Niemcy! Ci Niemcy wszędzie wlezą. Jak
nie w latach 40-tych to w średniowieczu. Bo my właśnie do Niemców
jedziemy. To znaczy tfu... wróć- do Bułgarów jedziemy przez
Niemców i wiążemy z tym duże nadzieje.
No i jak zwykle coś się musiało
popieprzyć przed wakacjami- przewrót wojskowy w Turcji. Już czuję
jaka drżączka ogarnęła wielkich szefów firm samochodowych-
Carlos Ghosen i Sergio Manchione zapewne nie spali zbyt wiele
ostatnim czasem (Renault i Fiat mają wielkie fabryki w Turcji). Czy
my też nie powinniśmy spać z powodu Erdogana i tureckich
puczystów? Ech. Musielbyśmy nie spać cały czas- Ukraina za
płotem, Turcja za płotem, wojna za płotem. Może tylko siekierecki
nie będę wyjmował z samochodu na wszelki wypadek.
Zew drogi. Jest coś takiego. Jak zew
zawezwie- nie ma przebacz! Rzucić wszystko w cholerę i w drogę.
Najlepiej jakąś europejską drogę, bo trzeba powiedzieć, że w
Europie jest dużo ciekawych rzeczy i nie potrzeba daleko jechać,
żeby łyknąć trochę egzotyki. Zależy jaka egzotyka jest komu
potrzebna. Czasem wystarczy przejść się parę ulic dalej, żeby
egzotyki łyknąć. Ja lubię łyknąć.
Są tylko dwa kraje w których mógłbym
poza Polską z przyjemnością mieszkać. Włochy i Rumunia. A może
i ze trzy kraje... Hm... Mniejsza. Włochy i Rumunia znajdują się w
ścisłej czołówce na punktowanych miejscach, okupują podium i
zdobywają złoty i srebrny medal. Tam jest mentalne Południe
Europy.
Polacy to tacy Włosi północy. A
Rumuni to tacy Polacy południowego wschodu. A Włosi to tacy...
Zostawmy zresztą Włochów. Klimat kulturalno-społeczny Rumunii
jest ewidentnie południowego stylu. Południowo- latynoskiego stylu-
dodajmy, bo południowy styl Rumunów nijak się ma do południowego
stylu Bułgarów.
Rumunia kipi życiem i bucha. Żar z
rozgrzanego bucha jej brzucha. Uch jak gorąco! Buff, che calore!
Życie towarzyskie, nawet, a może i zwłaszcza na zapadłych wsiach
kwitnie do późnej nocy. Pary przechadzają się poboczami, kumple
dyskutują przy autach, staruszkowie licznie przesiadują na
przyzbie. Pijanych mało. Wszyscy trzeźwi i uśmiechnięci.
Przekroczcie Dunaj w kierunku
południowym, a życie towarzyskie zamrze (zamrze?) niczym na
Słowacji po 21-wszej.
To wszystko historia, oczywiście. To
ona kształtuje dusze narodów.
Ale zanim Dunaj, to po drodze czeka nas
mnóstwo ciekawych rzeczy, i wszystkie mają tę przyjemną cechę że
kojarzą się z dawnymi czasami, a nawet dawnymi dobrymi czasami, gdy
Austro- Węgry żyły jeszcze na świecie. To znaczy- dla tego
dobrymi dla kogo dobrymi- rumuńscy narodowcy nie za bardzo mogli
sobie je chwalić, no ale dla nas akurat dość niezłymi, pomimo
braku Polski na mapie.
Czy jest jakieś państwo gorzej
położone geopolitycznie w Europie niż Polska, średniak pomiędzy
dwoma mocarstwami? Zdawałoby się- że nie. Ale myślę sobie, że
Siedmiogród, znaczy się Transylwania, znaczy się Rumunia też nie
miała lekko. Tutaj, od zarania świata było skrzyżowanie trzech
żywiołów- wschodniego, w osobie Rosji w takiej czy innej
państwowej formie, zachodniego- w osobie Habsburgów czy aspiracji
węgierskich i południowego- tureckiego i bułgarskiego. Wszyscy
chcieli mieć tą bogatą i dogodnie otoczoną górami Transylwanię.
I wszyscy mieli. I wszyscy zostawili tutaj jakąś swoją cząstkę
kulturalno- oświatową.
Nawet w nazwie, czy też w trójnazwie.
W google można wyczytać. Siedmiogród to od niemieckiego
Siebenbürgen
(siedem
miast), a Transylwania, to
prawdopodobne przetłumaczenie na łacinę węgierskiego Erdő-elve
(dziś-
Erdely), oznaczającego „za lasem/ po drugiej stronie lasu”.
Tymczasem Rumuni nazywają Transylwanię także Ardeal i wydawałoby
się, że biorą tę nazwę od Węgrów, bo podobna. Jednak odkryto,
że wcześniejsza forma- Ardil bierze się z uwaga, uwaga-
hebrajskiego, gdzie od prehistorii do dziś oznacza to krainę
zasobną w złoto i srebro.
Zatem-
siup za las, w krainę bogatą w złoto i srebro, prosto do siedmiu
grodów. Tylko co to były za grody? Sprawdzam na mapie- czy aby
dobrze jedziemy- Bistritz/
Bystrzyca, Klausenburg/
Kluż-Napoka, Mühlbach/
Sebeş,
Mediasch/
Mediaş,
Schäßburg/
Segieszów, Kronstadt/
Braszów.
Tyz piknie. Wszystkich nie obskoczymy, ale coś tam liźniemy. Daje
do myślenia to, że część owych miast ma także odpowiednie
polskie nazwy- znaczy się kontakty z dawien dawna były i się
utrwaliły.
O
ile w Polsce byli już wszyscy najeźdźcy, to w Transylwanii było
ich wszyscy+ jeszcze
trochę.
(II
Prawo Wójcika mówi- jeżeli do autobusu wejdzie n pasażerów, to
wejdzie n+1)
Wymieniam
w kolejności przyjścia: Dakowie z Mołdawii, Rzymianie starożytni
(to oni pobudowali tu drogi, którymi właśnie jedziemy i sprawili,
że dzisiaj Rumunii najczęściej emigrują do Włoch), Hunowie,
Awarowie, Słowianie (to my! to my, hurra!), potem Bułgarzy. W
okolicach X wieku zjawili się Węgrzy, którym weszło to w zwyczaj
na długie lata, a Królestwo Węgierskie sprowadziło tu trzysta lat
później kolonistów saskich.
Niemców
znaczy się.
Ci
Niemcy niezwykle się tutaj przydali. Pobudowali specjalne
inwestycje, z pewnością z intencją znalezienia się w UNESCO World
Heritage. To się znakomicie udało.
Następni
byli Krzyżacy, ale szybko Węgrzy zorientowali się, że z
Krzyżakami lekko nie ma i szybciorem ich szurnęli z Transylwanii-
już w 1225 roku, jeszcze zanim zasiedli się na naszym Pomorzu (co się już trochę opisało- link)
Następni
byli Mongołowie. No ci to się nie patyczkowali.
Potem
trzeba było wszystko odbudować od nowa- niemieccy Sasi bardzo się
do tego przyłożyli. Koegzystencja węgiersko- sasko- rumuńska
(romańska, boż przecie jeszcze Rumunii nie było) doprowadziła do
maksymalnego podziału klasowego. Węgier- oznaczał szlachcica,
Niemiec- mieszczanina, a Rumun- chłopa. Musiały wybuchnąć
konflikty- co stało się w okolicach 1430 roku- nastąpiło
powstanie chłopskie.
Tymczasem
imperium Osmańskie urosło w siłę, przelazło przez Karpaty,
wygoniło Węgrów i zajęło Transylwanię. Mocno stawiał się im
między innymi znany skądinąd Wlad III Palownik, aka- Drakula. (O
nim jeszcze będzie). Turcy siedzieli tu przez ponad sto lat, do
czasu aż Sobieski nie zlał im tyłków pod Wiedniem, przyczyniając
się do wzrostu siły Habsburgów.
To
właśnie ta dynastia przejęła Siedmiogród na długi długi czas,
wraz z mieszkającym tu tyglem narodów- Rumunami, Romami (Cyganami),
Węgrami, Żydami, Niemcami, także niewielką mniejszością polską.
Za czasów Austrii i Austro- Faworyzowani byli Niemcy i Węgrzy,
którzy przy okazji byli też najprężniej zorganizowani. Ale
wysokie aspiracje mieli także wszyscy pozostali.
W
1848 roku, podczas Wiosny Narodów zbudził się także ruch narodowy
rumuński. Rumuni stanowili większość na tych terenach i domagali
się autonomii, a przynajmniej uznania ich języka za urzędowy. To
się powiodło, do czasu powstania Austro- Węgier, gdy Węgrzy
zaczęli wieść prym na ziemiach Korony Świętego Stefana i
polikwidowali przywileje nie tylko transylwańskim Rumunom, ale i
saskim Niemcom, którzy nabyli prawa do samorządności jeszcze w
średniowieczu.
Potem
była I wojna światowa, gdzie szale ważyły się na różne strony-
Rumunia zajęła zbrojnie Transylwanię, a potem została z niej
wyparta i jeszcze Niemcy z Węgrami dziabnęli jej trochę
terytorium. Wreszcie rok 1918, kiedy Siedmiogród w traktacie
powojennym został finalnie przyznany Rumunii.
Rumuni
mieli od tamtej pory kłopot z Transylwanią i zamieszkującymi ją
mniejszościami. Wiecie do kiedy mieli kłopot? Do 1993 roku, gdy
mediacja Unii Europejskiej doprowadziła do podpisania umowy
normalizacyjnej pomiędzy Rumunią a Węgrami i wreszcie jest
spokojnie. Ciekawe jak długo?
W
czasie drugiej wojny, gdy Rumunia została zmuszona do ponownego
oddania Siedmiogrodu Węgrom, odbyły się tu czystki i
prześladowania Żydów, Cyganów i Rumunów, tak że nie było
specjalnie wesoło.
Jeszcze
za komunizmu i Ceaucescu były tu ruchawki węgierskie, związane z
powstaniem budapesztańskim w 1956 roku.
Kipiało.
Taka jest natura ludzka. Warto o tym pamiętać i nie łudzić się.
Na
Węgrzech nocujemy w środku węgierskiej puszty, znaczy się w
nicości, w mieście o niewymawialnej nazwie, w drewnianym
letniskowym domku. Pan Węgier- gospodarz o fizys jak Siara z Kilera,
po uraczeniu nas doskonałą jajecznicą czerwoną od papryki i
rozpoznaniu, że jedziemy do Transylwanii, w łamanym języku
angielsko- rosyjskim złożył nam oświadczenie:
-Transilvania
is all Hungaria! Trianon! Ribentropp- Mołotow wziali! But
Transilvania jest' zdies”- i pokazał na serce- U was Lwow, u nas
Transilvania. Polak Madziar dwa bratanki!
I
w tej oto międzynarodowej atmosferze współpracy historycznej
ruszyliśmy naprzód.
Tymczasem,
między innymi dzięki saskim Niemcom Transylwania jest dzisiaj
krainą turystycznego eldorado. Z krajów, które odwiedziłem mogę
ją porównać wyłącznie z Włochami. Tam także- co wieś to
zabytek- rzymski, grecki, albo średniowieczny. Obydwie te krainy
łączą w sposób niedościgniony historię z teraźniejszością,
esencję wieków z codziennym życiem. Tam żyje się na
wielowiekowych fundamentach i w pięknym krajobrazie, bo przyroda i
geologia także dopisały się do tej całości. Transylwania
biedniejsza, bardziej zaniedbana, ale pejzażem i architekturą nie
ustępuje Toskanii.
W
każdej wsi ci wredni Niemcy postawili warowny kościół. Proszę
traktować powyższe zdanie dosłownie. Wsie, co prawda, nie leżą
blisko siebie, tylko co jakie dziesięć kilometrów, przekładane
hektarami łagodnych wzgórz, rzeczek, olszyn, pól uprawnych i
topoli, które robią za środkowoeuropejskie cyprysy, wąska droga
wije się wężowato i co chwila w górę lub w dół. Chłopskie
koniki ciągną wózki, z rzadka wyprzedza je nowe Audi, albo stara
Dacia pick-up. A potem zza pagórów ukazują się rudawe dachówki
wioski i w każdej- wyniesiony na wzgórku, otoczony murami niczym
forteca- warowny kościół.
Zaczęliśmy
od mocnego akcentu, jak u Hitchcoka. Wieczór zapadał gdy
dojechaliśmy do Moszny. Znaczy się do Moşny. Uliczką wioski,
wysadzaną domkami jak od stempelka prosto pod mury potężnej
warowni, najeżonej wieżami. Tylko to nie zamek, a kościół.
Poszliśmy raźno do bramy wejściowej zdążając właśnie na
zamykanie jej przez starszą panią. Ale na nasz widok uchyliła ją
ponownie. Już po godzinach odwiedzania, ale nie szkodzi- można
wejść.
-Buna
ziua- powitaliśmy panią
-Guten
abendt- odpowiedziała pani i odkluczyła dla nas kościół.
Są
dwa rodzaje krajów. Takie w których można dotknąć ręką
historycznej prawdy i takie które oddzielają od niej przezroczystą
szybką. Do tych ostatnich należą z pewnością kraje germańskie.
Ale na szczęście byliśmy w Rumunii. Ona należy do tej pierwszej
kategorii, wraz z Ukrainą i Albanią. Dostaliśmy bowiem warowny
kościół z XIV wieku na własność. Co to znaczy? To znaczy że
mogliśmy sobie wleźć wszędzie. Po prostu WSZĘDZIE. Jakbyśmy
mieli trochę więcej czasu, to pewnie i na dach byśmy sobie wleźli.
Ale wystarczyło wleźć na trzy wieże, pod samo niebo, po
skrzypiących kilkusetletnich schodach i drabinach, żeby dotknąć
sobie ręką owej prawdy i poczuć, że to nie żadna cepelia, tylko
sól ziemi czarnej, esencja trwania.
Wioska
z góry nie zmieniła się specjalnie od jakich dwustu lat. Wystarczy
sprzątnąć Dacie i Volkswageny Polo i można kręcić film
historyczny. To samo można powiedzieć o wielu wioskach w
Transylwanii.
Pani
która opiekuje się kościołem w Moşnie,
pociągnięta za język przez niemieckojęzyczną część naszej
wycieczki najpierw opowiedziała nam o sytuacji transylwańskich
Niemców. Otóż prawie ich nie ma. Za dzieciństwa owej
siedemdziesięcioletniej pani wioska była w całości zamieszkana
przez Sasów i ten stan trwał do lat 90- tych. W latach 90-tych i
późniejszych niemal cała społeczność niemiecka wyemigrowała do
heimatu, sprzedając swoje domy napływowej ludności rumuńskiej i
cygańskiej. Dziś z Niemców została w Moşnie
tylko rodzina owej pani. Raz na dwa tygodnie przyjeżdża do kościoła
pastor odprawić mszę, a co drugi tydzień protestanci z miasteczka
muszą jechać do innego kościoła.
Znając
skondinąd skłonność niemieckiego heimatu do wydawania paszportów
swoim ziomkom mieszkającym w innych krajach, można się zastanawiać
nad przyszłością mniejszości niemieckiej w Transylwanii.
Ale
porzucając te narodowościowe rozważania pani z kościoła
opowiedziała nam, że prowadzi na plebanii kwatery dla turystów, a
na końcu, gdy zyskaliśmy zaufanie, poprowadziła nas schódkami i
galeryjkami na murach do zamkniętej wieży. Tam mieścił się
największy skarb kościoła w Moşnie- świeżo wędzone szynki i
kiełbasy. Palce lizać!
I
po nocy do serca Transylwanii. Stolicą Transylwanii jest Braszów,
ale sercem z całą pewnością Sighişhoara.
Znaczy się Segieszów. Zwłaszcza, że urodził się tu Wlad III
Palownik zwany Drakulą (Drăculea).
Wlad
dzięki literaturze pop z XIX wieku ma dosyć słaby PR, ale można
stwierdzić, że jest to raczej czarny PR preparowany przez jego
wrogów jeszcze w czasach gdy żył (XVI wiek). Bo on owszem wbijał
na pale, ale tylko tych co trzeba. Znaczy się tureckich niewiernych.
No, może też troszeczkę powbijał tych co nie powinien.
Opanował
całe wybrzeże Dunaju po tureckiej stronie, od Widynia aż po Morze
Czarne. Siał postrach i grozę. Jego najsłynniejszą akcją był
atak na turecki obóz sułtana Mehmeda II Zdobywcy. Kilka tysięcy
żołnierzy Wlada Drakuli udało się w nocy, w przebraniu Turków na
obóz wroga. Zaskoczeni Turcy byli mordowani we śnie, a ci którzy
podjęli walkę nie wiedzieli z kim ją toczą- doszło do tego że
wojska tureckie pobiły się między sobą, przekonane że biją
Wołochów. Żołnierze Drakuli niszczyli tymczasem wszystko co
stanęło im na drodze. Gdy nastał świt, okazało się że Turcy
nadal biją się sami ze sobą, podczas gdy wołoscy napastnicy dawno
się już zwinęli, zabierając dobytek, kosztowności i konie, a
także działa i amunicję. Sułtan został ośmieszony.
Notabene
rozrywka wbijania na pal przyszła do naszej części Europy właśnie
z Imperium Osmańskiego. Zrobiła tu dużą karierę, jak pamiętamy
z Sienkiewicza.
I
potem hajda wąskimi dróżkami przez sam środek Transylwanii.
A
co wioska, to warowny kościół, albo wieża.
Powiem
szczerze, że nie ustępują te widoki toskańskim czy sycylijskim.
Nawet niedźwiedź – też dostoją (cytat). (O niedźwiedziach to
tu jeszcze będzie.)
A
przy okazji mają dwie niezaprzeczalne zalety- są blisko i są
tanie.
Prawdopodobnie Iacobeni, ale nie pamiętam. Pamięć już nie ta. |
Apold |
Apold |
Cârţa, ruiny jedynego w Rumunii opactwa cysterskiego.
|
Cârţa |
Brak autostrad (dość zrozumiały w
kraju tak górzystym) i duże zaludnienie powoduje co prawda dużą
uciążliwość w przejechaniu przez Rumunię- na szosach spotykane
są czasami wózki zaprzężone w osły, a czasami (rzadko już
niestety) tabory cygańskie, przy czym ruch samochodowy, a zwłaszcza
ciężarowy wydaje się wyraźnie większy niż u nas.
Prawdopodobnie dom z łazienką. |
Jak
kto chce zobaczyć jakie boczne drogi są w Rumunii powinien
przejechać się jakimiś białymi na mapie dróżkami Pomorza,
Polesia, albo Dolnego Śląska- też asfalt połatany, nierówny, a
czasem trafi się i szuter.
Niemniej
opresje drogowe się w Rumunii zdarzają.
W swym życiu (krótkim/ długim/ nie
wiadomo) spotkałem się tylko dwa razy z Poważną Opresją Drogową,
która wymagała maksymalnego skupienia i koncentracji, że aż pot
płynął z czoła, a tętno łomotało w uszach podkręcane
adrenaliną. Pierwszy raz to było we Francji, o godzinie dwudziestej
drugiej, na rondzie De'l Etoile, tym na którym stoi Łuk Triumfalny,
pożyczonym od Taty prawie nowym samochodem. To było straszne! Oni
wszyscy chcieli mnie zabić!
-Oni chcą mnie zabić!!!- krzyczał
Yossarian
-Oni nas wszystkich chcą zabić!-
poprawił go Milo
-A co to za różnica do cholery?!
Drugą Poważną Opresję Drogową
przeżyłem kilka lat temu w Rumunii, na drodze 7 (czerwonej,
krajowej), przekraczającej Karpaty od Sybina do Piteşti.
To było też straszne. I trwało godzinę. Złożyło się na tą
opresję także późna pora i zmęczenie całodzienną trasą. Ale
też potężny ruch, także nocny, jaki odbywa się na rumuńskich
drogach.
Wyobraźcie sobie dość szeroką
szosę, która długimi serpentynami wspina się w górę na
przełęcze Karpat. Jest właśnie dwunasta w nocy, a szosa zawalona
jest w obie strony rzędami tirów, jadących 50 km/h. Co jakieś
pięć kilometrów trasy szosa rozszerza się, znanym drogowcom
sposobem, w ten sposób, że w którymś z kierunków lecą po dwa
pasy, oddzielone linią od pojedynczego pasa w kierunku przeciwnym.
Co jakiś czas zdarzają się rozszerzenia na dwa pasy w obu
kierunkach. Wszystko to przedzielone tylko liniami na asfalcie i dość
ciasne, bo miejsca w górach brakuje.
Gdy tylko takie poszerzenie się
zaczyna, to zaczyna się również pandemonium wyprzedzania sznura
tirów. Dajemy w palnik, mając na ogonie jakieś BMW X5, trzymające
się pół metra za naszym zderzakiem i dyszące nienawiścią, gdy
tymczasem przed nami walczy z nachyleniem dychawiczna Dacia, również
pragnąca łyknąć wlokące się ciężarówki. BMW mruga światłami,
lecz choćbyś chciał- nie da rady wepchnąć się w rządek tirów,
bo jadą one blisko siebie i o dwadzieścia kilometrów wolniej niż
wyprzedający. Musiało by się kopnąć w hamulce, włączyć migacz
i czekać, aż ustąpią ci miejsca. Zatem pat. Pakujemy dalej po
nocy, pomiędzy ścianą ciężarówek, a autami wyprzedzającymi na
sąsiednim kierunku, bo trasa się niespodziewanie rozszerzyła. I tu
nagle asfalt zaczyna meandrować i składać się w ciasne zakręty,
a my wszyscy razem z nią, muskając się lusterkami z lewej i ledwo
nie dotykając tirów na prawym pasie.
I tu nagle następuje następny stopień
Chrztu Ognia, bo właśnie wylano nowy asfalt, ale zapomniano
namalować pasy na jezdni! Żadnych pasów prowadzących, a my w
czterech rzędach- dwa w górę, dwa w dół w ciasnych zakrętach! I
kiedy myślisz, że już gorzej być nie może, pasy się w końcu
pojawiają, ale nagle następuje zwężenie drogi zrealizowane tak
inteligentnie- że prawy wolniejszy pas zanika i ciężarówki bez
pardonu zajeżdżają drogę autom wyprzedzającym. Dzieje się to
niespodziewanie, bo w nocy, zza ściany ciężarówek i ze wzrokiem
skoncentrowanym na trafienie w swój tor ruchu nie da się dojrzeć
żadnych znaków. Wszyscy dają po hamulcach aż włosy stają dęba
i upychają się na pojedynczym pasie.
Po dwóch trzech takich rozszerzeniach
drogi zrezygnowałem z ambicji wyprzedzania ciężarówek wraz z
walecznymi Daciami i BMW, tylko ustawiliśmy się za jakimś
kontenerowcem i wlekliśmy 50 km na godzinę.
Przekraczałem przez ostatnie lata
rumuńskie Karpaty drogami nr 6, 71 i 73, tym razem w dzień i z pięknymi
widokami, ale pozostała mi jeszcze jedna droga. Najważniejsza.
Droga Chwały- numer 7c. Trasa Transfogaraska.
Mieliśmy zamiar zaliczyć ją tym
razem do kolekcji, pomni na wspomnienia z majorkańskiej La Calobry- LINK i
w chęci kolekcjonowania kolejnych ekstremów górskiego
drogownictwa.
La Calobra jest niedobra
Transfogara też się stara.
Niektórzy na Automobilowni mówią, że
trzy drogi w Europie kwalifikują się do korony górskich dróg-
Passo di Stelvio, La Calobra i Transfogara. Oczywiście jest wielu,
którzy twierdzą, że jest jeszcze dziesięć innych ciekawych dróg,
równie sławnych i równie alpejskich, ale nie będziemy ich się
słuchać, bo po pierwsze- nie ma nic fajniejszego niż rankingi, a
po drugie czegoś w życiu trzeba się trzymać, więc ja się będę
trzymał, zwłaszcza, że została mi tylko Transfogaraska.
O ile La Calobra i Passo di Stelvio
były inwestycjami prowadzonymi rozsądnie i celowo, choć może
niekoniecznie demokratycznie, trasa Transfogarska jest ich zupełnie
różną i późną siostrą zza żelaznej kurtyny. To wyraz
megalomanii dyktatora.
Ceauşescu
ze swoim zamordyzmem, opartym na pistoletach Securitate, był takim
małym Stalinem. Tylko że ten prawdziwy Stalin żył do 1953 roku, a
Ceauşescu
trzymał za mordę Rumunię aż do 1989.
Byłem w Rumunii z Tatą, jako dziecko,
na zimowej wycieczce z Orbisem do bratnich demoludów.
(Sucharek:
-Dziadku, pojechałem do Berlina, bo mi
mówiłeś, że dziewczyny tam łatwe i można tam nieźle sobie
użyć, ale żeś mi nieprawdę powiedział- zaraz jak się zacząłem
dostawiać do takiej jednej, to dostałem po mordzie!
-A z kim ty tam w tym Berlinie byłeś?
-A z „Orbisem”.
-Aaaaa, bo ja to z Armią Czerwoną!)
Wtedy zimą, w bratnich demoludach
Rumunii wyszliśmy z hotelu pospacerować po wiosce i zjeść zupę w
jakiejś lokalnej nieco obskurnej mordowni. Cały czas łaził za
nami jakiś typ w skórzanej kurtce i czarnym kapeluszu. Pamiętam do
dziś jego ponurą mordę dwa stoliki dalej i był to pierwszy i
ostatni raz, kiedy zetknąłem się z jakąś lekką komunistyczną
opresją, wymierzoną bezpośrednio w moją kilkuletnią osobę.
Tata chciał mnie zabrać do pałacu w
Sinai, bo w jakimś przewodniku wyczytał, że jest tam największa
kolekcja białej broni w Europie. Niestety przewodnik nic nie mówił,
że na potrzeby Ceauşescu
pałac został zarekwirowany i zamiast kolekcji białej broni po
rumuńskich królach mogliśmy sobie obejrzeć tylko wartownika z
karabinem przy wejściu.
W hotelowej restauracji gaszono
wszystkie światła o 21-wszej. „Economia”- wyjaśniali krótko
kelnerzy. Było to akurat wtedy, gdy Ceauşescu
wypowiedział Zachodowi i Wielkim Radzieckim Braciom wszelkie umowy
handlowe i postawił na utopijną ideę samoutrzymania się Rumunii.
W samodzierżawiu Ceauşescu
było więcej takich pomysłów z księżyca- z tych bardziej
księżycowych- burzenie średniowiecznych starówek niektórych
miast w Bukowinie i stawianie w ich miejscach bloków, oraz
wytyczanie okręgów przemysłowych u stóp pięćsetletnich zamków-
przykładem Hunedoara.
Jednym z pomysłów pana Nicolae, o
którym to panu słuchałem w rumuńskiej telewizji piosenek,
śpiewanych dziecięcymi głosikami, była Trasa Transfogarska
(Transfăgărășan)
Była to trasa na zasadzie „a my też
tak umiemy”, poprowadzona przez pustkowia i kończąca się w
pustkowiach, chociaż zawierała też sensowny element w postaci tamy
na Argeszu, przez którą droga ta wiodła na przełęcze Karpat.
Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby przekonać się, że trasa ta nie
stanowiła ani przez chwilę żadnej alternatywy transportowej dla
sąsiednich dróg. Być może miała jakieś znaczenie strategiczne
dla rumuńskich wojsk, ale też nie wiadomo.
Szczyt Transfogary to tunel na
przełęczy, najdłuższy w Rumunii- prawie 900m, który wraz z drogą
jest zamykany na sporą część roku, ze względu na duże opady
śniegu, niebezpieczeństwo lawin i zasp. W sezonie letnim droga jest
niczym więcej niż turystyczną atrakcją, z ruchem wzmożonym od
kiedy przelecieli się tędy panowie z Top Gear.
Już samo przeczytanie Wikipedii daje
do myślenia- Droga Transfogarska została poprowadzona na wysokość
2034 mnpm, pomiędzy dwa najwyższe szczyty tego pasma Karpat, do jej
budowy zużyto 6 tysięcy ton dynamitu, a przy jej powstaniu życie
straciło 40 ludzi.
Chciałbym złożyć im w tym miejscu
hołd i podziękowania. Tym bezimiennym ofiarom Transfogary. Gdyby
nie oni- nie dane byłoby przeżyć tych wrażeń, jakie może
przeżyć dziś każdy turysta przekraczający Karpaty trasą 7c.
Bo dochodzę do wniosku, że Trasa
Transfogaraska jest chyba najbardziej malowniczą drogą jaką
jechałem.
To coś takiego, jakbyście chcieli
przekroczyć samochodem Tatry Kotłem Goryczkowym przez szczyt
Kasprowego Wierchu. Tam też jest malowniczo. No ale nie da się
samochodem. Chyba tylko ratrakiem.
Nazywali go Marynarz
Bo opaskę miał na oku
Na każdym stoku dziewczyna
Dziewczyna na każdym stoku
Pochodzi spod Poznania
Podobno umie wróżyć z kart
Panny rwie na wiązania
Mężatki- na długość nart
Caryco mokrego śniegu!
Ratrakiem płynę do ciebie pod prąd
Hej!
Dobrze że stoisz na brzegu
Bo ja właśnie schodzę na ląd.
„Szanta
narciarska”- Artur Andrus
Przepruliśmy
środkiem, czytaj- bocznymi drogami, przez całą Transylwanię,
kołysząc się przyjemnie na łagodnych wzgórkach płaskowyżu i w
pewnej chwili zza horyzontu ukazał się widok Karpat
przyprawiających o lekki dreszczyk- wystrzelały pionowo niemal z
równiny, górą przesłonięte groźnie kłębami chmur.
Od północnej, transylwańskiej strony
Transfogara jest bardziej komercyjna, na szczyt wchodzi między
splotami drogi linia kolejki linowej (co jeszcze bardziej przypomina
Kasprowy), a na samej górze jest jezioro, schronisko, parkingi i
stragany z regionaliami. Mnóstwo ludzi kręci się na przełęczy,
ale sądząc po tym co dzieje się od południowej strony Trasy-
wszyscy ci ludzie wjeżdżają od północy i zjeżdżają tą samą
stroną. Południowa część Transfogarskiej jest niemal pusta,
bardziej dzika, a przynajmniej takie odnosi się wrażenie.
Dolna część Trasy. |
Rzadka chwila, że nie ma żadnych samochodów. |
Początek kotła Trasy Transfogaraskiej |
Transfogara wspina się na ów umowny
Kasprowy środkiem gigantycznej alpejskiej doliny, trafiliśmy na
dobrą pogodę, gdy słońce świeciło dołem, a górą groźnie
kłębiły się chmury nad szczytami Karpat.
Ale malowniczość Trasy to nie
wszystko. Ten cholerny Clarkson ma rację. Ta droga jest zupełnie
inna niż większość znanych alpejskich dróg. Większość znanych
alpejskich dróg albo wchodzi zakosami na zbocza dolin- typu: długa
prosta, zakręt o 180 stopni, długa prosta, zakręt o 180 itd., albo
wspina się bardzo długimi trawersami wzdłuż zboczy, będącymi
serią zakrętów znikających za węgłem kolejnych skał,
wymagających ciągłego hamowania i ostrożnego ich atakowania, bo
nigdy nie wiadomo co tam się może czaić za winklem.
Trasa w środkowej części |
Transfogara idzie wpoprzek tej
tradycji. Transfogara na początku tradycyjnie alpejska, przyklejona
do zbocza, zaczyna hulać gdy wlezie już na wysokość ostatniej
olbrzymiej doliny- idzie jej środkiem, a nie po zboczach. Z coraz
bardziej rosnącym pochyleniem wykorzystuje całą jej szerokość.
Powoduje to dwie wyjątkowe rzeczy- że stając na szczycie Trasy
można sobie obejrzeć niemal cały jej górny przebieg, oraz to, że
nie składa się ona głównie z ciasnych nawrotów, tylko w sporej
części z szerokich patelni, nie szanujących specjalnie miejsca.
Zatem niezwykle wręcz przypomina tor
wyścigowy. Tylko tyle, że na wzniesieniu przekraczającym 10%
nachylenia.
O ile cała Rumunia jest wyposażona w
dobre, nowoczesne samochody- niczym nie różniące się od polskich
a nawet wyglądających na trochę lepsze- sporo luksusowych suv-ów
i limuzyn, mocno kontrastujących z wąskimi dróżkami na prowincji
na których mieszają się one z wózkami zaprzężonymi w osły.
Jednak jeśli chodzi o jakieś wyjątkowe motoryzacyjne rarytasy to
nie ma ich w Rumunii zbyt wiele (być może za wyjątkiem Bukaresztu,
którego nie odwiedzaliśmy).
Ale wystarczy pojechać na Trasę
Transfogaraską. Na niej zebrali się wszyscy motoryzacyjni wariaci w
kraju i dołączyli do nich ci z dalszych okolic.
W sumie- nie dziwię się (cytat).
Trasa Transfogaraska w pełnej krasie. |
Bardzo dużo aut ciągnie przez
północne stoki Transfogary, na bardzo różnych rejestracjach. Z
ciekawych rzeczy spotkaliśmy kilka Tesli (elektrycznych), każda z
innego kraju, m in. z Hiszpanii, wszystkie zakurzone i oklejone
reklamami- za pomocą drona kręcili tam swoje przejazdy klubowicze
tej marki.
Jednak najciekawsze wydaje się
zetknięcie rumuńskiej tradycji z nowoczesnością, na Trasie
Transfogaraskiej jeszcze bardziej dotkliwe niż na drogach lokalnych.
Południowa część Trasy Transfogaraskiej |
Instrumenta na szczycie Transfogary |
Pojazd fabrykancki na szczycie Transfogary. Klima ni ma. |
Po tej stronie jest do przebycia
jeszcze ponad czterdzieści kilometrów drogi, która schodzi
zakosami coraz niżej i niżej między karpackie lasy i wkrótce
dochodzi do sztucznego jeziora Lacul Vidraru na spływającej doliną
rzece Argesz. Zobaczyliśmy błyski jeziora i liczyliśmy że już
niedługo zobaczymy także tamę, która go tworzy.
Ale przeliczyliśmy się.
To nie jest jezioro. To jest jakieś
Jeziorsko! To jest jakiś rozlany wśród doliny potwór,
rozgałęziony na odnogi w gęstych lasach. Myślę że jechaliśmy
wzdłuż jego brzegu dobrą godzinę, szosą tysiąca zakrętów, non
stop w jakimś zakręcie, non stop w jakimś przechyle, aż do
znudzenia. I tylko liczyliśmy na kończącą tamę jako główną
atrakcję.
Ale przeliczyliśmy się.
W pewnym miejscu zza kolejnego zakrętu
ukazała się dziwna scena. Wyglądało to, jakby jaki karambol
samochodowy, tylko bez karambolu. Na jednym z zakrętów wszyscy
kierowcy- i ci jadący z góry i ci jadący w dół- postanowili się
równocześnie zatrzymać na środku drogi, zostawiając ledwo wąski
pasek przejazdu. Zwolniliśmy, celując w ów przesmyk, ale mijając
zakręt nas również naszła nagła ochota do zatrzymania się na
środku drogi. Co też uczyniliśmy. Kierowcy jadący za nami wcale
nie mieli nam za złe.
Bo w zatoczce na poboczu siedziały dwa
brunatne niedźwiedzie!
Koń jaki jest- każdy widzi. |
No, siedziały sobie i patrzyły się
na ludzi w samochodach.
A ludzie w samochodach patrzyli się na
nie.
Młode niedźwiedzie, nie tak potężne,
jak się o nich czasem czyta, ale i tak robiły wrażenie.
Pewien pan wysiadł z auta i już
powoli szykowałem się na reuscytację i opatrywanie ran szarpanych,
ale widać nie pierwszy raz je tu spotkał- wyciągnął ten pan
bochenek chleba i szerokim łukiem rzucił w stronę niedźwiedzi,
które przyjęły ten dar z zadowoleniem.
Mieczów ci u nas dostatek, ale i te
dwa przyjmiemy (cytat).
Oczywiście nie wolno karmić
niedźwiedzi, drogie dzieci. Nie wolno, ale można. W każdym razie
rozrywka była.
Za trzy kilometry droga wokół jeziora
spotkała się nareszcie z tamą, oflankowaną wieżowym budynkiem
elektrowni. Z szosy nie było widać wysokości zapory, ale na
szczęście jest tam dogodny parking na którym stanęliśmy. Można
było pójść na spacerek koroną tamy i wyjrzeć za betonową
barierę na stronę przeciwną niż jezioro. Powiem wam tylko jedno.
Będzie to to samo, co powiedziałem machinalnie po wyjrzeniu:
O... kurde balans!!!!!!!
Tama na Argeszu, za nią- Lacul Vidraru- 165 milionów m sześć. wody. |
Takiej tamy nie zobaczycie w Polsce.
Mało gdzie taką zobaczycie. Sto sześćdziesiąt sześć metrów wysokości!
Otchłań to mało. Do tego jest to tama WKLĘSŁA. To jest- promień
jej spodu jest większy niż promień korony. Oparta o skaliste
szczyty przytrzymuje jakieś niezmierzone miliony litrów wody.
Potem szosa schodzi dalej w dół,
pojawia się zespół hoteli i kemping pod szczytem z zamkiem Vlada
Drakuli (tym prawdziwym, a nie cepeliowskim zamkiem Bran koło
Braszowa), ale z opowieści znajomych wiedzieliśmy, że nie za
bardzo jest sens tam wchodzić po tysiącu stopniach, żeby zobaczyć
resztkę rozwalonych ruin.
Szosa pomeandrowała mostami nad wodą
Ageszu, potem zrobiło się bardziej płasko i ukazały się wsie,
pola i łąki, a razem z nimi psy, Dacie i osły zakarpackich
terenów. Zmieniła się architektura i zmienił się pejzaż.
Zniknęły całkowicie protestanckie kościoły i zaroiło się od
cerkiewek i kapliczek prawosławnych.
A potem zamajaczyły kominy miasta
Pitesti, w którym za dobrych czasów Ceauşescu produkowano samochody
Aro.
Che bella cosa. E casa. |
Przenocowaliśmy tam w najprawdziwszym
rycerskim zamku z XXI wieku.
(Niestety zostawiłem tam swój przewodnik po Rumunii, zielony taki, bardzo dobry, jakby co to weźcie).
A może tak do Babadag?
Tylko te niedźwiedzie.
Cały czas je widzę i nie chcę mi się
wierzyć że to nie był sen, tylko prawda szczera.
Czy one były naprawdę, czy tylko mi
się zdawało?
Fabrykant
w podróży
P.S.
Ciąg dalszy nastąpił - LINK.
Jeżeli się podobało - byłbym bardzo wdzięczny za wszelkie udostępnienia. Dzięki!
Źródła i źródełka:
https://pl.wikipedia.org/wiki/W%C5%82ad_Palownik
https://pl.wikipedia.org/wiki/Siedmiogr%C3%B3d
https://pl.wikipedia.org/wiki/Droga_Transfogaraska
Zgubiony w Pitesti przewodnik po Rumunii
Album "Fortified Churches of the Romanian Saxons"
https://pl.wikipedia.org/wiki/W%C5%82ad_Palownik
https://pl.wikipedia.org/wiki/Siedmiogr%C3%B3d
https://pl.wikipedia.org/wiki/Droga_Transfogaraska
Zgubiony w Pitesti przewodnik po Rumunii
Album "Fortified Churches of the Romanian Saxons"
Kilka razy wybierałem się do Rumunii i kilka razy wybierałem coś innego (zwykle Włochy albo Francję). Tym razem chyba mnie zachęciłeś.
OdpowiedzUsuńA jak z noclegami? Czy w ogóle mają tam jakieś kempingi? Lubię kempingi i nocowanie w namiocie, bez prądu, bez komputera, telewizji, wifi... ale jednak preferuję toaletę a nie krzaczki, więc koniecznie kemping.
Cztery lata temu nocowaliśmy na 2 kempingach. Pod Cluj- Napocą- Standard był bardzo dobry (nowy kemping) i było tanio. Drugim kempingiem był kemping w Sighisoarze, z najlepszym widokiem jaki miałem kiedykolwiek z kempingu- znajduje się on na szczycie bardzo stromej i wysokiej góry (wjazd na 1-nce) naprzeciwko starego miasta- cała starówka widoczna z góry jak w teatrze. W sezonie był mocno zatłoczony (dziesiątki Niemców), standard dobry. Na pewno kilka kempingów jest przy trasie Transfogaraskiej, jeden z nich mijaliśmy po drodze.
UsuńDodam jeszcze, że w Rumunii jako jednym z nielicznych krajów biwakowanie poza kempingiem nie jest zabronione, z czego raz czy dwa skorzystaliśmy.
W Europie Zachodniej mało kempingowałem, więc mogę porównać tylko do naszych warunków- kempingi w Rumunii mają standard środkowoeuropejski.
Nadmienię też, że w booking.com da się znaleźć równie tanie jak kemping noclegi- np nocleg na kwaterze w Turdzie kosztował 17 zł od osoby.
Biwakowanie poza kempingiem to nie dla mnie - jak wspomniałem nie lubię zanieczyszczać lasu ani wypłukiwać mydła z ucha w strumieniu.
UsuńJeśli chodzi o booking - już u Szczepana wspominałem, że nie daje mi to swobody, tylko muszę wszystko zaplanować. A jestem konstruktorem. Cała moja praca to planowanie. W domu również się tego ode mnie oczekuje. W wakacje chcę robić na co mam ochotę, a nie co zaplanowałem/zostało zaplanowane.
Dzięki za informacje - za rok będę rozważał Rumunię bardziej niż zwykle ;)
Dobrze byłoby wyjawić przeciw komu fortyfikowano te niemieckie kościoły. Chyba przeciw wspomnianemu przez ciebie Mehmetowi II Zdobywcy. Chyba zdobywcy Konstantynopola jak barwnie i makabrycznie opisuje Oriana Fallaci w jej książce "Duma i Wściekłość". No i Tatarzyny dały się we znaki nie tylko kresowianom polskim ale i transylwańskim.
OdpowiedzUsuńŚwietny tekst! Świetne zdjęcia!
OdpowiedzUsuńZawsze chciałem pojechać na południe. Tak przebrnąć Europę drugiej prędkości tam i z powrotem, niekoniecznie najwyższą prędkością. Chwilowo, tzn. wakacyjne depczę po pyndalach i ubijam asfalt ukraińskich wiosek. Do Rumunii, Węgier i dalej, jeszcze się nie zapuszczałem. Ten czas przyjdzie.
Panie Fabrykancie – gratuluję lekkiego słowa i bardzo ciekawych zdjęci. Chciałbym, aby przynajmniej 10-15% naszego społeczeństwa fotografowało tak ciekawie, jak Pan.
Pozdrawiam i czekam na dalsze wpisy!