piątek, 30 marca 2018
środa, 21 marca 2018
Poza Magnum. Bogdan Dziworski „f/5,6”
Wszystko przez Cartier- Bressona. Niech
go cholera! Wszystko przez to, że Bresson miał oprócz fotografii
spore doświadczenia z filmem. W 1936 współreżyserował „Życie
należy do nas” („La vie est à nous”), film pod egidą
Komunistycznej Partii Francji, później „Hiszpania będzie żyć”
o wojnie domowej. Gdyby nie to, pewnie dwadzieścia lat później
doradziłby Bogdanowi Dziworskiemu żeby zajął się koniecznie
fotografią i, jako jedyny Polak, wstąpił do agencji Magnum.
A tak – napisał mu, że film to też
jest świetne medium. Bogdan Dziworski został filmowcem
dokumentalistą. I nie żałuje.
Ja żałuję.
Nie widziałem na oczy powyższych
filmów Cartier- Bressona. Ale za to widziałem wystawę świetnych
zdjęć Bogdana Dziworskiego w łódzkim Muzeum Kinematografii.
Dawno się tyle nie nauśmiechałem do
siebie. Na wszystkich tych zdjęciach – Człowiek. Przez duże „C”.
Pan fotograf ma wspaniały talent do łapania interakcji
międzyludzkich jak motyli w siatkę. A przy tym głaszcze ich z
czułością, patrzy na ludzi z sentymentem. Bardzo to bresonowskie,
bardzo humanistyczne, pięknie złapane w momencie decydującym. Miłe
jest też to, że widać na zdjęciach Dziworskiego taką starą
fajną Polskę, której już nie ma, pomimo że wielu nadal ją
pamięta.
Co by tu nie mówić – za komuny
byłem jednak młodszy.
Krzysztof Gol
Pięknie zanurzyć się nie tylko w
świetne zdjęcia, ale i w przeszły czas lat sześćdziesiątych,
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ze zdjęć Dziworskiego bije
taki nieistniejący, przeszły sznyt. Trudno to określić. Na tych
fotografiach są, oprócz złapanych momentów kluczowych, także
pewne nieistniejące typy, nieistniejące dzisiaj międzyludzkie
sytuacje. Zapytany autor mówi o tym tak:
Kiedy patrzę na te fotografie, to
nawet jeśli zdjęcie jest niedoskonałe, "robią" je te
gęby, te fryzury, te kostiumy. Już w tym jest poezja. Ja nawet
starałem się teraz zrobić podobne rzeczy, ale nie wyszło już tak
dobrze. Wie pani, kiedyś była inna atmosfera. Jak dawniej szła
orkiestra dęta przez dzielnicę, to dla wszystkich było to
wydarzenie, wszyscy gromadzili się wokół i to przeżywali. Dziś
orkiestra między występami disco polo a plenerowymi koncertami już
tak nie działa, jesteśmy zblazowani. Ludzie nawet inaczej się
poruszają niż kiedyś, wszystko jest takie wystudiowane, gibają
się, naśladując obrazki z teledysków. Dawniej tego nie było,
życie biegło wolniej, więcej jakiejś refleksyjności, zadumy w
tym było.
Na fotografiach
Dziworskiego widać często emocje, interakcje, tu spotykają się
tęskniące spojrzenia i wymowne gesty, które rozumiemy bez słów,
jak na niemym filmie rysunkowym. Zauważam, że często brakuje tego
w dzisiejszym popularnym nurcie streetfoto, gdzie nacisk położony
jest na kadr, dziwność, zaskoczenie, a naturalnych odruchów i
obserwacji ludzi jest niewiele. Niewiele jest, mimo wszystko,
wyczulenia na człowieka.
Myślę, że będzie
z tym coraz gorzej. W czasach fotografowanych przez Bogdana
Dziworskiego można było co najwyżej po mordzie zarobić, za
podglądanie obiektywem postronnych przechodniów. Jak mówi sam
fotograf - parę razy po mordzie dostał. Warto było! Dzisiaj
niestety, obicie fizjonomii nie będzie najgorszym, co spotka
wścibskiego reportera. Grozi mu coś znacznie, znacznie gorszego –
proces, za naruszenie tych czy innych praw. Policja, sądy, adwokaci,
grzywny, paragrafy, togi i łańcuchy z orłem białym. Palec
odruchowo cofa się ze spustu migawki...
piątek, 16 marca 2018
Po co? Molier i Bond w Bukowinie.
Po co się w ogóle pisze? Na pierwszy
rzut oka – nie wiadomo. Może i tam niektórzy dla kasy piszą.
Niektórzy piszą dla potomności.
Młodzież pobiła w Warszawie
człowieka
Miał okulary, kiepsko uciekał.
Poeci piszą dla potomności
Potomność łamie poetom kości.
Krzysztof Gol.
Dla sławy też niektórzy piszą. Dla
popularki i fotografowania się na ściankach sponsorskich. Niektórzy
piszą dla Sprawy i Idei. Ja jakoś nie. Niektórzy piszą, bo im, na
przykład, redaktor naczelny każe. Ale redaktor Grobliński cicho
siedzi, nic nie każe. Komfort. A jednak się coś pisze.
Trzeba było dopiero pojechać do
Bukowiny Tatrzańskiej żeby ten temat zgłębić.
Bukowinę się zna od dawna. Cała
Polska ją zna, jako jedną z najwyżej położonych wsi w kraju.
Miłością ślepą (troszkę platoniczną) się pokochało Bukowinę
po lekturze książki „Sklep potrzeb kulturalnych” Antoniego
Kroha, który warszawiakiem będąc, spędził w Bukownie całe
dzieciństwo, a potem mu już tak zostało. Skończył etnografię i
został badaczem i zgłębiaczem i wiercicielem na wskroś kultury
podhalańskiej. Był dyrektorem Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem i
Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu. Tak naprawdę to on odkrył dla
Polski Łemków, organizując pierwszą wystawę o ich kulturze,
sztuce i historii. Nie była to jedyna epokowa wystawa jaką
zorganizował, drugą, która odbiła się szerokim echem była
„Duchy epoki. Czyli pierwsza wojna światowa trwa do dziś”,
ponieważ Antonii Kroh jeździ na różnych konikach, a jednym z nich
są Cesarsko Królewskie Austro- Węgry. Napisał o tym całą
wspaniałą księgę „O Szwejku i o nas”, samego „Szwejka”
także tłumaczył i opatrywał przypisami. Zajmował się sztuką
ludową, był kuratorem konkursów, wyszukiwał ludowych twórców
jak współczesny Oskar Kolberg.
Ale przede wszystkim – jak ten
Antonii Kroh pisze!
To jest wspaniale gawędziarskie,
dygresyjne, ironiczne, bystre, czasem złośliwe. Erudycyjne do
głębi. Ten pan przegryzł się przez całą historię góralszczyzny
na wylot. Dzięki niemu i jego książkom można uświadomić sobie,
że kultura podhalańska, jaką dziś oglądamy jest wielkim
konglomeratem pełnym paradoksów. Składa się na nią żywa kultura
wiejska i pierwotna, ale też dużą jej część stanowi projekcja
różnych chciejstw wszelkiej maści XIX i XX wiecznych etnografów,
miłośników ludu i wielbicieli „prawdziwej góralszczyzny”,
jeszcze prawdziwszej niż ta prawdziwa. Kultura ta, w aktualnej
formie i prezencji jest tak naprawdę stosunkowo późna, a na pewno
mocno przetworzona w stosunku do tego co się na Podhalu działo
jeszcze w XVIII wieku.
W XVIII wieku, proszę państwa, do
Bukowiny Tatrzańskiej nie prowadziła nawet ŻADNA droga. Była to
górska bieda- wioska pod silnym pańszczyźnianym uciskiem, a
jeszcze do swoich panów wyjątkowo nie miała szczęścia. Starosta
Michał Komorowski, trzymający w garści całe nowotarskie Podhale
wsławił się tym, że łamał prawo, ściągając od chłopów
nienależne daniny. Nawet te wskazane prawem nie były lekkie. Proszę
bardzo, oto co musiał zapłacić rocznie posiadacz ziemi w
Bukowinie:
środa, 14 marca 2018
Zachwyt nie do końca. "Księga zachwytów" Filip Springer
Współczesna architektura w Polsce leży i kwiczy? Dworki polskie, przeplatane zamiennie klocem polskim i blaszakiem marki Biedronka, szczeliny zatkane banerami reklamowymi? Może i tak. Niektórzy tak twierdzą. Ale z pewnością nie cała architektura. Ta książka postawiła za swoje zadanie przekonać nas, że da się w wielu miejscach zachwycić współczesną architekturą. A współczesną, oznacza w ujęciu Filipa Springera – powojenną.
To zestaw ciekawych (ciekawych według
autora - zauważę z leciutkim przekąsem) obiektów architektury z
całej Polski, która inspiruje, zaciekawia i ma coś w sobie.
Porządny, cegłowaty almanach o stu dziewięciu budynkach ze
wszystkich województw, a o każdym kilkustronowy esej, okraszony dobrym zdjęciem, lub dwoma. Troszkę jest to typ przewodnika, przy tym troszkę zbiór felietonów krytycznych i objaśniających. Niekiedy okraszonych anegdotkami o architektach. Przelatujemy rzutem oka przez całą Polskę, choć jak sam napisał autor "Chcąc zachować przewodnikowy charakter publikacji, starałem się znaleźć ciekawe realizacje we wszystkich województwach. To okazało się najtrudniejsze, architektoniczna mapa Polski odsłania bowiem smutną prawdę o nierównomiernej modernizacji naszego kraju. (...) na uboczu pozostawały Warmia i Mazury, ziemia lubuska, czy Podkarpacie - tutaj wybór był o wiele bardziej ograniczony." Należałoby zatem specjalnie docenić wysiłek autora, który przesiał liczne warszawskie realizacje, ale też wyszperał ciekawe współczesne budynki w mniejszych miejscowościach jak Konin, Rakownia czy Kielce.
Bardzo dobra książka dla miłośników architektury, zwłaszcza modernistycznej, i tych którzy lubią zwiedzać rzeczy nieoczywiste. Czyli dla mnie. Niestety w kilku miejscach nie zgadzam się zachwytami z autorem. A nawet protestuję. Ja protestuję!
Bardzo dobra książka dla miłośników architektury, zwłaszcza modernistycznej, i tych którzy lubią zwiedzać rzeczy nieoczywiste. Czyli dla mnie. Niestety w kilku miejscach nie zgadzam się zachwytami z autorem. A nawet protestuję. Ja protestuję!
Filip Springer wyrósł na najbardziej
znanego krytyka architektury w Polsce, dzięki swoim książkom jest
tak naprawdę znacznie bardziej znany, niż architekci których
dzieła opisuje. Jego "Miedziankę. Historię znikania" i
"Wannę z kolumnadą" przeczytałem z uwielbieniem i
ukontentowaniem. Niestety, albo zauważam dziś więcej, albo stałem
się bardziej zgryźliwy - w "Księdze zachwytów"
dostrzegam pewien nowy, niezbyt miły ton Springera. Ton mentorski.
Nie jest to już kapuścińskie wycofanie reportera, nie jest to
zaciekawienie zjawiskiem, socjologiczne szukanie genezy. To już
wykłady prosto z katedry. Oczywiście autor jest prawdziwym
specjalistą w swej dziedzinie, dziesięć razy większym niż ja, z
wymienionych w "Księdze zachwytów" budynków nie
widziałem na żywo nawet 20%. Po prostu wcześniejsze, bardziej
nieśmiałe wydanie autora jakoś bardziej mi pasowało.
Springer kocha modernizm. Ja go nie
kocham (modernizm, nie Springera), choć szanuję. Dlatego zauważam,
że specjalista od czasu do czasu traci głowę dla swojego
ulubionego konika i opieprzając jednych za przewiny, nie dostrzega
tych przewin u swoich ulubieńców. Krytycznym obiektem w tej książce
jest dla mnie akademik „Karolek” w Poznaniu, autorstwa Front Architects.
Autor nie szczędzi mu swoich zachwytów, docenia i chwali. Chwali za
„zabawę kolorem”.
Może powinienem najpierw pojechać
obejrzeć ten budynek na żywo, a potem pisać kontrrecenzje, ale cóż
– zrobię to przy najbliższej okazji. A na razie stwierdzę, że
ów prosty, graniasty obiekt, z pokolorowanymi międzyokniami, na
pierwszy rzut oka jest taką samą „zabawą kolorem” jak
gierkowskie termomodernizowane osiedla z wielkiej płyty.
Z pewnością bardziej funkcjonalny.
Ale od zewnątrz- nie widać wielkiej różnicy.
Czemu Filip Springer ów budynek
chwali i umieszcza w swej „Księdze”, a bloki na Retkini nazywa
„pastelozą” i potępia w czambuł? Nie rozumiem. A autor mi tego
nie wyjaśnia.
Ten obiekt z almanachu Springera budzi
moje największe zwątpienie. Jest takich kilka. Między innymi Collegium Novum w Poznaniu,
projekt z lat 70-tych Sternala, Skupniewicza i Milewskiego, Moderna
bo moderna. Ale żeby zaraz się tak na kolanach?
Ja, na kolana padłszy, zaraz tyż prędko poszedłem.
Czytaj całość na SNG Kultura - LINK
Ja, na kolana padłszy, zaraz tyż prędko poszedłem.
Czytaj całość na SNG Kultura - LINK
poniedziałek, 12 marca 2018
Co nas kręci, co nas podnieca.
Na ławeczce
Na początku podobały mi się
wszystkie kobiety: grube, chude, starsze, młodsze, blondynki,
brunetki. Potem zacząłem trochę przebierać- raczej młodsze,
raczej blondynki niż brunetki, a najlepiej szatynki, szczupłe, ale
nie kościste. Jeszcze później zacząłem gustować w przyćmionych
lampkach, cichej muzyce, cienkiej bieliźnie i dwóch kieliszkach
dobrego wina na stoliku. Myślałem, że mi się smak coraz bardziej
sublimuje, a to były początki impotencji…
Wisława
Szymborska, z serii Podsłuchańce.
A mnie podnieca kafelek od pieca.
Kiedyś podniecało mnie wszystko.
Teraz zauważam sublimację. Kiedyś dyszałem na widok dowolnego
nowego obiektywu. Teraz poznałem swe gusta do głębi i już
wreszcie ustaliłem kryteria wewnętrznego rankingu. Kryteria
podniety są następujące:
-to co jasne
-to co szerokie
-to co tanie.
Jak wiadomo wszystkie te kryteria razem
są nie do pogodzenia, tak jak samochód dobry, ładny i tani. Trzeba
kupić trzy.
A jak już dwa naraz kryteria są
spełnione, to już w ogóle ekstaza. Udręka i ekstaza.
Na szczęście i o dziwo wybór w
każdej z tych dziedzin się poprawia. Nawet w tej ostatniej, znaczy
się taniości. Nie zapomnieli jeszcze producenci o tych najmniej
podnieconych, bo mniej zamożnych. Ostatnio pisało się o takim
tanim sprzęcie, w postaci Yongnuo 100/2 – LINK.
Nie był ci on super, ale też nie był do niczego. Był pośrodku.
Za to tani.
Taniość jest rzeczą względną. Dla
niektórych tanio, to będzie 5,5 tysiąca za nową Sigmę 14-24/2,8–
na przykład dla Foto-Nieobiektywnego. Ja wiem, że to cholernie
zaawansowane szkło i że tańsze niż mniej więcej odpowiadające
mu sprzęty innych marek. No, ale jakoś tak mi się to drogo widzi.
Nie poradzę. Może i dobra cena, ale wysoka. Ja jednak w zaostrzaniu
swoich kryteriów doszedłem do ekstremum. Ma być bardzo jasno, ma
być bardzo szeroko i ma być bardzo tanio. Ma być podniecająco.
No to teraz o czym myślą kobiety? O
czym mówią faceci? O czym szumią wierzby? W kryterium jasności
oczywiście o Sigmach, bo Sigma ostatnio bardzo dba o to, żeby być
w czołówce wyścigu. Żeby wyprzedzać lewym pasem. Po pierwsze
więc primo obiektyw 105mm ze światłem 1,4. No niby nie jest to
takie super ekstremum, Nikon ma podobny Canon ma 85/1,4, ale jednak.
Sigma jest o pięć milimetrów dłuższa od Nikona, piętnaście dwadzieścia milimetrów
dłuższa od Canona i nie ma stabilizacji (którą ma Canon). No i do
tego ma coś, co dla obiektywów jest jak potężny spoiler na Subaru
Imprezie - mocowanie statywowe. W tej dziedzinie jest
najprawdopodobniej najkrótszym teleobiektywem w którym takie coś
zastosowano. Brak stabilizacji oznacza też jedno – ma szansę być
tańsza niż konkurenci. Patrz – punkt trzeci podniet.
Następny obiektyw łączy aż dwie
cechy z tych podniecających. Jest superjasny i superszeroki. To
Sigma 14/1,8. W dziedzinie szerokości dość blisko ekstremum, w
dziedzinie jasności – ekstremum niepobite. Nigdy nie było tak
jasnego obiektywu o takiej ogniskowej. Bije on na głowę wszystko co
było do tej pory. Ekstremalnie szerokie szkło, które daje małą
głębię ostrości – to jest jednak coś. Trzeba kiedyś tego
popróbować.
wtorek, 6 marca 2018
Ranking książek przeczytanych III (grudzień - luty)
Pewne
rzeczy się przeczytało. Rzeczy, że nikt nie zaprzeczy. Jak napisał
autor jednej z recenzowanych książek:
„-
Właściwie po co ci Leskow?
-
Naprawdę chcesz wiedzieć?
Sama nie wiem, ale skoro go dla ciebie wynalazłam i przywiozłam
tutaj...
-
Okej. Wiesz, większość moich znajomych biega
-
Ja też biegam – Znowu się skrzywiła.
-
No właśnie, biegają, chodzą na siłownię (…). Uwierzyli że
można wypocić te lata. Więc ja też któregoś dnia wstałem,
włożyłem specjalne buty i pobiegłem. Po dwudziestu minutach
byłem w domu (…) oczywiście miałem zadyszkę, wszystko mnie
bolało, ale przede wszystkim czułem się jak kretyn, wiesz, jakbym
uwierzył, że każdy kilometr to minus jeden dzień w metryce.
Przecież to głupie.
-
No dobra. Gdzie tu Leskow?
-
No więc niedawno zorientowałem się, że nie będę już
sprawniejszy, przystojniejszy, ani młodszy. Mogę tylko więcej
wiedzieć. Doczytać to, czego nie doczytałem. Domądrzyć się
czymś...”
Skala
sześciogwiazdkowa:
******
– Tusku, musisz!
*****
– bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
****
– dobra, warta przeczytania.
***
– może być, ale może też nie być.
**
– słabo, jest słabo.
*
– w ogóle nic ni ma.
"Kaprysik" Mariusz Szczygieł ****
Teoretycznie są to reportaże z natury kobiece. Ale to reportaże o człowieku w ogóle. Każdy w bardzo różny sposób ratuje się przed pustką istnienia - o tym jest najwięcej części tej książki. Czasem w sposób twórczy robiąc zdjęcia, czasem księgując całe swoje życie w notatnikach, czasem pisząc listy. Lub listę (na przykład listę przeczytanych książek). Ciekawe, dające do myślenia i jak zwykle u Szczygła - fajnie ujęte. Są tu też trudne kwestie polsko - żydowskie, choć ostatni, najobszerniejszy w książce reportaż o tym temacie jest najbardziej powierzchowny - chciałoby się wniknąć głębiej.
Zarzutem do tej książki może być to, że wszystkie reportaże ukazały się wcześniej w magazynie Gazety Wyborczej - na szczęście nie wszystkie czytałem. Te (smaczne) odgrzewane kotlety ośmielają mnie przy okazji do pomysłu na własną książkę zrobioną z fragmentów Fotodinozy. Jak wszyscy - to wszyscy. Babcia też (cytat).
"Szybciej, wyżej, dalej. Skandale Volkswagena" Jack Ewing **** (dla motoryzacyjnych świrów: *****)
Dziennikarskie śledztwo. Bardzo ciekawe, zwłaszcza dla tych, którzy interesują się motoryzacją i przemysłem, napisane przystępnie, żywo i trzymające w napięciu. Dostajemy też dość szczegółową historię firmy, a zważywszy że jest to firma założona przez dwóch bardzo sławnych ludzi - znanego konstruktora Ferdinanda Porsche i znanego destruktora Adolfa Hitlera - jest tam mnóstwo zwrotów akcji i dość niezwykłych zdarzeń, rzutujących, o dziwo, na dzień dzisiejszy koncernu.
Afera dieslowska Volkswagena, o której było niedawno głośno, z wielu powodów nie chce się mieścić w głowie. Koncern ów był tym, który nakręcał do maksimum trendy ekologiczne w Stanach (bardziej niż Toyota), promował się jako zbawca środowiska naturalnego, a w tym samym czasie wyprodukował 11 milionów aut, które czterdziestokrotnie przekraczały normy emisji toksycznych tlenków azotu - tyle tylko że na drogach. Bo w testach Volkswagen wypadał świetnie za sprawą oszukującego testerów oprogramowania silnika. Książka ta daje też ciekawy obraz zupełnie różnych systemów prawnych panujących w Europie i USA. I między wierszami zwraca uwagę, że źle napisane, lub nieegzekwowane prawo daje horrendalne efekty w zetknięciu z wielką korporacją. Włos się jeży. Taki na przykład Jeep Cherokee z silnikiem diesla, w Europie poniżej +20 ºC wyłącza W OGÓLE kontrolę emisji spalin. Ów Jeep motywuje to europejskim prawem które mówi, że w niskich temperaturach kontrola emisji może być czasowo wyłączana dla ochrony silnika. Tylko nie mówi w jak niskich.
Po tej książce raczej nie kupię już diesla.
"Łódź 370. Śmierć na Morzu Śródziemnym" Annah Björk, Mattias Beijimo
***
Długo myślałem jak podsumować tę książkę. Przy okazji należałoby podsumować swój stosunek do uchodźców i kryzysu emigracyjnego... Na początek takie streszczenie - "Łódź 370" to głównie wyraz bezradności. Bezradności sytego Europejczyka, który chciałby żeby wszyscy-byli-zawsze-szczęśliwi, ale w zetknięciu z geopolityką nie pozostaje mu nic, poza pisaniem na transparentach "refugees welcome". To reportaż odkrywający prawdy znane. Uchodźcy płyną wszelkimi sposobami do Unii Europejskiej. Przemytnicy zarabiają na tym krocie. Ludzie toną w morzu. Unia, ani Turcja z której wyruszają nie robią zbyt wiele. Cokolwiek zrobisz, szeregowy syty Europejczyku i tak będzie zawracaniem wykałaczką Wisły, kroplą w morzu.
Motywacje emigrantów są znane - chcą do lepszego świata, chcą uciec ode złego. Są gotowi zapłacić za to wysoką, najwyższą cenę. Syty Europejczyk nie może na to patrzeć i robi co może. Ale może niewiele.
Reportaż ten jest po części naiwny, młoda, mało doświadczona dziennikarka ze Szwecji daje co chwila dowody swojej amatorskiej bezmyślności (w moim mniemaniu, np. używając non stop lokalizatora w iphonie i poruszając się w nielegalnych strefach, przechowując wszystkie dane w swej komórce, nie szukając także wcześniej pomocnych kontaktów na miejscu), ale daje to też pewien świeży efekt patrzenia na zdarzenia własnymi oczami czytelnika - amatora.
Czy ta emocjonalno- reporterska książka coś zmieni? Czy mniej ludzi będzie tonąć na Morzu Śródziemnym? Czy pociągający za globalne sznurki zrobią coś z tym?
Nie.
Zastanawiałem się nad tymi sześcioma gwiazdkami. Ale jednak tak. To bardzo ważna książka. Mimo tabloidowego, obrazoburczego tytułu.
Krytyka Powstania Warszawskiego zaczęła się jeszcze przed samym Powstaniem i trwa do dziś. Wiele powstało już książek na ten temat - sam czytałem kilka - Jana Nowaka Jeziorańskiego, Władysława Andersa, Stanisława Jankowskiego. Niemniej ocena Powstania i końca II Wojny Światowej ukształtowała się przede wszystkim pod wpływem osób które gloryfikują je i usprawiedliwiają. Ksiązka Zychowicza wykazuje jednak, że nie ma usprawiedliwień. Jest to pierwsza logiczna analiza działania Polski przed, w trakcie i po Powstaniu, napisana w sposób popularny, przystępny i bardzo żywy, rozpatrująca wszelkie warianty postępowania, wiedzę jaką mieli dowódcy, sytuację geopolityczną. Czytałem już wiele krytyk tej książki w różnych gazetach, zarzucających Zychowiczowi niekompetencję (nie jest historykiem), oraz dążenie do sensacji. Niestety nigdzie nie spotkałem zarzutów dotyczących logiki jego wywodu. A to jest właśnie główną siłą "Obłędu". Powstania nie dało się nijak wygrać. W imię przegranej z góry walki poświęciliśmy 200 tysięcy ludzi, całą stolicę i masę kulturowego dziedzictwa. Warto się nad tym zastanawiać.
Czytaj całość (15 książek) na SNG Kultura - LINK
poniedziałek, 5 marca 2018
Trabant powrócił!
Zakłady przemysłu motoryzacyjnego VEB
Sachsenring Automobilwerke w Zwickau produkowały z duroplastu
samochód marki Trabant od lat 50-tych do 90-tych.
Na swej damce chyżo pomykał.
Pod pretekstem przejażdżki na ramie
Robił dziecko kolejnej damie,
Po czym kłaniał się i szybko znikał.
(Bronisław Maj)
Duroplast to polimerowe tworzywo sztuczne, niepalne i o dużej wytrzymałości na zgniatanie i zginanie. Dzięki temu, że było tanie w produkcji Niemiecka Republika Demokratyczna była, o dziwo, najbardziej zmotoryzowanym krajem Demokracji Ludowej – na 1 samochód przypadały tylko 4 osoby (w 1989 roku). Zważywszy, że Trabant był czteroosobowy, całe NRD mogło wsiąść do swoich samochodów i po upadku Muru Berlińskiego popędzić na spotkanie z kapitalizmem w RFN- ie.
Trabant jest jednym z przykładów, że sensowne użycie tworzyw sztucznych może być impulsem do rozwoju.
Tymczasem mamy rok 2018-ty. Wszystko dziś jest wypasione, drogie, multiinterfejsowe, błyszczące metalem, luksusowe i podłączone do internetu. Także aparaty fotograficzne. Enerdowski Trabant jest na tym tle gównianym pudełeczkiem, w którym jedyne co podnieca, to sentyment do starzyzny. To, zdaje się, dzisiaj słabo się sprzedaje. Jak coś nie wygląda na drogie i nowe, to znaczy że należy wyrzucić to natychmiast do śmietnika, wziąć kredyt na dwadzieścia lat i kupić nowe.
Wydawałoby się, że Trabanty nie mają dziś racji bytu.
Ale chyba nie do końca. Przynajmniej nie w dziedzinie sprzętu fotograficznego.
Tutaj ścierają się różne trendy – spadek zainteresowania fotografią jako medium służącym estetyce i wiedzy, wzrost zainteresowania fotografią jako czczą rozrywką i rejestratorem głupot, oraz związany z tym spadek zainteresowania poważniejszym sprzętem fotograficznym (przy powszechności smartfonów) i wzrost cen tegoż zaawansowanego sprzętu. Od kilku lat aparaty typu lustrzanka lekko drożeją, podobnie obiektywy fotograficzne. Bezlusterkowce, stanowiące nikły procent sprzedaży także trzymają cenę, pomimo tego że nowością ich już nazwać nie można.
Większość producentów takich zaawansowanych sprzętów stanowią firmy japońskie. Sprawdziłem sobie kurs jena z ostatnich dwóch lat, i wiecie co? Ten jen od półtora roku cały czas tanieje. Niestety sprzęty fotograficzne nie bardzo. Kolejne generacje albo są droższe od poprzedników, albo przynajmniej nie tańsze. Producenci motywują te ceny coraz większym wypasem i zaawansowaniem sprzętu, pomimo tego że żadnej rewolucji nie widać, co najwyżej dokładanie kolejnego wodotrysku do buchającej fontanny. Mi się wydaje że to tworzy pewne zaklęte koło. Popyt spada, producenci podnoszą ceny żeby sobie to rekompensować, no to popyt spada dalej itd. Tak to intuicyjnie, a nie rozumem i wiedzą wyczuwam.
No i zdaje się, że mój ulubiony Canon też to wyczuł, albo wyrozumował ze swej tajemnej wiedzy. Dość że wrócił do korzeni, jakie był je miał jeszcze w połowie lat dwutysięcznych i jeszcze wcześniej.
No i fajnie. Lubimy korzenie.
sobota, 3 marca 2018
Książka dla Normalsów. "Jak przestałem kochać design" Marcin Wicha
Na SNG Kultura moja recenzja książki:
Ufff – tak się poczułem po przeczytaniu książki Marcina Wichy Jak przestałem kochać design. Autor znany mi był jako rysownik śmieszno-ironicznych obrazków z „Tygodnika Powszechnego”, z rzadka zamieszczał tam jakiś ciekawy artykuł (na przykład o liternictwie, czcionkach, ich genezie i znaczeniu), po którym można było ze zdziwieniem skonstatować, że pan od śmiesznych rysunków jest w tej dziedzinie wielkim erudytą. Było to interesujące, osobiste, pisane przyjemnym, nienachalnym tonem. Z dystansem.
Taka jest też książka „Jak przestałem kochać design”. To troszkę enigma, mieszanka i melanż różnych zaskakujących rzeczy. Nie jest to literatura monotematyczna ani zarys wstępu do historii, już szybciej ironizowanie z historii. Książka z designem w tytule, która w pewnych miejscach wywołuje wzruszenie. Tego byśmy się nie spodziewali, prawda?
Jest to zbiór osobistych, ironicznych i poetyckich esejów, krążących wokół tematu projektowania. Projektowania w ogóle. „Krążenie wokół” mogłoby być mottem tej książki. Mowa jest o wzornictwie przemysłowym, architekturze, urbanistyce, designerskich zagraniach, przestrzeni publicznej, zdjęciach, wymyślaniu reklam i logo. Jednak wszystko to tak naprawdę nie jest o samych tych dziedzinach, tylko o ich odbiorze, wpasowywaniu się w życie, działaniu. A w zasadzie o niedziałaniu.