poniedziałek, 13 maja 2019

Miękkie podbrzusze Austrii







Weszliśmy do pierwszego za granicą Mc Donalda. Troszkę byłem zawiedziony, jak zwykle. W polskich Mc Donaldach nad kasami zawsze widnieje napis "Zamów Order". Zwykle zamawiam Virtuti Militari i jestem zadowolony. Tutaj się nie dało, bo napisy były po niemiecku.

Zamówiliśmy wszystkie te niezdrowe produkty, powodujące tycie, podwyższanie cholesterolu i zatykanie różnych ważnych aort. Potem trzeba było poczekać, co stanowiło dobrą okazję do porozglądania się po świecie.

Na ścianie wisiała na przykład tablica "obsługujemy was z zaangażowaniem" przedstawiająca zdjęcia i imiona pracowników. Były tam bez wyjątku same germańskie imiona takie jak Jaromir, Lenka, Čenek, Jiři i Kveta. Ale to jeszcze nie było najlepsze. Najlepszy był wiszący nad naszym stolikiem krzyż. Jaki krzyż? No taki zwyczajny. Na nim Jezus Chrystus. W McDonaldzie pod austriacką stolicą patrzył na jedzących burgery.

Zjedliśmy i ruszyliśmy na Wideń.


"Z pod Krakowa ruszyło się wojsko na Tarnowskie Góry, Opawę i Ołomuniec traktem ku Widniowi, gdzie prowianty obficie dla nas były nagotowane i magazyny założone co cztery mile, przez ziemię cesarską. Przy każdym magazynie była szopa budowana pełna owsów, chliba, ledwo nie wprost z pieca wyjętego, bydeł, baranów trzodami, sian strasznymi styrtami, piwa beczkami.

(...)
Cały dzień szliśmy ku Widniowi nie publiczną drogą, ale manowcami do marszu niesposobnymi, osobliwie do prowadzenia armat, gdzie, gdy jaka górka trafiła się, to sobą piechoty musiały wciągać; i takeśmy strawili cały dzień na tym marszu, który czyli umyślnie czyli z przypadku tak był powolny, żeśmy aż ku zmrokowi, po zachodzie słońca, stanęli z wojskiem na nocleg w dębinie, wielkie pół mili od Widnia".
Dyariusz wideńskiej okazyji Jimci Pana Mikołaja na Dyakowicach Dyakowskiego.

Wideń puściliśmy mimo, jeno tylko Dunaj obaczywszy, bo skierowaliśmy się, zupełnie jak bohaterowie powieści Mrożka - na południe tym razem.

Co ja wiem o Austrii? Niewiele. Wiem tylko, że kiedyś to był kraj od morza do morza, nawet Lwowa i Krakowa sięgał, a teraz jest maluśki, tyci tyci, ledwo go na globusie widać. Austriaków niewielu. Osiem milionów zaledwie. Zjedlibyśmy ich na śniadanie. Natomiast dzięki aktualnemu pobytowi i kontaktowi z autochtonami dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy. Wiecie ile mieszkańców ma DRUGIE co do wielkości miasto Austrii, czyli Linz? Dwieście pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Następne w kolei większe miasta ledwo przekraczają sto tysięcy ludzi. 
No to ile ma stolica owego mikrokraju? Otóż ma milion osiemset tysięcy mieszkańców! Wszyscy Austriacy siedzą w Wiedniu, a reszta to prowincja.
No i ta Austria jest jednym z nielicznych krajów, którym Związek Radziecki odpuścił, po tym jak już je miał. Po II Wojnie Austria była podzielona na cztery strefy okupacyjne, amerykańską, francuską, brytyjską i rosyjską. ZSRR miał niemal 1/3 powierzchni kraju od strony wschodniej, czyli de facto od strony stolicy. Sam Wiedeń był, podobnie jak Berlin, wyspą na tym terenie i został podzielony również na cztery osobne strefy, wewnątrz okalającego go obszaru radzieckiego.
Jak to w ogóle się stało, że Rosjanie odpuścili Austrii? Mieli oni w powojennym rządzie austriackim co najmniej 1/3 najważniejszych ministrerstw obsadzonych austriackimi komunistami, a pierwszy premier Karl Renner uznawany był za marionetkę. A mimo tego odpuścili. Historycy spierają się w tej kwestii. Bogobojni Awstrijcy (ci, którzy zapewne powiesili krzyż w Mc Donaldzie) mówią o zbawiennym wpływie Matki Boskiej, patronki Austrii, do której cała Austria chodziła w regularnych masowych pielgrzymkach- krucjatach w intencji wyzwolenia kraju - organizował je zakonnik Peter Pavlicek, były sanitariusz i jeniec obozu w Cherbourg.

Mniej bogobojni wspominają jednak o gigantycznym odszkodowaniu, jakie Austria zapłaciła Rosjanom, po długich negocjacjach. Nieoficjalnie mówi się dzisiaj, że złożyły się na tę kwotę majątki austriackiej arystokracji. Dość ciężko znaleźć kwotę owych odszkodowań, Austriacy jakoś się tym mało chwalą na swoich stronach historycznych, milczą o tem Wikipedie. Ale znalazłem w końcu. To było 150 milionów ówczesnych dolarów, dzisiejsze półtora miliarda! Płatne w ratach po 2,5 miliona rocznie, plus 1 milion ton ropy.
Austriakom sprzyjała śmierć Stalina w 1953 roku i to, że w ZSRR trwały walki buldogów pod dywanem o schedę po nim. Do tego Chruszczow zdawał sobie sprawę z przewagi aliantów zachodnich i potrzebował kilku lat spokoju. W zamian za wpisanie w konstytucję austriacką neutralności kraj odzyskał niepodległość w 1955 roku.
Też byśmy tak chcieli.


Fot: Gryka.





Karyntia leży na dole Austrii. Ale nie-tak-strasznie-na-dole jak Tyrol, który przechodził w swym trwaniu z rąk do rąk, a i do dziś jest w połowie włoski. W Karyntii było znacznie spokojniej. Pierwsi i tak byliśmy tu my.

Znaczy Słowianie.
No dobra. Znaczy się pierwsi przed Germanami, ale już po Rzymianach i Celtach. Dopiero potem Germanie i germańskość, Habsburgowie i Austria. Ale do dzisiaj została tu garstka Słoweńców. Zapewne zapomnieli zwiać do Słowenii.
To co tu widać - to są same góry. Alpa za Alpą. Same Alpy. Człowiek żegna się w pięć minut z płaskim krajobrazem okolic Wiednia, a potem reszta kraju to góry. To tak jakby Tatry się zaczynały w Warszawie, a kończyły na Słowacji. To na pewno zmienia człowieka, taki górzysty kraj. Człowiek czuje się oddzielony od reszty Alpą i zaczyna kombinować osobnie, nie wiedząc co tam się za górami dzieje. Z tego zapewne powodu Austria to osobne stany - landy, a wcześniej księstwa.
Karyntia, niby taka sama jak reszta Austrii, czyścutka, grzeczna, uporządkowana, śliczna, ale górnym wiatrem można tu wywęszyć nieco inną specyfikę. Miękcej jakby. I jakby więcej staroci. 



Po wsiach stoją trzystuletnie stodoły, albo obórki. Czasami nieco nadgryzione zębem. Chałupy czasem (rzadko) zdają się być rodem ze średniowiecza i pewnie niektóre są. To się jakoś w Tyrolu nie rzucało w oczy, a w Karyntii - tak. Do tego całe rzesze zamków. I to zamków- nietypowo dla Austrii - w bardzo różnym stanie. Większość dotychczas widzianych austriackich zamków była w stanie wypieszczenia, jakby je przedwczoraj zbudowano, zamienionych w hotele, albo pełniących od stuleci rolę siedziby rodowej, wycyzelowane i wypucowane do cna. W Karyntii poszli na całość - jak się bawić, to się bawić: herbatę z cytryną poproszę - mają nawet trochę ruin zarośniętych krzaczorem. Niesamowite. Jak na Austrię.
(Uogólniam, bo niewiele z Austrii, tak naprawdę znam.)

Jednak jak zobaczyłem zamek w Gmünd, to pomyślałem, że chyba jestem po drugiej stronie południowej granicy tego kraju i że przypadkiem, nie zauważywszy trafiliśmy do lekko zapyziałych i naturalistycznych Włoch.

Bo jest takie miasto:

Gmünd


Automobiliści znają je skądinąd, wcale nie z zamku. To tutaj zbudowano pierwszy samochód marki Porsche. Ale nie celowo tutaj, tylko za sprawą licznych zbiegów okoliczności. W ogóle historia Porsche, to jest seria zmyłek. Ktoś, kto niespecjalnie interesuje się motoryzacją przypomni sobie zaraz Ferdynanda Porsche "ulubionego konstruktora Hitlera" i twórcę Garbusa (ciężko go nie znać, bo książka o nim stoi na półkach nawet w Tesco). To zapewne Ferdynand wymyślił niemieckie sportowe samochody Porsche, i to zapewne jeszcze przed wojną.

Nie.
Nie.
Nie.
To syn. W Austrii. Po wojnie.
Biuro konstrukcyjne Porsche zostało przymusowo przeniesione z Niemiec do Austrii w 1944 roku, ze względu na wzmożone bombardowania Stuttgartu. Minister Albert Speer nakazał Ferdynandowi wyniesienie się do spokojnej Karyntii, do Gmünd właśnie. Rok później wojna się skończyła, a Ferdynand Porsche został uwięziony przez francuskie siły okupacyjne i przesiedział w zamknięciu 22 miesiące. Tymczasem jego syn Ferry Porsche kombinował jak koń pod górę, żeby znaleźć zajęcie dla biura konstrukcyjnego, które właśnie straciło wojskowe zlecenia na czołgi i działa samobieżne. Wymyślił sportową wersję Garbusa. Przeprojektował auto i w Gmünd rozpoczął manufakturową produkcję roadsterów i coupe, wytwarzanych z aluminium, którego akurat było w nadmiarze w bezrobotnych fabrykach lotniczych.
Po kilku latach Porsche wyniosło się z powrotem do Stuttgartu, ale zanim się to stało, do warsztatu zaglądał często dziesięcioletni Helmut Pfeifhoffer, który z synami inżynierów z Porsche chodził do miejscowej szkoły. Pfeifhoffer połknął bakcyla motoryzacji na dobre. Czterdzieści lat później założył prywatne muzeum samochodów Porsche w Gmünd.
Muzeum mieści się w dawnym budynku stajni dworskiej, pięknym i świetnie odrestaurowanym. Przyznam jednak, że budynkowi poświęciłem niewiele czasu, wobec jego zawartości. Pełna relacja z muzeum jest tutaj na moim blogasku Motodinoza - LINK


Kopyto do nadwozi Porsche 550 Spyder.



Muzeum Porsche Gmuend

Egzemplarz Porsche nr 8.
Pan Pfeifhoffer, wraz z synem Christophem zebrali w swej stajni różne niewiarygodne cymesy, między innymi ósmy egzemplarz Porsche z 1948 roku, kopyta do produkcji karoserii aut, czy też jeden z czterech na świecie Garbusów z napędem 4x4 wyprodukowanych dla feldmarszałka Erwina Rommla do afrykańskiej inwazji. Muzeum jest miejscem do koniecznego obejrzenia dla każdego automobilisty, ale daje też sporo satysfakcji osobom niespecjalnie zainteresowanym samochodami - jest to po prostu kawałek ciekawej historii.



Zamek i mury miejskie. Gmuend.

Gmünd

Gmünd

Gmünd nie tylko Muzeum Porsche stoi. A nawet wręcz przeciwnie. Doskonale sobie radziło bez żadnego Porsche od XI wieku, aż do 1944 roku. Po pierwsze biegła tędy rzymska droga Via Julia Augusta, z południa do Iuvavum, czyli dzisiejszego Salzburga. W rozsianych po okolicach muzeach zachowały się liczne rzymskie zabytki. Gmünd w Karyntii (nie mylić z innymi Gmündami leżącymi w innych częściach Austrii i Niemiec) założyło w okolicach XII wieku arcybiskupstwo Salzburga, żeby miasto stało na straży przełęczy Katschberg w drodze na północ. Pod przełęczą dziś przebiega tunel autostrady A10 i nadal jest silnie strzeżony przez wredne automaty pobierające 6 euro od samochodu.
W 1346 roku Gmünd dostał prawa miejskie, jako drugie najstarsze miasto w Karyntii. Arcybiskupstwo postawiło tam zamek, tzw. Alte Burg (bo jest jeszcze jeden Neue, dużo późniejszy w centrum miasta). Zamek był pierwotnie gotycki, ale ogląda się ruinę renesansową, boż oczywiście był kilka razy burzony i odbudowywany. Najbardziej był odbudowany po wizycie króla Węgier Macieja Korwina i jego wojsk. W 1690 Karyntię nawiedziło trzęsienie ziemi. Od tamtej pory zamek popadał w coraz większą ruinę i w tymże stanie dotrwał do dzisiaj. W 1950 roku miasto odkupiło ruderę od jego ówczesnych właścicieli. Drobnymi krokami, przez kolejne trzydzieści lat przeprowadzano renowację, dzięki siłom społecznym i miejskim. Muszę powiedzieć, że jest to świetnie zrobiona renowacja - zachowująca stan częściowej rudery, ale przystosowująca ją do użytkowania - na zamku działa nawet kanjpa. Część pomieszczeń nieco odnowiono, część zachowano jak stały. Bardzo to wszystko zrobione w duchu włoskiej szkoły konserwacji, która najwyraźniej zabrania przerabiania starzyzny na wypieszczone nówki.


Najliczniejsze dzieł papy Porsche i zamek w Gmünd




Wygląda jak Włochy. Tylko flaga się nie zgadza. Gmünd Alte Burg. 

Gmünd Alte Burg

Gmünd Alte Burg

Gmünd Alte Burg

Gmünd Alte Burg


Zamek jest bardzo fajny. Turysta jest wrzucany w budowlę wielkości dworca kolejowego ustawionego w pionie i może sobie tam robić co chce - lecieć na dach płoszyć gołębie, albo zbiegać do lochów, żeby oglądać stare beczki i magazyny artystów. Bo Gmünd postawił na artystów.


Gmünd





Gmünd


Gmünd

Gmünd

Gmünd

Jest to miasto z wyjątkowym urokiem, wielkimi kawałami średniowiecznych murów i kamieniczek, z austriackim rynkiem, kamieniczkami i wieżą bramną, ale oprócz tego galerie, wystawy i pracownie rzeźbiarskie i malarskie atakują z każdego zaułka. Można by tam wszystko zwiedzać przez tydzień (my niestety nie mieliśmy tyle czasu). Galeria miejska wystawia takie wystawy, że oczy wychodzą na wierzch - Williama Turnera, Goyi, albo Miró. W mieście, które liczy 2600 mieszkańców! Wystawy pchają się pod oczy we wszelkich odmianach.
Gmünd leży w miejscu, w którym do rzymskiej Via Julia Augusta dochodzi dolina rzeki Malta, spływającej z Wysokich Taurów i wielkiego obszaru parku narodowego.

Maltatal


W dolinę rzeki Malty warto się zapuścić, zatem i my się zapuściliśmy - jeszcze przedsezonowo. A może posezonowo? Zależy jaki sezon brać pod uwagę. Maj był w każdym razie.

Dolina Maltatal ma co najmniej dwa atuty, które ciężko przeoczyć - najwyższy wodospad w Austrii i najwyższą tamę na sztucznym jeziorze w owym kraju. Obydwie atrakcje mają 200 metrów. Z tym że pierwsza jest włączona cały rok, a druga tylko w sezonie letnim, teoretycznie od maja właśnie, ale zależy to od stanu śniegowego. Trafiliśmy na wysokie śniegi w Wysokich Taurach i dojazd do tamy (położonej na 1902 metrach npm, płatną bardzo stromą i krętą drogą) był zamknięty. Niemniej przejechać doliną Malty od Gmünd, aż po jej kres było warto. Warto, że hej. 


Maltatal




Wodospad Fernbach, Maltatal, Austria




Maltatal

Wodospad Fernbach. Maltatal.


Maltatal

Im dalej w las, tym więcej drzew, tym bardziej dziko, bezludnie, bezcywilizacyjnie. Zewsząd coraz ciaśniej otaczają trzytysięczniki, znikają całkowicie wszystkie linie wysokiego napięcia, krowy, domy, płoty i zostaje sama surowizna alpejska.
A w związku z przedsezonowością byliśmy z nią sam na sam. Jak jacyś Kawalerzy Maltańscy.
A w sumie po to tu przyjechaliśmy - pobyć trochę z Alpą sam na sam. Sprawdzić jaka tu pora roku.
Niby wiosna. Ale tylko na dole. A na górze?

A na górze jak zwykle nikogo, 

A te róże wypadły mi drogą, 
Nie najkrótszą gnał drogą mój koń, 
A tą dłuższą przez lasek Boulogne 
Deszczem zlało mnie, wiatrem przygięło 
Jestem stary, sterany Romeo 
W krzyżu miewam te bóle 
Kiedy w sercu Cię tulę 
I w tę pustkę dokoła wciąż wołam 

O Julietto, twarzyczko na chmurze, 
O Julietto, różyczko w purpurze, 
Otwórz, otwórz swe okno, 
Na tę moją samotność, 
O Julietto, czy jesteś na górze? 
Czy jesteś na górze??? 
         Starsi Panowie


Żeby się przekonać jak jest na górze, najłatwiej skorzystać z metra. Ale nie takiego poziomego. Takiego bardziej pionowego. Jest w sąsiedniej dolinie. Dolinie Möll.


Mölltal


Dolina Möll jest mniej więcej dziesięć razy większa niż dolina Malty. Dołem na żyznym płaskim dnie z meandrującą rzeką leżą wsie i miasteczka, począwszy od Szpitala, tfu! Spittala am den Drau (jak dowiedzieliśmy się od autochtonów - jest tam rzeczywiście wielki szpital "wojewódzki", miejscowości o tej nazwie jest z resztą w Austrii kilka) aż po Winklern, które winkluje dojazd na Grossglockner - 50 kilometrów, jak obszył! Wokół strome szczyty, ale rozstawione szeroko. I elektrownie wodne. Co chwila.




Moeltal. Fot: Gryka.




Fot: Gryka




To czym są Alpy dla Austrii i ich wiecznotrwałe lodowce, to jest coś niesamowitego. Odczuwalnego gołym okiem.

Po pierwsze - klimat. Nie wyobrażam sobie, że jest tu kiedykolwiek upalnie i gorąco. W razie globalnego ocieplenia wszyscy po prostu uciekną w Alpy i może jakoś przeczekamy. Zieleń aż kipi i bulgoce, wszystko rwie się do ekspansji i wzrostu - jest tu po prostu wilgotno. Zamieszkaliśmy u gospodarza, który był pracownikiem elektrowni wodnej. Kiedy my martwiliśmy się, że pogoda jest deszczowa, on odpowiadał z uśmiechem "Doskonała pogoda. Pieniądze lecą z nieba!". 
W samym Mölltalu jest dziewięć elektrowni wodnych. Ale to nie same elektrownie, o nie! To jest superzaawansowany i skomplikowany zespół naczyń połączonych. U podstaw lodowców zbudowano zbiorniki retencyjne, na jednym tylko lodowcu Mölltaler Gletscher widać ich ze szczytów ze trzy. Stamtąd, z wysokości dwóch i pół kilometra woda jest sprowadzana rurociągami prosto na elektroturbiny. Na dole, na rzece utworzono kilka sztucznych zalewów. Wszystko to jest dla nieuprzedzonego oka niemal niedostrzegalne, schowane w ogromie Alp, wydaje się nie istnieć. Ale pieniądze lecą z nieba. Elektrownie w dolinie Möll stanowią jedną z trzech największych sieci w Karyntii. W całym województwie karynckim elektrowni wodnych jest - ta dam! - pięćset czterdzieści!!! Pokrywają one 90% zapotrzebowania na prąd stanu Karyntia.


Cała specyfika Karyncka na jednym zdjęciu. Z lewej rurociąg doprowadzający wodę z lodowca. Na pierwszym planie ładowarki do elektryków (żadnego elektryka jednak nie widziałem). Na trzecim planie szopka bożonarodzeniowa w skali 1:1.

Jeszcze dwadzieścia - trzydzieści lat temu Karyntia była najbiedniejszym stanem Austrii, aktualnie jest jednym z najlepiej stojących gospodarczo. Opróćz energetycznego hula tu przemysł drzewny, czego dowody widać po drodze - jeden z tartaków mijaliśmy wręcz i mijaliśmy, a on się nie kończył i nie kończył, jak kurdel u Ijona Tichego.

Wróciłem z wypadu umazany jak nieboskie stworzenie, o tyle ustysfakcjonowany, że widziałem kurdla. Mógł to być zresztą równie dobrze Khuerdl lub QRDL. Było zbyt ciemno, nawet w polu widzenia noktowizora, abym się mógł dobrze zorientować. Potworne bydlę. Mijał mnie, mijał i mijał, przykucłego za zbutwiałym pniem, i nie chciało się to mijanie skończyć, choć cały czas szedł rysią. Co mu tam błoto, jeśli nogi ma jak wieże. Oceniłem go na ćwierć mili, ewentualnie - ze względu na wodnistość terenu - węzła.

                       "Wizja lokalna" Stanisław Lem

Ale wróćmy do metra. Tego więcej pionowego, niż poziomego.

Mölltaler Gletscher Express


Karyntia pod względem turystyki - króluje. Ale zupełnie nie pod względem turystyki zimowej. Latem króluje. Zimą większość fruktów zabiera jej Tyrol, sławny ze swych ośrodków narciarskich. Pod koniec lat osiemdziesiątych postanowiono zrobić coś z tym faktem i wraz z inwestycją w elektrownie wodne i górskie zbiorniki retencyjne  zagospodarowano lodowiec Mölltaler Gletscher. Lodowiec ten miał jedną wadę - był bardzo oddalony od jakiejkolwiek cywilizacji. Jeździ tu zatem najdłuższa kolej linowo - tunelowa w Alpach. Trasa biegnie pod kątem 25 stopni i ma blisko pięć kilometrów długości. Wywozi 1600 osób na godzinę na wysokość 2200 metrów npm.


Do niedawna większość lodowców zamykano w Austrii z końcem kwietnia. Potem - Szlus ende, jak mawia znajomy reiseführer. Ale w latach 2000-ch Austriacy zorientowali się, że istnieje niezbyt daleko pewien naród, który dziwnym trafem świętuje cały tydzień, poczynając od pierwszego maja. Do tego ten naród płaci. I nie-tak-znów-wiele wymaga. Podobnie jak kiedyś w Tyrolu - w dniach kiedy na górze była niepogoda - mglisto, wicher hulał i śnieżyło, na parkingu pod Gletscher Expressem stały WYŁĄCZNIE samochody z rejestracją z krajów byłej demokracji ludowej - Polski, Węgier, Czech, Słowacji Słowenii, Chorwacji, Serbii i Ukrainy. Komunizm nas nie złamał, to i byle śnieżek nam nie straszny.



Dojazd do lodowca - dolina Moeltall
Fot. Gryka


Po wjeździe na górę łeb chciało urwać, co nie przeszkadzało chorwackiej kadrze narodowej kobiet prowadzić tam treningów slalomu.
- Strasznie wieje, morda mi obmarza - stwierdziłem - A ciekawe jak bardzo wieje zimą pod K2?
- Pod K2? Chłopie, pod K2 to oni taką pogodę uznają za okienko pogodowe. Są cali napaleni, że można ustać na nogach i lecieć na górę - ucięła koleżanka.


Na górze było trochę inaczej niż na dole. Biało dość. (cytat)



Fot. Gryka

Fot. Gryka

Fot. Gryka
Fot. Gryka


Widoczny ze szczytów lodowca Moeltaler najprawdopodobniej masyw Sella we Włoszech (dookoła niego biegnie znana Sellaronda). Odległość w linii prostej to ok. 170 kilometrów. Fot. Gryka
Gletscher Express wraz z kontekstem pobliskiego Muzeum Porsche skłonił mnie do refleksji nad tym, jak zmienił się świat. Inne ma nieco priorytety, w d...ch się poprzewracało, polokoktowcom. 
Tunel z wagonem metra oddano do użytku w 1997 roku. Wagon projektowała i wykonywała firma Carozzeria Chinetti z Varese. Włosi, znaczy się. Ambasadorowie stylu i trendsetterzy. Wiecie jak wygląda wagonik metra? Tak wygląda - lampy od Malucha, uszczelki od Autosana, wszystko wyłożone od góry do dołu wykładziną dywanową. Żaden projektant wzornictwa przemysłowego nie zaszczycił tego projektu nawet jednym spojrzeniem - to ewidentny surowy produkt sztuki inżynierskiej, celowy do bólu, superpraktyczny, sama funkcjonalność. To się sprawdza - jeździ w dobrym stanie już blisko 25 lat i nie widać po nim zużycia.




Ale nie wyobrażam sobie, żeby coś takiego mogło być stworzone dzisiaj. Dzisiaj, za sprawą "Gwiezdnych Wojen", "Avengersów" i epoki ogólnego dobrobytu taki projekt przepadnie w każdym przetargu. Zwyciężą wzornicy przemysłowi, kosmiczne technologie wyglądające jak z XXII wieku, wklejane szyby (po 10 tys euro za sztukę), ekrany dotykowe i maszyny które robią "ping". Dwa razy droższe i robiące to samo. Ale efektowne.

Route 96

Wracało się do macierzy drogą karyncką na którą zwróciłem uwagę. Właściwie to droga już nie w Karyntii, a w Salzburgerlandzie i Styrii - numer 96, łącząca autostradę A10 z Judenburgiem. Notabene ciekawie tak, mieć miasto o nazwie "Żydowskie miasto". Żydów co prawda wygoniono z Judensburga w pogromach już w średniowieczu, ale nazwa została. Przetrwała nawet hitleryzm, który planował zmienić nazwę na Adolfsburg, ale nie zdążył. 

Ale wróćmy do drogi nr 96. Biegnie ona przez tak malowniczą dolinę, że dech zapiera od czasu do czasu. Zwłaszcza, że malowniczość wspierają skromne, acz urocze zabytki - zameczki i ruinki, oraz wąskotorówka, po której od święta i w sezonie kursują parowozy. W każdym razie dla widoków warto przejechać się tą drogą, opuszczając autostrady. Szkoda tylko, że cały czas lało jak z cebra.


Droga 96. dolina Seetal, zamek Moosham.



Droga nr 96.



Tamsweg. Na środku kolumna majowa. Stoi do końca maja, potem się ją obala i jest popijawa.




Wreszcie Polska. Ojczyzna nasza. Stanęliśmy na jednej z pierwszych za granicą polską dużych stacji benzynowych. Pod wszystkimi bez wyjątku dystrybutorami stały zatankowane samochody bez kierowców. Stanęliśmy w oczekiwaniu. I tak sobie staliśmy. I staliśmy. I staliśmy. Kiedy za nami zgromadziła się kolejka dobrych dziesięciu aut poszedłem kupić sobie kawę, żeby nie czekać jałowo. Wszyscy kierowcy zatankowanych samochodów też sobie ją kupowali, gawędzili przy wc, przeglądali gazety i wypoczywali. Jeden wchodzący za mną automobilista nie wytrzymał: 

- Proszę do cholery zabrać te samochody sprzed dystrybutorów! - wrzasnął od wejścia - zatankować nie można!
- A gdzie ma pan, k... napisane, że samochód trzeba zabrać od razu po tankowaniu, co? - odpowiedział mu ten co stał przy gazetach.

Od razu było widać, że trafiliśmy do kraju, w którym wszyscy wiedzą wszystko najlepiej.


Fabrykant

 
https://en.wikipedia.org/wiki/Allied-occupied_Austria






20 komentarzy:

  1. Z uwagi na to, że Fotodinoza jest blogiem fotograficznym wspomnę tu o innych Alpach. Np. "Alpa of Switzerland." w latach 70tych pracowałem Alpą w małej monachijskiej agencji graficznej, wytwarzającej przeźrocza do celów reklamowych. (Un-Wort "slajd nie przedarło się wtedy jeszcze do języka polskiego). Jeżli mnie pamięć nie myli owa Alpa miała format nie 24x36 mm ale 40x40mm a przy tym bardzo dobre obiektywy , które kryły ten format. Ta pierwotna Alpa została NB założona przez niejakiego Bogopolskiego. Do tego Jacquesa. Mało to wszystko znane choć fotodinozaurowe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A szkła do Alpy robi (między innymi) Zeiss. Gdy zwąchał się z Sony i zaczął produkować obiektywy do ich aparatów Alpha, to dla twórców jego witryny było już zbyt skomplikowane. I się im pozajączkowało. Przez kilka miesięcy w niektórych zakładkach obie nazwy były stosowane, no może nie całkiem wymiennie, ale dość dowolnie.

      Usuń
    2. A, "dowolnie" - to mi się teraz z tym lemowym cytatem skojarzyło ("ze względu na wodnistość terenu - węzła"). Wyczuwam tu puszczone oczko, w odróżnieniu od "atmosfery na centymetr kwadratowy" (Niezwyciężony) i "komputer zareagował w terasekundzie" (Fiasko), kiedy to Mistrz raczej nieumyślnie zlekceważył CGS i SI.

      Usuń
    3. A, to wesoło mieli w tym Zeissie!
      Mistrz Lem pisał w natchnieniu, o ile dobrze pamiętam od piątej rano, może natchnienie mu przesłoniło jednostki.

      Usuń
    4. Gdyby pisał DO piątej rano, bym zrozumiał. Ale jeśli OD piątej, powinien być świeżutki jak chrupiący bułeczek podlany espresso doppio.

      Usuń
    5. O nie! Piąta rano to w ogóle nie jest godzina.

      Usuń
  2. 1) "To na pewno zmienia człowieka, taki górzysty kraj. Człowiek czuje się oddzielony od reszty Alpą i zaczyna kombinować osobnie, nie wiedząc co tam się za górami dzieje"

    Nie jestem góralem, tylko krakusem, do Tatr mam ponad 100 km, a to, co widać u nas, to ledwie pagórki. Nie wiem, czy to zmienia, ale w żadnym wypadku nie czuję się niczym od niczego oddzielony. Powiedziałbym inaczej: ja na równinie się strasznie słabo czuję. Płaska ziemia to jest dla mnie coś strasznie nieswojego i nienormalnego, wywołuje dyskomfort i niepokój. Tak że tego - punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Ale rozumiem, że dawno temu górale faktycznie byli odizolowani od świata.

    2) Zdjęcia z krowami za ogrodzeniem są rewelacyjne!!

    3) Zdjęcia z lodowca Moeltal też wspaniałe. Aż chce się na narty jechać, tyle że właśnie ta pogoda... W sezonie narciarskim przez jakieś 80-90% dni z nieba leci coś, co dla hydroenergetyków może jest pieniądzem, ale dla narciarzy wyłącznie marnowaniem go. Dlatego lepiej jednak wybrać się na drugą stronę Alp.

    A tak w ogóle, to gratuluję wycieczki!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję. Krajobraz pofalowany, czy górzysty jest rzecz jasna dużo ciekawszy niż płaski i ja się w okolicach Krakowa i Zakopanego również czuję doskonale. Zmiany perspektywy góra-dół są zawsze ożywcze i malownicze. W Łodzi zresztą też nie jest idealnie płasko, choć już w stronę Mazowsza owszem. Bardziej chodziło mi o tę dawną izolację. Można jej z resztą zaznać i dzisiaj - nie wiem czy byłeś w Livigno - to jest niby kurort górski, ale w takiej enklawie, że jak tylko ostro przysypie, to się wyjechać nie da w żadną stronę. Od średniowiecza do dzisiaj mają tam też strefę bezcłową, bo jakiś książę dał Livignianom ulgę, żeby z nim weszli w sojusz, i tak zostało - pilnują tego przywileju przez wieki, pomimo tego że są formalnie Włochami.

      Usuń
  3. Oo, widzę, że Fotodinoza odwiedziła Austrię. Tak się wspaniale złożyło, że ja w majówkę też wizytowalem ten kraj poraz pierwszy.
    Wieden oglądałem kilka godzin (w tym dwie sama Albertine), ale mnie bardziej z CK stolic porwał Budapeszt.
    Po Wiedniu natomiast udaliśmy się do Doliny Wachau i jest to coś fantastycznego. Ten region przeczy (czyli potwierdza regułę) niskim temperaturom w Austrii. Owoce czereśni były już związane, zielone wielkości M&Msa albo i większe bo dawno MMS nie jadłem. Wina tam się produkuje prima sort (zresztą jak w całej Dolnej Austrii). Ponoć w końcówce lat 90 zaostrzono tam przepisy winiarskie na tyle, że teraz jest to ścisła czołówka. Ja próbowałem roczne prosto od winiarza. Zacne. Generalnie piękna jest ta symbioza człowieka z zamieszkiwanym terenem. I bardzo fotogeniczna.
    Gratuluję wyprawy i jak zawsze świetnego wpisu.
    -wojluk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki bardzo. Tereny od Melku w Austrii, aż po rumuńskie Karpaty są, zdaje się, dużo cieplejsze niż alpejskie, w każdym razie z winka znane, bo bardzo ładnie tam rośnie (po drodze jest np. Eger, z Egri Bikaverem i Tokaj- tam byłem, Tony Halik). Białe winka Austriackie prima sort!
      Zajrzałem do Googla, żeby zobaczyć Dolinę Wahau i wygląda to ślicznie. Kiedyś muszę odwiedzić! Ale najpierw Budapeszt właśnie, bo jeszcze nie byłem. Mijałem tylko mimo. Budapeszt strasznie mnie korci.

      Usuń
    2. Dolina Wachau ma bardzo dobrą infrastrukturę rowerową i chyba z pozycji siodełka będzie to najlepsze zwiedzanie. Niestety nasza Xsara była wypełniona po brzegi, na rowery nie było miejsca i pomysłu. Może następnym razem.
      A z Budapesztu będzie Pan zadowolony. Jako ciekawostkę dodam, że uruchomiono tam i nadal się eksploatuje pierwsza linie metro w Europie kontynentalnej i trzecią na świecie. Takie cuda.
      PS. Parkingi w mieście okropnie drogie. Zbiorkom wspaniale zorganizowany.
      Wojluk

      Usuń
  4. mnie tez zawsze smieszy ten "zamow order" :) musze kiedys spytac przy kasie jaki order mozna zamowic :)
    a ja mam troche zmienione powiedzonko:
    "im dalej w las, tym trudniej wylaz(ł)" :)

    oczywiscie artykul swietny :)
    czemu wklejane boczne szyby sa tak drogie? technologia ich produkcji przeciez taka sama jak uszczelkowej, jedynie dochodzi malowanie obramowki, ale i samo wklejanie proste, a w dodatku nie wymagajace takiej dokladnosci jak uszczelkowa szyba (otwor na okno moze byc w zasadzie dowolnie skaszaniony, a przykleic i tak sie da, zreszta przy przerobkach busow na osobowe tez wklejaja szyby tak od boku, nikt sie juz nie bawi w ladne wycinanie otworow i osadzanie szyb uszczelkowych... a ze w razie zbicia sie ktos potem meczyc bedzie? kogo to obchodzi... w sumie az tak bardzo tez nie jest meczaca wymiana szyby klejonej, choc oczywiscie wole wymieniac szybe uszczelkowa, tylko z szyba uszczelkowa z czasem bywa taki klopot, ze uszczelka mocno sparciala, a zabardzo skad wziac lepszej... tak zle i tak niedobrze jednym slowem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sumie masz Pan rację z tymi szybami, ale tak mi się nasunęły podczas weny twórczej, jako znak nowoczesności.

      Usuń
  5. Świetny tekst i zdjęcia. Jedynie moge się doczepić do tego że sporo zdjec nie da się powiększyć po kliknięciu :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komplementy, przyjmuję również w imieniu kolegi Gryki. U mnie się powiększają wszystkie zdjęcia, ale to pewnie zależy od wielkości ustawionego tekstu na monitorze - większość zdjęć jest wstawiona w rozmiarze 900x600,mała część 1000x660. Większe nie będą, niestety.

      Usuń
  6. Całość do przeczytania w komplecie z opisem muzeum Porsche. Koniecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Piszesz Pan o moim artykule na Motodinozie? Jeśli tak, to proszę bardzo link do wklejania: https://motodinoza.blogspot.com/2019/05/gmund-porsche-museum.html

      Usuń
  7. Najbardziej zainteresował mnie fragment o muzeum PORSHE - mam nadzieję, ze uda mi się odwiedzić kiedyś to cudowne miejsce!

    OdpowiedzUsuń
  8. Zazdroszczę Wam wizyty w muzeum Porshe.

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.