

Notabene w 1975 roku studenci Uniwersytetu Stanforda zagłosowali za tym, by swoje drużyny sportowe nazwać ksywką "robber-barons", ale władze uczelni sprzeciwiły się temu, jako brakowi szacunku dla założyciela.

Muybridge natomiast... O, dużo by opowiadać. Urodził się w Kingston uppon Thames w Anglii w rodzinie kupieckiej, jako Edward Muggeridge. Nazwisko modyfikował kilka razy w życiu, twierdząc, że pisownia Eadweard Muybridge jest najbardziej zbliżona do staroangielskiego.  Jego dziadek wyuczył go papiernictwa, a w rezultacie młody Edward został pomocnikiem wydawcy i księgarzem w Londynie. W wieku 20 lat wyjechał jednak do Stanów Zjednoczonych, by pracować jako przedstawiciel londyńskiego wydawnictwa i księgarz. Trafił do Kaliforni, od niedawna kolejnego stanu USA. Trwała tam właśnie gorączka złota, a w biznesie kipiało jak w garnku bigosu. 


Samo San Francisco miało ówcześnie 40 księgarni. Muybridge prowadził swój interes z sukcesem. W 1860 roku wyruszył w podróż do Anglii, w celu poszukiwania cennych pozycji antykwarycznych, mając zamiar sprzedawać je w USA. Udał się w tym celu dyliżansem do St.Louis z zamysłem dostania się koleją do Nowego Jorku. Niestety nie dotarł do celu. W środkowym Teksasie konie gwałtownie poniosły pojazd powodując katastrofę - jeden z podróżnych zginął na miejscu, a Muybrigde wypadł z powozu i uderzył głową w kamień. Zabrano go do szpitala znajdującego się 240 mil dalej, w Fort Smith i dopiero stamtąd księgarz miał jakiekolwiek późniejsze wspomnienia po swoim wypadku. Leczył się tam trzy miesiące, cierpiąc na zanik powonienia i smaku, oraz dezorientację i brak skupienia. Leczenie kontynuował jeszcze przez rok w Nowym Jorku. 
Dzisiejsze analizy medyczne twierdzą, że wypadek mógł mieć spory wpływ na charakter i zachowanie Muybridge'a, u którego zauważano później czasami niezrównoważone zachowania. Mógł mieć także wpływ na wyzwolenie kreatywności, z której wcześniej nie był znany.
Księgarz wracał do zdrowia w rodzinnej Anglii, gdzie, według jego własnych słów, lekarz zalecił mu zmianę zainteresowań na świeży wynalazek - fotografię.

środa, 7 sierpnia 2019

Sigma autofokus i auto-da-fé



Ogłoszenie parafialne:
Na SNG Kultura ukazał się mój ranking 12 książek ostatnio przeczytanych: kliknij LINK
Na mojej Motodinozie ukazał się test pewnej Lancii, zasłużonej dla polskich przemian ustrojowych: kliknij LINK

****************************************

No i co? Myślicie że wszystkie artykuły na Fotodinozie to będą wpisy epokowe? Nie ma tak dobrze. Tym razem będzie wpis o głupotach. Rzeczach kompletnie nieinteresujących i bez sensu. O kolekcji własnych obiektywów.
Jestem kolekcjonerem. Wielu już było kolekcjonerów. Niektórzy zbierają na przykład odkurzacze. Niektórzy kolekcjonują stare lustrzanki Kodaka - natknąłem się na takich w trakcie pisania artykułu o pierwszych cyfrowych lustrzankach.
- Co robisz chłopczyku?
- Zbieram psie kupki.
- To bardzo ładnie, ale tu jedną zostawiłeś.
- Taką już mam.
              (Marek Raczkowski)
Ja też sześć lat temu zacząłem pisać bloga i zbierać psie kupki... tfu, zbierać stare obiektywy Sigma. No, nie myślcie sobie, że to były jakieś manualne rarytasy błyszczące mosiądzem i szlifowanym ręcznie szkłem, jak obiektywy pana Petzvala z Wiednia. Powiedziałbym że wręcz przeciwnie, zupełnie przeciwstawnie i całkiem odwrotnie. To były rzeczywiście takie fotograficzne psie kupki, których nie chciał nikt. Kryteria były następujące - żeby było maksymalnie tanio, żeby obiektywy miały jakiś drobny nimb profesjonalizmu, no i musiały być autofokus. Ja bez autofokusa nie fokusuję.
Rzecz całą oczywiście ułatwiały to kolekcjonowanie wojny między Canonem a Sigmą, które spowodowały, że stare Sigmy autofokus nagle w końcu lat 90-tych i początkach 2000-ch przestały działać z lustrzankami Canona. Niektórym się wydawało, że zupełnie i bezpowrotnie. Ja jednak zgłębiłem temat i wyszło, że działają, choć tylko troszeczkę. Jak wiadomo tym się różni wróbelek, że ma jedną nóżkę troszeczkę. Działają troszeczkę - wyłącznie na otwartej przesłonie. 
Nie wszyscy przyjęli to do wiadomości, niektórzy stwierdzili, że ich stare obiektywy Sigma są zupełnie do wyrzucenia i nic nie warte. Ja natomiast postanowiłem oprzeć się na tym fakcie i kupować takie obiektywy, które będę mógł użytkować właśnie bez przymykania przesłony, i które dadzą mi przy tym jakąkolwiek atrakcję. To był całkiem dobry plan. 
Zwłaszcza, że po czasie okazało się, że są ludzie, którzy pracują nad tym, żeby stare Sigmy znów uruchomić z Canonami - na przykład pan Jiři Otisk spod czeskiej Ostrawy - pisało się o nim TUTAJ. Ale to się okazało dopiero później. 
Na samym wstępie kupiłem sobie, za bodaj 350 zł obiektyw 28/1,8 High Speed Wide, który ładnie uzupełnił mi zestaw Canonów i pozwolił porobić kilka zdjęć z prześlicznie rozmytym tłem, choć nie zawsze z trafioną ostrością (na ogół co trzeci raz). Potem już poszło. Najtańszą z moich Sigm kupiłem za 90 złotych i był to wyjątkowy rarytas (w moim mniemaniu, oczywiście), tj. bardzo rzadko spotykana superszerokokątna 21-35/ 3,5-4,2, najdroższą, kolejny rarytas, ale tym razem już rzeczywisty - Sigma 400mm f/5,6 AF superteleobiektyw za 450 złotych. Większość pozostałych nie przekroczyła kwoty 200 złotych. Ponieważ zakupy były rozłożone w czasie, za cenę jednego, najtańszego profesjonalnego zooma miałem na raty całą kolekcję obiektywów udających prawie profesjonalne, tyle tylko że nie umiejących przymknąć przesłony. Czy to było sensowne? Pewnie nie bardzo. No ale kolekcjonizm to kolekcjonizm. Zwłaszcza, że po odkryciu możliwości rechipowania tychże obiektywów sensowność raptownie wzrosła.
Mym przewodnikiem po świecie starych Sigm był nie internet, w którym sześć lat temu o starych Sigmach było mało - były to sprzęty z końcówki czasów analogowych i ery przedinternetowej których historia i użytkownicy nie poważali za bardzo - nie internet, ale przede wszystkim katalog obiektywów Sigma rocznik 1993.
Katalog nieco żałośnie śmieszny - co prawda wydany profesjonalnie, z opisami przypominającymi późniejsze sigmowskie katalogi, ale ze zdjęciami wprost amatorskimi na maksa, o lata świetlne do tyłu w porównaniu z dzisiejszymi folderami, pełnymi spektakularnych zdjęć autorstwa różnych "ambasadorów marki Sigma" (między innymi przez kilka lat świetnymi zdjęciami podróżniczymi Jacka Bonieckiego).
Postanowiłem zbierać Sigmy według tego żałosnego katalogu.
Kolekcja jest nadal niepełna, ale nie wiem czy kiedykolwiek będzie pełna, zatem postanowiłem dokonać krótkiego podsumowania.
Czy te obiektywy mają zalety? Sporo.
Czy te obiektywy mają wady? Dużo.

Sigma AF 14mm f/3,5


To nawet nie super, ale wręcz hiperszeroki kąt na pełną klatkę. Po raz pierwszy w życiu mogłem sfotografować całe wnętrze sławojki stojąc w drzwiach, oraz wnętrze bagażnika Lancii Kappa od środka - LINK i to bez wysiłku. Za tę możliwość wybaczam owej Sigmie wszystkie wady. Jest ich dość dużo - wyraźnie widoczne wady chromatyczne (kolorowe obwódki wokół kontrastowych linii), im bliżej brzegu tym gorzej, dramatyczne blikowanie pod słońce i utratę kontrastu - podczas fotografowania muszę pomagać sobie lewą ręką, która rzuca cień na przednią soczewkę, wtedy jakoś idzie.


Sigma AF 14mm f/3,5 na pełnym otworze i pełnej klatce Canona 5D

 We wnętrzach silniejsze żarówki również powodują lśniące "halo" i rozbłyski. Czyli ogólnie - rewelacja skrzyżowana z dramatem. W obiektywie zmieniłem chip, ale nie najgorzej się go używało i na pełnej przesłonie - trzeba się tylko wtedy pogodzić z dużo słabszą ostrością na krawędziach zdjęcia.
A, no i wygląda jak psia kupka, bo lakier zlazł z niego już dwadzieścia lat temu. 
A, no i autofokus jest raczej z tych najwolniejszych.

Jak jest fajny? Jak Ferrari Daytona. Niezbyt łatwy w prowadzeniu, ale satysfakcja gwarantowana.