czwartek, 22 października 2015

Co myśleć o Balearze.

Nie wiem jak Wy, ale ja przed każdą podróżą kupuję sobie mapę. Niektórzy odbywają podróże wyłącznie palcem po mapie, ja też, ale lubię potem sprawdzić to wszystko w skali 1:1, razem z zapachem i temperaturą. Nawet Google Street View tego nie zapewnia.
Kupiłem sobie mapę wyspy. Skala 1:50000. Widać niemal każdy domek. Nawet domek Rafaela Nadala.

Lubię wyspy.
Fascynują, bo ja takich nie mam. Mam ląd stały, a wyspy żadnej. No dobra, w Szczecinie jest taka jedna większa, we Wrocławiu trochę, ale to na rzece, a ja lubię wyspy morskie. I górskie też lubię.
Zawsze się jakoś ciekawie i romantycznie te wyspy kojarzą: Wyspa Robinsona Cruzoe, Tajemnicza Wyspa, Atlantyda Wyspa Ognia, pływająca wyspa Doktora Dolittle, Zaginona Wyspa, Wyspa Złoczyńców, Wyspa Doktora Morreau, Wyspa Skarbów, Wyspa Skazańców, Wielka Wyspa... a nie, to Wielka Wsypa była.
Wszystko na takiej wyspie jest wprost wyspaniałe.

Wyspa, pomimo tego, że należy tam sobie do jakiegoś kraju, to jednak jest jakimś zamkniętym światem, mikrokosmosem, który zamieszkują Wyspiarze.
Wyspiarze są inni niż reszta. Wystarczy popatrzeć na Anglików.

Wyspa, poprzez swoje zamknięcie daje ułudę. Ułudę, że da się ją poznać dogłębnie. Żadnego kraju (tak myśli się podświadomie) nie da się poznać do końca. Nawet swojego. Ale taka wyspa? Gdzieś się kończy, gdzieś ma brzeg i na ogół jest mniejsza. Jest szansa. Myśli się.
Port de Pollença.

Jak dotąd nie zawiodłem się na wyspach.

Nie będzie to niestety obszerny raport z oblężonej wyspy. Z różnych powodów, o których niżej. To będzie dość krótka relacja. Nie wiem, czy nie więcej będzie tu o Fiacie 500. Tak że jak ktoś nie lubi Fiata 500, to niech dalej nie czyta.

Majorka, zwana Machorką.
No bo myślałoby się, że tam mówią po hiszpańsku, znaczy w castellano, jak powinno się podobno nazywać ten język. Hasta la vista, baby.
Google, oczywiście natychmiast szpieguje człowieka na wyspie i po logowaniu do wi-fi poznaje że to człowiek z Majorki. No i proszę państwa ów Google człowiekowi z Majorki oferuje serwis nie tylko po hiszpańsku. Oprócz języka catellano, jest jeszcze do wyboru catalán, gallego i euskara. Czy oni muszą znać je wszystkie? Chyba nie. Muszą znać angielski, to pewne. Bez angielskiego nie byłoby tu życia za grosz- turyści dają 90% dochodu Majorki. Na 600 tys. rdzennych mieszkańców przypada rocznie, no proszę bardzo, ile to przypada turystów rocznie?
7 milionów turystów przypada.

Trudno byłoby w to uwierzyć, ale wystarczy usiąść na balkonie z widokiem na zatokę Palmy de Mallorca i obserwować lądujące samoloty (październik). Otóż nad zatoką Palmy samoloty nadlatują znad centrum wyspy, robią zwrot i ustawiają się w doskonale widocznej kolejce do lądowania, zwłaszcza wieczorem, kiedy włączają swoje jupitery, jak robaczki świętojańskie. Zawsze na dalekim wieczornym niebie widać nie mniej niż cztery samoloty w kolejce. Lądowanie odbywa się tak pi razy oko co dwie- trzy minuty.
Kawałek zatoki. Jak się przyjrzeć- na niebie widoczne dwa lądujące samoloty.
Samo lotnisko majorkańskie jest takie, że Okęcie może mu robić co najwyżej kanapki do pracy. A Kraków- Balice, to nawet przy nim się boi stanąć. To jest potwór, wygięty w łuk, z niekończącymi się korytarzami dojścia, wyposażonymi na szczęście w ruchome chodniki. Inaczej bogaci emerytowani Niemcy nie osiedlali by się na Majorce, tylko umierali na serce targając swoje bagaże w korytarzach lotniskowych.
7 milionów turystów.
Pollenca

Pollenca. Droga krzyżowa na wzgórze. 365 stopni.
No i dlatego najwyższy dochód netto na głowę mieszkańca z całej Hiszpanii też przypada na Majorkę. To wszystko widać, ten cały dochód. Sporą część dochodu przeznacza się na sprzątanie. Jest tam naprawdę niemożebnie czysto. Nie jest to może wypieszczenie jak w Szwajcarii:
" Ostatecznie zdecydowałem się na Szwajcarię. Od dawna nosiłem w duszy jej obraz. Ot, wstajesz rano, podchodzisz w bamboszach do okna, a tam alpejskie łąki, liliowe krowy z wielkimi literami MILKA na bokach; słysząc ich pasterskie dzwonki, kroczysz do jadalni, gdzie z cienkiej porcelany dymi szwajcarska czekolada, a szwajcarski ser lśni gorliwie, bo prawdziwy ementaler zawsze się troszeczkę poci, zwłaszcza w dziurach, siadasz, grzanki chrupią, miód pachnie alpejskimi ziołami, a błogą ciszę solennie punktuje tykot szwajcarskich zegarów. Rozwijasz świeżutką „Neue Zürcher Zeitung”, wprawdzie widzisz na pierwszej stronie wojny, bomby, liczby ofiar, ale takie dalekie to, jakby za pomniejszającym szkłem, bo wokół ład i cisza. Może i są gdzieś nieszczęścia, ale nie tu, w sercu terrorystycznego niżu, proszę, na wszystkich stronicach kantony rozmawiają ze sobą przyciszonym bankowym dialektem, odkładasz więc niedoczytaną gazetę, bo skoro wszystko idzie jak w szwajcarskim zegarku, po cóż czytać? Bez pośpiechu wstajesz, nucąc starą piosenkę, ubierasz się i samotnie idziesz do gór. Cóż za błogość!
Tak to mniej więcej sobie wyobrażałem. W Zurychu stanąłem w hotelu opodal lotniska i wziąłem się do szukania cichego zakątka w Alpach, na całe lato. Kartkowałem foldery z rosnącym zniecierpliwieniem, tu odstręczały mnie obietnice licznych dyskotek, tam kolejki linowe, co porcjami wciągają tłumy na lodowiec, a ja nie lubię tłumów, miałem więc trudne zadanie, nie łaknąc ani gór bez komfortu, ani komfortu bez gór. Z pierwszego piętra na najwyższe wygoniła mnie nagłośniona orkiestra hotelowa oraz kuchenna wentylacja, stwarzająca fałszywe, pewno, lecz dojmujące wrażenie, że tłuszczu na patelniach nie zmienia się od lat. Na górze nie było lepiej. Co parę minut waliły we mnie grzmotem startujące niedaleko dżety. W Europie nie mówi się dżety, lecz odrzutowce, ale słowo dżet lepiej kojarzy mi się z biciem po głowie. Kulki w uszach nie pomagały, bo wibracja silników wkręca się człowiekowi w szpik jak wiertarka dentystyczna. Po dwu dniach przeniosłem się więc do nowego „Sheratona” w centrum, nie zdając sobie sprawy z tego, że to jest hotel w pełni skomputeryzowany. Dostałem apartament zwany z amerykańska „suite”, długopis reklamowy i plastykowy żeton zamiast klucza do drzwi. Można nim też odmykać pełną alkoholi lodówkę. Była połączona z centralnym komputerem. Telewizor na żądanie pokazywał momentalny stan rachunku. Dość nawet zabawne było patrzeć, jak bezustannie rosną mielące cyfry, w takim tempie, jak czas przy oglądaniu wyścigów, ale to nie były sekundy, tylko franki szwajcarskie. „Sheraton” szczycił się wskrzeszaniem starych tradycji, na przykład srebra stołowej zastawy świeciły w jadalni na wszystkich stołach, dawniej sztućce miały wygrawerowane napisy „Skradzione w «Bristolu»”, w „Sheratonie” nic tak drażliwego; w sztućcach jest coś, co sprawia, że drzwi podnoszą alarm, gdy wyjść na ulicę ze srebrem w kieszeni. Niestety doświadczyłem tego i gęsto musiałem się tłumaczyć. Długopis zostawiłem przy szklance, a łyżeczkę wetknąłem sobie do kieszonki, lecz to nie ukoiło wyperfumowanego fagasa, bo łyżeczka lśniła jak umyta, choć jadłem jajka na miękko. No więc cóż, oblizałem ją, taki mam zwyczaj, nie chciałem się jednak spowiadać z intymnych przyzwyczajeń Szwajcarowi, przekonanemu, że mówi po angielsku. Uznałem sprawę za umorzoną, ale gdym dla igraszki spytał telewizor o wysokość rachunku, wyświetlił go z ceną jednej srebrnej łyżeczki – stała na ekranie jak wół. Skoro za nią zapłaciłem, była moja, więc przy obiedzie wetknąłem taką samą do kieszeni, co wywołało następną awanturę. „Sheraton”, wyjaśniono mi, nie jest sklepem samoobsługowym. Łyżeczka, choć wliczona do rachunku, pozostaje własnością hotelu. To nie kara, lecz symboliczny gest kurtuazji wobec gościa, bo koszty sądowe obeszłyby mu się drożej. Podrażniło to moją pieniaczą żyłkę, żeby się poprocesować z „Sheratonem”, ale nie chciałem sobie psuć nastroju, który na razie składał się tylko z nadziei na Szwajcarię mych rojeń.
Przy drzwiach łazienki miałem cztery wyłączniki i do końca pobytu nie opanowałem ich przeznaczenia, dlatego wieczorem wlazłem do łóżka po ciemku. Do poduszki była przypięta karta z serdecznym pozdrowieniem dyrekcji oraz małą Milką, ale nie wiedziałem o tym. Najpierw wbiłem sobie tę szpilkę w palec, a potem jakiś czas szukałem czekoladki pod kołdrą, bo się tam zawieruszyła. Zjadłszy ją, uświadomiłem sobie, że trzeba znów myć zęby, i uczyniłem to po krótkiej walce wewnętrznej. Potem, szukając kontaktu przy łóżku, nacisnąłem coś takiego, że materac zaczął drżeć. O abażur lampy uderzała duża ćma. Nie lubię ciem, zwłaszcza gdy siadają mi na twarzy, chciałem ją trzepnąć, ale w zasięgu ręki był tylko gruby, twardo oprawny tom hotelowej Biblii, a Biblią niezręcznie jakoś. Goniłem za tą ćmą dość długo. Wreszcie poślizgnąłem się na alpejskich folderach, bo przejrzane ciskałem przedtem na dywan. Niby nic. Głupstwa, o których wstyd pisać. Gdy jednak popatrzeć głębiej, przestaje to być takie proste. Im większy komfort, tym więcej męczy, a nawet poniża duchowo, bo człowiek czuje, że nie dorósł do korzystania z jego ogromu, jakby stał z łyżeczką przed oceanem, ale mniejsza jednak o łyżeczki."
      Stanisław Lem "Wizja lokalna"
 
Majorka nie jest Szwajcarią marzeń Ijona Tichego- jest krajem południowym, z większą niż Szwajcaria fantazją urbanistyczną, większymi nawarstwieniami dawnych czasów i pokoleń, ale nigdzie nie widziałem tam śmieci w żadnym rowie, ani papierków pozostawionych na plaży. Z tymi rowami, to o tyle dziwne, że Majorka jest czymś w rodzaju raju dla kolarzy. Jeżdżą ich setki, grupami i samotnie, po wszystkich drogach, wiejskich, miejskich, a zwłaszcza górskich, na których tam gdzie było można przewidziano dla nich specjalne pobocza i ścieżki. Widzę oczami wyobraźni, jak liczni, zasuwający na tym Giro de Mallorca cykliści rzucają papierki od batonów i butelki po wodzie do rowów.
Sęk w tym- że ich tam potem nie ma, tych papierków. Ktoś to musi sprzątać.
Kocham pana, panie Josefie Hofflehnerze. Manacor. Tu wychował się Rafa.

Majorka ma jednak pewne cechy wspólne ze Szwajcarią- to pewien niedobór egzotyki.
Jangtajmer. Wielka rzadkość na Majorce.
Oczywiście wspaniały anturaż, góry skalistymi stokami spadające do lazurowego morza stanowią o rajskim i błogim obrazie wyspy. Słońce świeci tam afrykańskim blaskiem, plaże- do wyboru- półkilometrowej szerokości piaszczyste, pod rzędami palm, malutkie połacie piasku w zatoczkach, albo klify południowego wybrzeża, z czymś na kształt fiordów wcinających się w ląd, ciepło, miło, niebo, raj, małpa myśli- w to mi graj!
Jednak gdyby mi zawiązali oczy i przenieśli z Polski pod pierwszy lepszy supermarket majorski w cieniu skalistych gór, a potem kazali powiedzieć gdzie jestem- musiałbym się długo zastanawiać. Zwłaszcza, że ten supermarket' to byłby Lidl, albo Spar.

Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji we Włoszech. Postawcie mnie pod dowolnym marketem we Włoszech, a powiem wam gdzie jestem. Nigdzie indziej nie ma tylu Alf Romeo stojących wśród tylu przydrożnych śmieci i czekających aż wreszcie skończy się sjesta i będzie otwarte.

Już pewnym dającym do myślenia symptomem było wypożyczenie auta na lotnisku. Otóż we wszystkich krajach, dotąd odwiedzanych, najtańsze auto jakie się daje wypożyczyć jest zawsze produkcji tego kraju do którego się przybyło. To tradycja, czy też inna zmowa handlowa, żeby turysta skosztował produktu rodzimej motoryzacji. Byłem więc niemal pewny że "Fiat 500 or similar" oznacza w Hiszpanii Seata Mii.
Pomyłka. Otóż dostaliśmy Fiata 500. Seata Mii, uwaga uwaga, nie widziałem ani jednego przez tydzień pobytu na Majorce.
Mieszkaniec i jego mieszkanie.

Majorka nie stawia żadnego mentalnego oporu, wchodzi płynnie jak masełko. Jakby jej wcale nie było. Jest łagodna, nie narzucająca się, cierpliwa, dostosowana, grzeczna. Wręcz wycofana. Na ulicach słychać tyle samo obcych języków co hiszpańskiego, wszyscy obsługujący w sklepach, restauracjach mówią po angielsku. Chodniki i drogi równe i czyste, sklepy niemal zawsze otwarte, plaże wysprzątane, wszystko przygotowane i dogodne. Prawie jak w Germanii (Lidl i Spar!). Prawie jak w Albionie.

Majorka, jeszcze przed masowym boomem turystycznym, stosunkowo późnym, bo z lat 30-tych była znana jako "L'Illa de la Calma" (wyspa spokoju). Podtrzymuje te tradycje- spokój zakłócają tu tylko turyści.
Wygląda na to,że po tysiącu lat podbojów którym podlegała Majorka najgorszy okazał się ten ostatni turystyczno- wakacyjny.
Majorkańczycy w czasach starożytnych byli wynalazcami procy i znanymi procarzami. "Ballein", od którego wzięły się "Baleary" to po grecku "strzelać z procy". No i co? Trzeba było nawalać kamieniami do tych turystów, a nie się z nimi kitwasić!

Cmentarz pod Arta. Niestety nie leżą tu turyści, tylko autochtoni.

Sęp majorkański wietrzy turystyczną krew.
Boom turystyczny spowodował katastrofalne skutki, w latach 70-tych deweloperka miała taką skalę, że niebacznie zabudowano hotelami wszystko co dzikie na południowo- zachodnim wybrzeżu. Dopiero dwadzieścia lat później zastanowiono się nieco i nie tylko zahamowano dalsze apetyty hotelarzy, ale też spowodowano wyburzenie części istniejącej zabudowy.
Teraz idzie trochę rozsądniej i bardzo dużą część wyspy objęto ochroną.
Pogoda nad Port de Pollenca

Wróćmy do tematu

Fiat 500
Fiat 500 jest świetnym pojazdem na majorkańskie drogi. Jest jak na nie stworzony. Samochodów dużych prawie nie ma na Majorce, co nie jest dziwne, bo na sporej ilości dróg się nie za bardzo mieszczą. W przeciwieństwie do nich pięćsetka jest mała, zwrotna, dzięki szerokiemu rozstawowi osi i kół, oraz posturze piramidki dobrze trzyma się asfaltu.
Pomimo mikrego silniczka 70-cio konnego całkiem raźnie sobie poczyna, nawet na drogach górskich. Bardzo go polubiłem.
Bo drogi w paśmie gór Tramuntana nie są lajtowe- prawie wszystkie zbudowano dla wózków ciągniętych przez osły, a na pewno nie dla autobusów turystycznych. Poza tym mają tam niezbyt przyjemny nawyk niestawiania barierek i braku jakichkolwiek poboczy. I choć większość z dróg nie biegnie może nad jakimiś straszliwymi przepaściami to jednak kwestia trafienia w czarne i nietrafienia w czarne wiąże się z ryzykiem położenia auta na boku wraz z roztrzaskaniem o głazy, które tuż obok asfaltu sterczą pół metra niżej.

Drogi górskie- jak to drogi górskie, ale jest jedna która ponad poziomy wylatuje i łamie kości, których inna nie łamie.

La Calobra jest niedobra.

Kobra bardzo jest niedobra -
Uch - jak Kobra jest niedobra!
Lecz czy to jest jej ach wina?
Onaż działa jak maszyna!
Człowiek jest ach taki też -
Jeży się jako ten jeż.
Każda baba jest niedobra
Jako pierwsza lepsza Kobra!
Tak - lecz ona o tym wie -
Co za świństwo, fuj a fe!
Witkacy
La Calobra
To podobnież droga w pierwszej piątce europejskich dróg z zakrętasami, obok Passo di Stelvio i Trasy Transfogarskiej. Dzieło inżynierii.
I póki człowiek nad nią nie stanie- to nie uwierzy. Póki człowiek na nią nie wjedzie- to myśli sobie- eee, co tam, górska droga jak górska droga, bywało się tu i ówdzie, Alpy, Karpaty, Tatry, Wyżyna Wzniesień Łódzkich, z niejednego cyca... tfu, z niejednego pieca się chleb itd.
Ale dopiero jak się tam stanie to można ocenić, że poprowadzono tę drogę po prostu w przepaść. Inaczej się tego nie nazwie- to nie jest żadna dolina, to nie jest kotlina, to jest zatrważająca przepaść i w niej skonstruowana droga, i to taka którą jeżdżą autobusy!
La Calobra jest niedobra. Uch.
Zaprojektował ją w 1932 roku włoski inżynier Antonio Parietti, została zbudowana całkowicie ręcznie, bez użycia maszyn, w taki sposób by uniknąć konstruowania jakiegokolwiek tunelu.
Średnie nachylenie- 7%, nie jest to może bardzo dużo, ale z pewnością nie jest to nachylenie stałe- znaczy się czasem jest mniejsze, a czasem większe. Niepojętymi wężowymi splotami droga schodzi w dół, ku morzu. Różnica wysokości licząc od powierzchni lazurowych fal, to 680 metrów do góry, a potem jeszcze 200 metrów w dół, po drugiej stronie przełęczy.
Inżynier Parietti myślał i myślał, aż wymyślił najsłynniejszy zakręt zwany Nudo de la Corbata (Węzeł Krawata) jest to zakręcik o 270 stopni, stosujący utratę wysokości metodą ulicy Karowej w Warszawie.
Wspomniany Nudo de la Corbaata, widziany ze wspomnianego Fiata.
La Calobra
No i depczemy gaz i hamulce i udajemy, że wysoko umieszczona wajha biegów w Fiacie 500 jest nawiązaniem do rajdówek WRC.

Jest na La Calobrze parę zwężek. Oj, niedobrze. Na La Calobrze.
Na większości zakrętów nie da się minąć autobusu i trzeba poczekać aż taki autobus się przesmyknie. Jednak pomimo karkołomności tej trasy rzesze autobusów przetaczają się tam z góry na dół, mijając setkę kolarzy, którzy ulewają pot, by pokonać słynna drogę.
La Calobra jest niedobra, ale wiedzie do zatoki o tej samej nazwie, a potem poprzez ścieżki piesze, przebite tunelami do wspaniałej doliny rzeki wypływającej spod skał Tramuntany. Niestety jest tam tłoczno, nawet poza sezonem.
Zatoka Sa Calobra
Dzielnym Fiatem pjeńcet przebyliśmy góry i urwiska od półwyspu Formentor na wschodzie, aż do Soller i jego sojusznika- Port de Soller na zachodzie. 
Port de Soller

Port de Soller
Bo też sporo miast nadbrzeżnych na Majorce ma swoich sojuszników na wysuniętej flance. Jest Alcúdia i Port d' Alcúdia, Pollença i Port de Pollença., Valldemossa i Port de Valldemossa, Artà i Coves d' Artà. Miasto główne leży 2-3 kilometry od brzegu, a przy morzu osłania go "Port de...". Wszystko to przez wrednych piratów z wrednego średniowiecza. Napadali.
Zatem Mallorquinos zrobili sobie takie porty przeciwnapadowe.
W razie czego poddawali nadbrzeże, razem z rybakami i sieciami i mieli chwilę czasu na zwianie za mury. Pirackie statki na lądzie słabo sobie radziły. 
Artà
Artà

Artà. Grzechu warta.

Sporo z takich murów przetrwało- w Palmie na zachodnim wybrzeżu i najbardziej urocze -w Alcúdii na wschodnim. Alcùdia, na szczęście odsunięta od morza, została ocalona przed obudowaniem starego miasta hotelami.
Alcùdia

Alcùdia. Ratusz.
Tu nie wolno używać pilota. Dlatego tyle kabli.

Dla wybrańców- Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Cap de Formentor. Koza nostra.
O dwa takie same samochody!

Jednym z takich ocalonych jest też półwysep Formentor, uznawany za najbardziej malowniczy pejzaż wyspy- stoi tam ino jeden hotel, luksusuowy, z lat 30-tych, w którym bywał i Charlie Chaplin i Winston Churchill i Grace Kelly i Aleksander Kwaśniewski jeszcze hm... jeszcze w formie. Zwykły człowiek też może sobie pobalować na plaży blisko "Hotelu Formentor", w tej samej zatoczce. Jednak dyskretnie przeprowadzono selekcję zwykłego człowieka o czym głoszą tablice z cennikiem. Przyjrzyjcie się. "Hotel Formentor" stoi w prawej części zatoki.

hey yeah watch this man, babilon is suckin' like a vampire
this a blood blood, this a blood blood blood of a man !
If live was a thing money could a buy
Rich shoulda live and poor woulda die
If live was a thing money could a buy

Rich shoulda live and poor woulda die

Plaża Formentor
Plaża Formentor
Plaża Formentor
Na Cap de Formentor prowadzi trasa zaprojektowana przez tego samego Antonio Pariettiego. Tutaj miał łatwiejsze zadanie, ale za to trasa ma 21 kilometrów. W sam raz coś dla Fiata 500.

 
Majorka jest cholernie przyjemna, choć siedzi cicho i uśmiecha się przyjaźnie do turystów.
Nieziemsko wielka katedra w Palma de Mallorca.
Wiatrak na Równinie Centralnej.
No coments.
Kościół i dzwonnica w Muro.


Kościół i dzwonnica w Muro
Pejzaż jest łagodny, mało tam wybryków architektury, chyba że to Katedra w Palmie, mało tam koloru innego niż żółtopomarańczowy odcień ziemi, piaskowca i dachówek. Bardzo to jest kojące wszytko. Wraki wiatraków do pompowania wody na rudawych polach stoją milczące na równinie, pomarańczowe skały nurzają się w lazurze fal pod domem ulubionego tenisisty, przerzutki sportowych rowerów terkoczą cichutko na ścieżkach rowerowych, a dzikie kozy wyżerają turystom kanapki z rąk.

Sielanka.

Tylko nie jedźcie tam w sezonie.

Fabrykant
Dyrektor kreatywny i natywny. Naiwny.

P.S. Wprowadziłem nowy tag "tu byłem- Tony Halik", jak kto chce zobaczyć inne wpisy podróżnicze- proszony jest o udanie się wzdłuż brzegu tego Tagu.

3 komentarze:

  1. Ale jak to ogrom pracy? Chodzi o wpis? Taki wpis jest lajtowy w porównaniu z dogłębnym wpisem o fotografach- trzeba się przy nich zastanowić co tu napisać, żeby było jakkolwiek odkrywcze i niewtórne, zbadać internet, przemyśleć. A tutaj? Wystarczy pojechać na wakacje, a potem powspominać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Też lubię wyspy, też morskie , a żeby było taniej, to hurtowo, gdzieś 10-11 tysięcy sztuk. Gdzieś?Zgadliście, w Chorwacji. Nalepiej oglądać od strony wody, bo wtedy turyści nie plączą się między nogami albo co gorsza, pod kilem.Ale Twe zdjęcia przypomnialy mi te wszystkie hrvatskie otoki.Dawno już nie było nas na Majorce. Albo na Maloji, gdzie schronisko młodzieżowe (dla rodzin) jest tam w drewnianej stodole , na sianie, zupełnie jak w Ładnówku.Jak już o drogach górskich to dla wylatujących nad poziomy polecam Maloja Pass - 1500 metrów różnicy wysokości, a na 30 kilometrach 23 zakręty-agrafki.Szwajcar potrafi, nawet bez włoskiego inżyniera drogowego. Wybierzcie się tam bo schronisko niedrogie . Tylko język retoromański, zupełnie do angielskiego nie podobny. Reszty dowiesz się na portalu - link który z ruiną auta nie ma nic wspólnego http://www.ruinaulta.ch/de.cfm/buchen/jugendherbergen/offer-AccGR-Jugendherbergen-296187.html

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.