niedziela, 21 stycznia 2018

Kim chcesz być, Herculesie? „Morderstwo w Orient Expressie” (2017)- recenzja




Jakże niesamowicie trudno jest interpretować klasykę! Strasznie ciężkie zadanie. Bo zgodzimy się przecież wszyscy, że Agahta Christie to klasyka, prawda? Mam jej prawie wszystkie siedemdziesiąt dwie książki i wszystkie przeczytałem. Większość „kto zabił” zdążyłem już zapomnieć. Ale tych najważniejszych zapomnieć się nie da - „Dziesięciu Murzynków” (tytuł już dziś niepoprawny politycznie, zmieniony na „I nie było już nikogo”), „Kot wśród gołębi”, moje ulubione „Pięć małych świnek”, „Rendez vous ze śmiercią”- zaczytywane w dzieciństwie do fizycznej śmierci tomiku – rozpadł się po prostu, no i wieczne „Morderstwo w Orient Expresie”. Ta wieczność jest szczególnie niebezpieczna – zwłaszcza dla filmowców.
Kenneth Branagh postanowił się z nią zmierzyć.
Nie dbał o bagaż, nie dbał o bilet, nie dbał o ryzyko. Wsiadł do Orient Expressu.

Ryzyko straszne. Przede wszystkim to jest jak „Antygona” - wszyscy znają od wieków. Wszyscy już widzieli jakąś wcześniejszą interpretację, wszyscy już przeczytali książkę, wyobrazili ją sobie, umiejscowili bohaterów w umyśle i pamięci. Czy był na to jakiś sposób?
Kenneth Brannagh aby uzyskać sukces musiał nakręcić coś zupełnie innego niż wszyscy, powalić swoim przemyśleniem tematu i wywrócić na nice pamięć wszystkich czytelników. Olśnić, żeby wszyscy na kolana padli.
Czy jest sukces?
Nie za bardzo.

Ciężko napisać że ten film jest zły. Ale napisać o nim że „jest niezły” to właśnie znaczy ogłosić jego klęskę.
Apetyt był wielki. Dawno już nie widziałem takiej obsady! Z plakatu filmowego spoglądają na nas Judy Dench, Johny Depp, Michelle Pfeiffer, Penelope Cruz, Willem Defoe ze swoją mroczną gębą, Daisy Ridley (prosto z „Przebudzenia Mocy”) i sam Kennet Branagh. Zaraz, zaraz... ten Branagh na plakacie ma jakieś strasznie duże wąsy! Czyżby to on był w „Expressie” Herkulesem Poirot?! Hm...

Było cymbalistów wielu. Było wielu Herkulesów Poirotów, najsłynniejszych detektywów świata. Żaden co prawda (według mnie) nie śmiał zagrać przy Davidzie Suchet'cie, który zagrał po prostu to co w duszy mi grało, gdy czytałem owe tomy z moich półek. Był Peter Ustinov, był Albert Finney... Ale Branagh?
Wiadomo że bardzo jest ciekawe, gdy aktora obsadzają niezgodnie z jego emploi, oraz w kontrze do ról, które dotychczas zagrał – pozwala to zabłysnąć wielu niedocenianym odtwórcom. I to się w „Morderstwie w Orient Expressie” udało.

Niestety nie w roli Herkulesa Poirot, granej przez Branagha, tylko w zupełnie innej roli.

Branagh reżyserując „Morderstwo” i obsadzając siebie w roli Herkulesa liczył na zwycięstwo w postaci efektu przełamania. Przełamania postaci wbrew opisom twórczyni – Agaty Christie. Otóż Brannagh nie jest „małym”, nie jest „okrągłym”, nie jest „łysym”, najzupełniej nie jest „pociesznym z wyglądu” i co gorsza jego wąsy nie są czarne za pomocą czerniącej pomady, jak w powieściach. Całość postaci należało wykreować zatem grą aktorską i reżyserią wbrew jej dotychczasowemu image'owi. Brannagh próbuje – kieruje Poirota w stronę neurotycznego, nieco śmiesznego, kostycznego egotyka o przesadnie pokazywanej na filmie przenikliwości.

W pierwszych scenach filmu ta przenikliwość niebezpiecznie pędzi, goni jedną sceną drugą scenę, zahaczając o zdolności niemal Davida Copperfielda, czego jakoś u Christie się nie czytało. Chodziło zapewne by dobitnie zaprezentować postać tej publiczności, która o Herkulesie Poirot nigdy nie słyszała. Daj pan spokój, panie Brannagh, są jeszcze tacy?!


Czytaj całość na SNG Kultura- LINK

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.