piątek, 31 stycznia 2014

Mistycyzm- Sebastiao Salgado "kopalnia złota Serra Pelada"


 Umiejętność zrobienia dobrego zdjęcia to połowa sukcesu. Umiejętność wybrania odpowiedniego zdjęcia spośród setek zrobionych- to druga połowa.

Album reportaży fotograficznych „Workers” Sebastiao Salgado powstawał wiele lat, w różnych częściach świata. To dla mnie moralitet o godności człowieka, o pracy, memento dla sytego świata.
A Salgado jest poetą. Jeżeli istnieje coś takiego jak poezja fotografii- to właśnie jego zdjęcia. Potrafi stworzyć wiersz z rzeczy całkiem przyziemnych. Potrafi stworzyć dzieła mistyczne.

To zdjęcie trudne do analizy.
Działa na widza całościowym, emocjonalnym obrazem.
Na pierwszy rzut oka panuje w kadrze nieopisany chaos, szum. Ten obraz emanuje egzotyką- takiego entourage'u nie widzieliśmy prawdopodobnie nigdy na żywo, trudno zgadnąć co tak naprawdę odbywa się na stromych zboczach. Widzimy natomiast centralną postać robotnika opartego o słup, która nadaje silną wymowę całemu zdjęciu.
Zmęczenie. Cierpienie. To widzimy.
Co jeszcze?
Zdjęcie ma nietypową, nieco niepokojącą perspektywę- patrzymy w dół, nie widząc horyzontu. Fotografowane wzgórze z kłębiącymi się postaciami ludzkimi swoim ukształtowaniem nadaje zdjęciu kolejne plany..

Ubrania robotników mają w sobie coś archaicznego, zdjęcie jest przez to zawieszone w czasie przeszłym. Jakby mogło być równie dobrze zrobione w XIX wieku. A może jeszcze dawniej?
Może jednak gdzieś widzieliśmy podobne sceny.
Mnie nasuwają się następujący kadr, który kiedyś się oglądało:

Droga krzyżowa, Pieter Bruegel 1564r.
(tu można poczytać o Drodze Krzyżowej Bruegla:
Być może jakieś maniactwo nakazuje mi poszukiwać analogii pomiędzy tymi obrazami i szukać nieistniejących (zapewne) wątków.
Te obrazy są jakby o tym samym, ale też są swoim przeciwieństwem.

U Brueghla- mamy cierpienie Jezusa, niedostrzegalne dla otaczających tłumów, ale ze współczującą Matką Boską na pierwszym planie.
U Salgado- cierpienie robotnika, na którego nie patrzy żadna z otaczających go licznych postaci.
U Brueghla- mamy drogę ku wieczności, drogę ku Golgocie, ale też drogę ku niebu/ Niebu, wyraźnie rysującemu się ponad linią horyzontu.
U Salgado- to co nas otacza na zdjęciu to dla mnie symboliczne Piekło. Dół.
Nie widać horyzontu, jakby nie było tu żadnej nadziei.

Na obydwu obrazach, musimy wytężyć wzrok by dostrzec obraz krzyża. Ale jest. U Salgado- niemal odwrócony.




A więc Piekło.

Żeby dowiedzieć się więcej, musimy poznać kontekst zdjęcia- zostało zrobione nie tak bardzo dawno. W 1979 roku.
W styczniu 1979 w Brazylii, w środku amazońskiej dziczy pewien farmer odkrył grudki złota w małej rzece na swojej posiadłości. Wynajęty geolog potwierdził że jego działka leży nad jednym z największych światowych złóż. W ciągu tygodnia rozpętała się gorączka złota w skali masakrycznej- na miejsce odkrycia przybyło 10.000 samozwańczych poszukiwaczy, którzy opanowali działkę farmera i następnych 12 tysięcy, którzy osiedli w pobliżu. Należy przy tym zauważyć że miejsce owo znajdowało się w środku nicości, więc żeby tam dotrzeć poszukiwacze płacili bajońskie kwoty za podwózkę do najbliższej wioski. Stamtąd należało podążyć piechotą jeszcze następne 15km.
Powstał gigantyczny obóz, zbudowany z tego co przyniesiono na grzbiecie- namiotów, schronów, bud z byle czego. W czasie eksploatacji złoża przewinęło się tam około 100000 ludzi. Wydzielono działki dla poszczególnych kopaczy- w rozmiarach 2x3m, w roku 1980 było 4000 takich działek. Nastąpiły liczne konflikty pomiędzy właścicielami terenu a poszukiwaczami. Ceny sprzedawanej tam żywności i wody przebiły wszystko, w związku z perspektywą szybkiego bogactwa- litr wody kosztował ówcześnie 3$ (dzisiejsze 8,5$). Na koniec kontrolę musiało przejąć brazylijska armia. Wojsko zabroniło na terenie dotychczasowej kopalni sprzedawania alkoholu i prostytucji, w związku z tym w pobliżu powstało drugie namiotowo- slumsowe miasto ze sklepami i burdelami, do którego ściągnęły masowo nieletnie prostytutki. Miasteczko to było znane z 60 do 80-ciu morderstw jakie miały tu miejsce każdego miesiąca.

Piekło, piekło, prawdziwe piekło.
Piekło chciwości- jeśli mamy być dokładni.

W każdym z nas odkładają się klisze widzianych dawniej obrazów, schematy jakie nadaje umysłowi kultura. Czy zdjęcie Salgado to świadoma kompozycja mająca być polemiką z „Golgotą” Breughla? Wątpię. Myślę że to tylko moja projekcja. Salgado po prostu potrafił wybrać odpowiedni kadr (zapewne z setek innych zrobionych) który zadziałał na jego podświadomość drobnymi symbolami jakie zawierał- wydał mu się znaczący.
I taki właśnie jest. Bez wątpienia.

Chciałoby się żeby takie było każde zdjęcie.

Fabrykant
z www.fabrykaslubow.pl

Źródła:

piątek, 24 stycznia 2014

50/1,8 vs 50/1,8II, czyli o marności wszechświata


Świat schodzi na psy. To już nawet starożytni Egipcjanie stwierdzili. Konsumpcjonizm, ruja i poróbstwo. No i co by tu nie mówić- za komuny byłem jednak młodszy (cytat- Krzysztof Gol). Coś w tym jednak jest.
Wydaje się że im bardziej idziemy wgłąb technologicznego postępu (-Ale jaki postęp, Edek? -Noo... postępowy. Do przodu. - znów cytat), tym większą wagę przykłada się do żyłowania zysków, tym większą część rynku zawłaszczają wielkie koncerny, tym mniej uwagi zwraca się na długoletnią reputację firm i jej produktów. Ponieważ sam się nie orientuję w temacie korporacji, zacytuję komentarz nieznanego mi osobiście internauty, niejakiego Szczepana Kolaczka do informacji
o zlikwidowaniu australijskiej marki Holden, należącej do General Motors:

Pozwolę sobie zabrać głos w temacie opłacalności działalności koncernów dawniej i dziś.
Otóż nie do końca jest prawdą, że kiedys koszty był wyższe a sprzedaż niższa. Ostatnio miałem okazję porównać sprawozdania finansowe pewnego koncernu z 1980r. i 2012r. i uwierzcie, wcale tak nie jest, ale o tym innym razem.
Natomiast prawdą jest, że filozofia prowadzenia biznesu się zmieniła i to diametralnie. Nie dlatego, że kiedyś nie liczono pieniędzy (często słyszę takie głosy – „dawniej ludzie robili fajne rzeczy a dziś tylko zysk się liczy” – zapewniam Was, żaden inwestor nie wykładał kapitału charytatywnie, tylko żeby go pomnożyć, podobnie jak ani żaden pracownik nie przychodził do roboty dla mołojeckiej sławy, tylko dla pensji). Liczono doskonale – tylko że DŁUGOOKRESOWO. Firmy realizowały wielkie projekty tylko po to, by zdobyć renomę, zaufanie klientów i ich lojalność na całe życie. W psychologii nazywa się to „odroczoną gratyfikacją” – dziś staram się na 500% po to, żeby pojutrze (albo i popojutrze) mieć z tego więcej niż konkurent, który dziś stara się tylko na 100%. Managerowie mieli taką filozofię, bo byli związani z firmą na dobre i złe – często byli właścicielami, a nawet jak nie, to pracowali w niej całe życie. Dziś natomiast manager pracuje na 2-3 -letnim kontrakcie, ze stałą pensją w bardzo ograniczonej wysokości (mówię poważnie, nieraz to są śmieszne kwoty) i gigantyczną premią za osiągnięcie np. określonego wzrostu rentowności albo (najczęściej) określonego wzrostu kursu akcji. Premia taka ma np. formę opcji na zakup akcji za dwa lata cenie dwa razy wyższej niż dzisiejsza – jeśli managerowi uda się do tego czasu wywindować kurs więcej niż dwukrotnie, różnicę skasuje dla siebie, jak się nie uda – do opcje będzie mógł wyrzucić do kosza i okaże się, że był prezesem za średnią krajową. Tak się motywuje managerów… A że w tak krótkim okresie nie da się znacząco zwiększyć sprzedaży ani podnieść cen, to jedyną możliwością jest cięcie kosztów na potęgę, bez liczenia się z długookresowymi konsekwencjami. To było np. główną przyczyną fatalnej jakości Mercedesów za czasów prezesa Jurgena Schremppa: Redukcja nakładów na testy i kupowanie chińskich podzespołów przyniosło natychmiastową poprawę rentowności i szybki wzrost kursu akcji, a jak E-Klasy zaczęły rdzewieć na ulicach i wywoływać kpiny zamiast podziwu, prezes Schrempp pracował już gdzie indziej (konkretnie – przy organizacji niesławnego u nas Rurociągu Północnego), skasowawszy uprzednio rekordową premię za najlepsze w historii wyniki koncernu i śmiał się z sytuacji Daimlera. którego nowy szef, Dieter Zetsche, zmagał się z ogromnymi problemami wizerunkowymi i spadkiem zaufania klientów.
Podobnie z Holdenem – w Korei taniej, więc na sprawozdaniach na następne kilka lat będą ładniejsze cyferki i akcjonariusze to docenią, a prezesi obrócą sobie akcjami, zysk schowają do kieszeni i pójdą dalej robić to samo gdzie indziej. A że marki Holden nie będzie? Boże święty, nie takich marek już nie ma…
Konkluzja jest taka, że to co przyniosło zachodniej cywilizacji przewagę nad resztą świata – czyli właśnie skłonność do opóźnionej gratyfikacji – zaczyna dziś zanikać, dlatego do historii odchodzi też przewaga Zachodu nad resztą świata.”
Koniec cytatu.

Lata 90-te to powolny napływ produktów- fajerwerków, mających dawać klientowi chwilowe zadowolenie, a producentowi gwarantować szybkie zużycie i wymianę na nowszy model. Myślę żę teraz ta fala osiąga właśnie apogeum- klienci zorientowali się że są nieco robieni w konia, zaczęło się dyskutować o skutkach tego procesu, między innymi o rosnącej górze śmieci- vide powszechnie znany film o żarówkach i ich zaplanowanej nieprzydatności. Vide- dyskusje o wspomnianym w powyższym cytacie Mercedesie serii W210, którego ceny na rynku wtórnym są wyraźnie niższe, aniżeli starszych o 10 lat egzemplarzy poprzedniego modelu.
Lata 90-te to skromne początki zjeżdżania z poziomem trwałości, oraz ekonomizowania kosztów produkcji. Familiarny mi, fotograficzny Canon jest jednym z pionierów tychże procederów (dla rymu). Rzadko przekraczał cienką czerwoną linię konsumenckiego niezadowolenia, chociaż obiektyw standardowy 38-76mm/4- 5,6 jest znany do dziś pod pseudonimem „denko od słoika”. Ja jednak nie będę zajmował się tymże, a przytoczę inny przykład- jaskółkę wspomnianych procesów. Rok 1990:

50/1,8- najtańszy obiektyw stałoogniskowy Canona.
50mm jest najprostszym możliwym optycznie obiektywem i od początków fotografii stanowił podstawowe szkło każdego producenta aparatów na klisze 35mm. Niektóre z 50-tek zapisały się złotymi zgłoskami w historii fotografii jako legendy. Na przykład Leica 50/3,5mm którą fotografował Henri Cartier Bresson i Zeiss Sonnar 50/1,5, którym strzelał znany Robert Capa, autor powiedzenia: „Jeżeli twoje zdjęcia nie są wystarczająco dobre, to znaczy że nie byłeś wystarczająco blisko”.

Pierwszy nikonowski obiektyw do aparatu małoobrazkowego (1932r.) też był 50-tką. Pierwszy canonowski obiektyw- też. Zwłaszcza że był to ten sam. Wyobraźcie sobie że Pepsi zrobiło pierwszą butelkę dla Coca-coli i będziecie mieli obraz tego faktu.

Pózniej Canon produkował już sam swoje szkła i 50mm było wielokrotnie projektowane w różnych wersjach jasności na przestrzeni kolejnych lat. Bito rekordy, powiększając jasność obiektywu aż do 50/0,95, najjaśniejszego ówcześnie szkła na świecie. To było bardzo drogie ekstremum, ale jeśli chodzi o optimum- w ofercie Canona pozostawała zawsze 50/1,8, sprzęt jasny i niedrogi, który zyskał doskonałą renomę w czasach Canona z mocowaniem FD (lata 60- 80-te).
Było to w owych czasach pierwsze jasne szkło ostre i użyteczne już od pełnego otwarcia przesłony. Wyszło kilka wersji 50-tki, w których niewiele zmieniano konstrukcję, za to sporo w powłokach przeciwodblaskowych.
Potem w 1987 roku Canon zrobił rewolucję i stworzył nowy system EOS- z autofokusem. Wśród pierwszych zaprezentowanych obiektywów z automatycznym ustawianiem ostrości był oczywiście EF 50/1,8- jako szkło standardowe i podstawowe. Jasne, wszechstronne, niewielkie.


Sprzedawano go jako zestaw z aparatem, tzw. „kit”, później z tej pozycji wyparły go bardziej popularne zoomy, ale 50-tka była zawsze oferowana jako najtańszy obiektyw stałoogniskowy.
50/1,8 serii I produkowano przez 3 lata, a w roku 1990 Canon wypuścił modernizację tego obiektywu, oznaczoną EF 50/1,8 II. Ach cóż to była za modernizacja! Wszystkie siły i środki włożono w potanienie kosztów produkcji. Czymż więc się różnią wersja klasyczna od wersji produkowanej do dzisiaj?

CENA
Cena spadła. Hurra! Po zmianie modelu obiektyw staniał, co należy zapisać Canonowi na plus. Niestety nie mogę się doszukać różnicy w cenie starego i nowego szkła, ani w internecie, ani w źródłach drukowanych i muszę zawierzyć swojej zawodnej pamięci. Sto lat temu widziałem obydwa obiektywy jako nowe, w nieistniejącym już sklepie Fotokonsorcjum- o ile dobrze działają mi połączenia neuronalne była to różnica około 80 zł.
A teraz ceny dzisiejsze używanych egzemplarzy:
Stara wersja (lat minimum 24): około 750,- zł
Nowa wersja (1990- dziś): około 300 zł.
Hmm. Ponad dwukrotna różnica w cenie daje do myślenia... Zwłaszcza że nie mówimy tu o jakichś kolekcjonerskich rarytasach- to były niegdyś najbardziej popularne szkła, wyprodukowane w dziesiątkach/ setkach tysięcy sztuk.

WYGLĄD ZEWNĘTRZNY
Biorąc do ręki obydwa obiektywy zauważymy poważną różnicę w wadze- stary jest niewielki i lekki i waży 190 gram. Nowy jest niewielki i nic nie waży. No dobra, waży 60 gramów mniej. 130 gramów, to zdaje się najlżejszy obiektyw w historii. W historii wszechświata.
Ciekawe. Oglądamy dalej.
Stary obiektyw jest wyposażony jest w:
-skalę odległości, z podaną głębią ostrości, za szybką
-pierścień ostrości na środku korpusu
-metalowy bagnet
-wygląd porządnego, choć małego obiektywu


Nowa wersja jest pozbawiona wszystkich tych rzeczy. Jest kawałkiem gładkiego, jednolitego plastiku. Pierścień ostrości zastąpiono karbowaniem na przedniej części tubusu. Karbowanie to obraca się podczas ostrzenia, więc nie należy za nie chwytać, żeby nie uszkodzić silnika.
Jest to jedyny znany przypadek w historii, kiedy w nowszym obiektywie nastąpił konstrukcyjny regres, i tego nie wybaczymy ci Canonie (Bóg wybacza, Cracovia- nigdy).
Na obiektywie nie ma ma żadnych skal. Mocowanie bagnetowe jest jednolitym odlewem z resztą i nie jest nawet demontowalne!
Nic mniej nie dało się zrobić.

Na starym obiektywie napis: „Canon Inc. Made in Japan”.Mój egzemplarz II jest także samurajem, ale dzisiaj sprzedawane już nie są takie japońskie- po dokładnym obejrzeniu pudełka można dopatrzeć się produkcji malezyjskiej. Nowsze egzemplarze Canona 50 f/1,8 II są robione także (równolegle?) w Chinach.

POKAŻ KOTKU CO MASZ W ŚRODKU
W środku jest tak:
50/1.8 seria 1




















A tutaj 50/1,8 II:





Policzyłem pobieżnie części. Bez śrubek , drobnicy i taśm elektroniki stara wersja zawiera 23 większe elementy, nowa-12. Imponujące!





TRWAŁOŚĆ
To będzie ryzykowne uogólnienie. Na Allegro raz na miesiąc pojawia się uszkodzona 50/ 1,8 wersji II. Nie słyszałem za to o żadnych problemach z 50/1,8 serii I. Jednakże to sprzęt który od dawna nie jest produkowany i powstawał zaledwie przez 3 lata, a wersja II przez 24, zatem jest o wiele liczniejsza na rynku. Ponieważ jednak wszystkie uszkodzone „dwójki” są uszkodzone zawsze tak samo- można wysnuć pewne wnioski co do ich odporności- na urazy mechaniczne przedniej części tubusu obiektyw nie jest zbyt odporny. Po prostu rozpada się na dwie części. Pytałem kilka razy sprzedających na Allegro jak powstały te uszkodzenia. Tylko jednemu z nich zostawiony w torbie na dachu obiektyw spadł z samochodu podczas jazdy i znalazł już w rowie tylko tylną część. Dwoje spuściło obiektyw ze stołu na dywan, a dwóch stuknęło frontową częścią w jakiś mebel. O ile pierwsze zdarzenie przytrafia się tylko Johnowi Cleesowi w „Rybce zwanej Wandą” po tym jak emabluje go Jammie Curtis, o tyle przypadek upadku czy stuknięcia w coś jest stosunkowo częsty.
Mam w szafie taki uszkodzony obiektywik, niestety/ na szczęście nie ja byłem sprawcą, choć on jest ewidentnie ofiarą. Możemy zatem zajrzeć do środeczka. Zrobimy tu, celem dohumanizowania technicznego tekstu, cytat z mojego ulubionego autora:

(...) Szedłem ku niemu. Coś wojskowego było w kroju jego skafandra. Na piersi krzyżowały mu się metaliczne pasy. Ręce miał puste. Dobre i to, pomyślałem, idąc, ale wciąż wolniej. Wyszedł mi naprzeciw i podniósł ramiona bezpośrednim, serdecznym gestem, jakby ujrzał starego znajomego.
-Witaj, witaj! Daj ci Bóg zdrowia... Jak to dobrze że przyszedłeś nareszcie! Pogwarzymy sobie... ja z tobą, ty ze mną... pogadamy- jak pokój na świecie zaprowadzić... jak tobie się żyje i mnie...
Mówił to wylewnym, rozedrganym głosem, dziwnie przejmującym, śpiewnym, przeciągając sylaby i szedł ku mnie wytrwale przez ciężki piasek, wciąż trzymając szeroko rozwarte ręce jak do uścisku, a w całej jego postawie, w każdym ruchu było tyle serdeczności, że już sam nie wiedziałem co mam myśleć o tym spotkaniu. (...)
- Tu u nas dobrze ci będzie, kochany..- powiedział i stuknął swoim hełmem w mój, jakby mnie chciał ucałować z dubeltówki.- U nas bardzo jest dobrze... my wojny nie chcemy, my dobrotliwi, cisi, sam zobaczysz, kochany...- Mówiąc ostatnie słowa, równocześnie kopnął mnie tak mocno i gwałtownie w goleń, że upadłem na plecy jak długi, i runął mi obu kolanami na brzuch. Zobaczyłem wszystkie gwiazdy, całkiem dosłownie, gwiazdy czarnego księżycowego nieba, a mój niedoszły przyjaciel przycisnął mi lewą ręką głowę do ziemi, prawą zerwał z siebie metalowe pasy, które zwinęły się same w podkowiaste kabłąki. Nie odzywałem się, raczej zdezorientowany, ponieważ, przytwierdzając po kolei mije ręce do gruntu tymi kabłąkami, które wbijał potężnym, niespiesznym ciosem kułaka, mówił jednocześnie dalej:
- Dobrze ci będzie, kochany, my prości, życzliwi, łagodnie nastrojeni, ja cię lubię i ty mnie polubisz, kochany... (...) Tak, kochany bracie, zaraz ci ulżę, lepiej ci będzie, zobaczysz. My ludzie prości, do nas świat należy.
Tymczasem zdjął już z barów rodzaj płaskiego tornistra i rozwarł go. Błysnęły jakieś kończyste instrumenty. Wziłął jeden, zważył w garści, odłożył, wyjął drugi, rodzaj potężnych nożyc, podobnych do dźwigniowych, jakimi żołnierze podczas ataku rozcinają zwije kolczastego drutu, zwrócił się w moją stronę, ostrza zaświeciły w słońcu, okrakiem siadł mi na brzuchu, podniósł to narzędzie i ze słowami „Daj Bóg zdrowia”, wbił je w moją pierś za jednym zamachem. (...) Nie wątpiłem już, że serdeczny księżycowy druh rozpruje mnie jak rybę i właściwie winienem był już wrócić na pokład, pozostawiając mu truchło do rozszarpania, ale byłem tak zafascynowany kontrastem między jego słowami a czynami, że leżałem jak w znieczuleniu.(...)
-(...) Nieładnie. Ty mój wróg! Ty zdradziecki. Ty tu umyślnie bez broni przyszedłeś żeby mnie zatumanić. Ja tobie życzyłem dobrze, ale wroga należy zbadać. Obowiązek taki mam. Takie prawo. Zaatakowany zostałem. Bez wypowiedzenia wojny wdarłeś się na naszą ziemię świętą! Sameś sobie winien. „Bracie rodzony”. Psu jesteś brat! Ty gorszy od psa, a za hienę i szakala popamiętasz mnie, ale niedługo. Pamięć ci razem z życiem minie.
Jakoż ostatnie złącza piersiowych pokryw puściły i zaczął je podważać i wyłamywać na boki. Zajrzał mi do środka i znieruchomiał.
- Ciekwe urządzońka- rzekł, wstając.- Fintifluszki rozmaite. Ja prostak, ale uczeni nasi pojmą. Ty poczekaj tu, gdzie będziesz się spieszył? Nie ma pośpiechu teraz. Już ty nasz, przyjacielu!
Stanisław Lem „Pokój na ziemi” 1987

Otóż fintifluszki tu rozmaite. Ale głównie widzimy plastik, plastik, plastik. Za wyjątkiem mechanizmu przesłony „na dnie”, nie ma tam prawie wcale metalowej konstrukcji, jeśli nie liczyć jednego trybika i lutu cynowego.
Wada kardynalna tego obiektywu to drobne plastikowe zaczepy, które zespajają dwie części z soczewkami- dopóki nie są narażone na mechaniczne naprężenia czy urazy- działają. W innym wypadku- łatwo się łąmią i 50-tka rozpada się na dwie części.













CZY TO DZIAŁA?
Jaki ma to wpływ na działanie w rękach użytkownika? Czy zmiana modelu zmieniła także jakość obrazu jaki dostajemy z 50-tki? Wiele forów internetowych dyskutuje nad tym tematem- czy wersja I jest lepsza od wersji II? Oto próby. Zdjęcia są nieco zmniejszone i niewyostrzane (Canon 40D):





Tutaj środek obrazu 1:1:

Tutaj obydwa obiektywy pod światło (Niestety słońce nie pokazało się przez ostatnie dni, więc test w świetle żarówki. Być może jeszcze zostanie uzupełniony):
 



Z lewej wersja starsza, z prawej wersja nowsza.

Tutaj wady chromatyczne na krawędzi obrazu APS-C:

Jak możemy się przekonać- to optycznie mniej więcej ten sam obiektyw. Jak ktoś chce się czegoś dopatrzeć to może znajdzie minimalną różnicę in plus starego modelu na przesłonie f/1,8, ale to raczej nie przełoży się to na realny efekt na zdjęciach. Myślę że różnice pomiędzy poszczególnymi egzemplarzami konkretnego modelu byłyby podobne. Obydwa sprawdzane egzemplarze są używane, jeden z nich ma 23 lata- mimo tego dają praktycznie identyczne efekty.
Zauważyć należy że zdjęcia od pełnego otworu f/1,8 są dobre, a od przesłony f/2,2 są bardzo dobrej ostrości. Wyraźnie także poprawia się kontrast zdjęć, wraz z przymykaniem przesłony. 
Zachowanie pod światło takie sobie- obydwa obiektywy produkują pojedynczy rozmazany blik i wyraźnie tracą pod światło kontrast w całym kadrze.

Umiarkowane wady chromatyczne widoczne na brzegu klatki APS-C. Także po przymknięciu o 1,5 przesłony.

To sprzęt całkiem w porządku, choć może bokeh nie jest tak porywający jak w innych, nowszych, czy też jaśniejszych obiektywach tego typu i zdjęcia nie są na maksa kontrastowe (zapewne za sprawą starego typu powłok antyodblaskowych). Ale jako najtańszy stałoogniskowy bardzo przyda się do portretów i zdjęć w ciemniejszych warunkach.
Konstrukcja optyczna jest dokładnie taka sama. Można było oczekiwać że poprawiono choć powłoki antyrefleksyjne, bo tym zwykle najbardziej różnią się stare szkła od nowych. Tutaj raczej nic takiego się nie zdarzyło co można zobaczyć na zdjęciach pod światło.

AUTOFOKUS
Twierdzi się że 50/1,8 to jeden z gorszych obiektywów Canona pod względem celności autofokusa. To niestety prawda. Na słabą trafialność silnika nakłada się jeszcze mała głębia ostrości, która podkreśla tę wadę, mniej widoczną w innych, tanich lecz ciemniejszych obiektywach. Pytanie czy obydwie wersje- starsza i nowsza zachowują się identycznie.
Obiektywy różnią się ewidentnie silnikiem autofokusa- poznać to po dźwięku. Starszy model ma silnik dosyć głośny, bzyczący wysokim tonem i stosunkowo wolny. Nowy obiektyw jest znacznie cichszy i trochę szybszy. Czyli nastąpiła tu jedyna jak dotąd pozytywna zmiana. Zmieniono także poważnie przełożenie, z jakim obiektyw przesuwa soczewki- w starszym modelu do przejechania całej skali ostrzenia trzeba dokonać obrotu pierścieniem o 180°, w nowym wystarczy zaledwie 90°.
Aby ocenić skuteczność obydwu sprzętów naraziłem je na najgorsze możliwe warunki fotografowania- tj. światło żarowe, słaby kontrast i strzelanie zdjęć raz za razem w różnie oddalone cele, nie starając się o staranne wyostrzenie tylko licząc na dokładność i szybkość obiektywu. Aparat Canon 40D, parametry ISO 800, f/1,8, czasy: 1/60- 1/80 sek.
Oto rezultat:
Canon 50 f/1,8 – wynik: 6 zepsutych na 25 zdjęć (24%)
Canon 50 f/1,8 II -wynik: 5 zepsutych na 25 zdjęć (20%).
Ogólnie rzecz biorąc te wyniki, robione na niewielkiej próbie zdjęć, są raczej porównywalne- mogę sądzić że przy zrobieniu 100 zdjęć każdym z nich, procent zepsutych ujęć zbliży się do tej samej wartości dla obydwu obiektywów. Powtórzę że mówimy tu o najgorszych możliwych dla obiektywu i aparatu warunkach. Wystarczyłoby strzelać tylko mocno kontrastowe cele, albo przeprowadzić test w świetle dziennym, żeby uzyskać znacznie lepsze wyniki.

PODSUMOWANIE
Czy jest jakiś zwycięzca tego porównania? Owszem. To firma Canon, która zrobiła interes życia- ścięła koszty produkcji o 90%, zmniejszyła cenę o 20% i przy okazji pozbawiła się wewnętrznej konkurencji pomiędzy obiektywem 50/1,8 a droższym (1200,-zł) 50/1,4 USM. Do tego idealnie spozycjonowała oba produkty: f/1,8 dla uciechy amatora, a 50 f/1,4- zaawansowanego fotografa. Czy klient na tym stracił? Sporo, ale nie tak wiele, jednakoż.

Umówmy się że Canonowi 50/1,8 II jest dość daleko do jednorazowych drukarek, pralek z niewymiennymi łożyskami, lodówek, których nie opłaca się naprawiać i samochodów z napędem rozrządu od strony skrzyni biegów (BMW). Jednym słowem początki zaplanowanej nieprzydatności były jeszcze całkiem lajtowe.

Chociaż wyraźnie gorszy funkcjonalnie od poprzednika- to jednak całkiem niezły sprzęt, mimo iż wymagający starannego obchodzenia się z nim, żeby nie powiedzieć- ostrożnego, oraz męczenia się z jego funkcjonalnymi wadami. Najważniejszy jest jednak produkt finalny- czyli zdjęcie, a to pozostało identyczne.
Wziąwszy pod uwagę stosunek cena/ jakość, 50-tka serii II jest dobrym zakupem- kupujemy tu dobry obiektyw z pewnymi niedogodnościami za niską kwotę (Aktualne najniższe ceny 50-tki można sprawdzić tu) Cena używanej wersji I też jest w miarę sensowna- tutaj mamy bardzo dobry obiektyw za kwotę umiarkowaną.

Ogólnie plusy i minusy wyglądają tak:
50/1,8 Mark 1
+ Dobra jakość obrazu od f/1,8, bardzo dobra od f/2,2
+ Porządna konstrukcja z metalowym bagnetem
+ Dobre wyposażenie w skalę odległości i głębi ostrości, pierścień ostrzenia
+ Nieobracający się front, pozwalający na stosowanie filtrów polaryzacyjnych
+ B. głęboko osadzona przednia soczewka, nie wymaga dodatkowej ochrony
+ Cena w granicach rozsądku

- Najnowsze egzemplarze pochodzą z 1990 r.
- Prawdopodobne kłopoty z częściami zamiennymi
- Głośny, bzyczący autofokus
- Błędy w ustawieniu ostrości (max ok. 20% przy słabych warunkach światła)
- Kontrast zdjęć pod światło wyraźnie gorszy niż dzisiejszych konstrukcji

50/1,8 II
+ Dobra jakość obrazu od f/1,8, bardzo dobra od f/2,2
+ Głęboko osadzona przednia soczewka, nie wymaga dodatkowej ochrony
+ Nieobracający się front, pozwalający na stosowanie filtrów polaryzacyjnych
+ Cichy autofokus
+ Niska cena nowych i używanych egzemplarzy

- Maksymalnie prosta, plastikowa konstrukcja
- Błędy w ustawieniu ostrości (max ok. 20% przy słabych warunkach światła)
- Podatny na uszkodzenia mechaniczne (urazy)
- Zerowe wyposażenie
- Kontrast zdjęć pod światło wyraźnie gorszy niż dzisiejszych konstrukcji

Co bym zatem wybrał?
Jeżeli ma to być Twój pierwszy stałoogniskowy obiektyw, nie zamierzasz używać filtra polaryzacyjnego, obchodzisz się rozważnie ze sprzętem i dobrze go chronisz, masz niewiele kasy na zakup- kup EF 50/1,8 II

Jeżeli lubisz rzeczy o dobrej jakości i solidnym wyglądzie, a nie możesz pozwolić sobie na 50/1,4 USM, lub jeżeli ciągnie Cię kolekcjonerskie koneserstwo i koneserskie kolekcjonerstwo- kup EF 50/1,8

W obu przypadkach będziesz raczej zadowolony.


Fabrykant

Źródła: Canon Service Manual EF 50/1,8, EF 20/2,8, EF 15/2,8 (1987)
Canon EF 50 f/1,8 II Parts
„Tradycyjny i cyfrowy Canon EOS System” Jarosław Brzeziński
pozostałe linki- wymienione wyżej.

P.S. Dziękuję użytkownikowi Yrats z www.canon-board.info za zwrócenie uwagi na błędy w tekście.

piątek, 10 stycznia 2014

Widzę wszystko podwójnie!- zawołał Yossarian

Rene Burri- "Buenos Aires 1961"

Szefem (...)zespołu lekarzy był dystyngowany, zatroskany dźentelmen, który podsunął Yossarianowi palec pod nos i spytał:
- Ile palców widzicie?
- Dwa- powiedział Yossarian
- A teraz ile palców widzicie?- spytał doktor wyciągając dwa palce.
- Dwa- odpowiedział Yossarian.
- A teraz? - spytał doktor nie pokazując ani jednego palca.
- Dwa- odpowiedział Yossarian.
Twarz lekarza rozjaśnił uśmiech.
- Na Jowisza, on ma rację- oświadczył tryumfalnie- on rzeczywiście widzi wszystko podwójnie.”
Joseph Heller -„Paragraf 22”



PRZYPADEK I CHAOS
Zdjęcie znalazło się samo podczas oglądania przeogromniastych zasobów agencji fotograficznej Magnum.
Pan Rene Burri jest jej szacownym i długoletnim członkiem, reporterem zbierającym obrazy z całego świata. Jest to facet o wszechstronnych zainteresowaniach- często pejzażysta abstrakcjonista, często portrecista. Spośrod jego licznego dorobku to zdjęcie przykuło wybitnie moją uwagę. Przykuło nie wiadomo czym, na pierwszy rzut oka. Po przykuciu zacząłem się nad nim głęboko zastanawiać i oglądać je z każdej strony. Samo do takiej analizy prowokuje, jako zdjęcie oparte na strukturze- natłok elementów nie przeszkadza mu oddziaływać jakąś zwracającą uwagę harmonią- znaczy to że elementy nie są ułożone chaotycznie a mają jakiś sens, który działa na naszą podświadomość.
Niewątpliwie układ zdjęcia nie jest przemyślaną, wypracowaną kompozycją. Nieomalże jest dziełem przypadku- osoby będące głównymi postaciami kadru są uchwycone w ruchu- ułamek sekundy później cała kompozycja zniknęła w otchłani czasu, wraz z odlatującymi gołębiami. Nie mogę jednak powiedzieć że zdjęcie idzie ściśle za duchem filozofii „decydującego momentu”- to układ który powstał poza wolą i ścisłą obserwacją fotografa. Myślę że Burri musiał strzelić co najmniej kilka klatek z tego ujęcia, być może jakieś inne z tych klatek były jeszcze dobre. Olbrzymią jego zasługą był WYBÓR idealnego zdjęcia. Sądzę że nie przeprowadzał przy tym analizy strukturalnej jaką tu poczynimy za chwilę- zdjęcie jest dobre bo przykuwa uwagę- to każdy fotograf wyczuwa instynktownie. „Jak poznać dobrą fotografię? Wystarczy obejrzeć milion zdjęć- potem już nigdy się nie pomylisz” (Vonnegut strawestowany). Burri na pewno spełnił to kryterium.

ŚWIATŁO I PRZESTRZEŃ
Im dłużej zastanawiałem się nad tą fotografią tym bardziej nabierałem przeświadczenia że analiza doprowadza mnie do wniosków wariata.
Na początek- CO tak zwraca uwagę na zdjęciu. Jako pierwsze rzucają się w oczy jasne tło posadzki pocięte liniami, ciemne elementy- postacie na tym tle i- co trochę trudniej dostrzec- cienie. Można sądzić że Burri skomponował to zdjęcie opierając się najpierw na nieożywionych elementach tworzących tło- posadzce i archiekturze- analizując je można dostrzec równoległość linii dachu klasycystycznej budowli w tle i linii na posadzce. To rama podstawowa. Dopełnieniem tej podstawy jest coś co nadaje zdjęciu bardzo niecodzienny klimat- światło. Decyzja o zrobieniu zdjęcia wprost pod słońce, które ukrywa się za palmą w centrum kadru- była kluczowa. Palma stanowi dzięki temu centrum kompozycji, a nietypowe oświetlenie tylne daje wyraziste linie cieni biegnące w stronę obiektywu. Jasny odblask od posadzki, dobre naświetlenie negatywu i (zapewne) delikatna obróbka zdjęcia pod powiększalnikiem w ciemni- niweluje, ukrywa ów efekt przed mniej doświadczonym widzem. Fotografia skrywa dyskretnie tą słodką tajemnicę i po raz nieskończony objawia bezsens potocznego twierdzenia że „zdjęć nie należy robić pod słońce”- ależ należy, należy...

WIDZĘ WSZYSTKO PODWÓJNIE- ZAWOŁAŁ YOSSARIAN
Najbardziej niecodzienny aspekt tej fotografii jest również nieewidentny- ukryty. Przyjrzyjmy się zdjęciu jeszcze raz- przypadkowo ułożone postaci nie wpisują się w jakikolwiek czytelny, klasyczny układ- można zauważyć tylko że dwie kobiety z prawej strony stanowią ładne domkniecie kompozycji, budują równowagę- symetrię zdjęcia. Symetrię- a więc układ współistniejących DWÓCH elementów.

Dwa gołębie na środku placu, dwie kopulaste wieże, dwie pary równoległych linii... Żeby unaocznić że nie ma tu pomyłki musiałem sam sobie pozaznaczać klocki tej układanki. Wszystkie główne elementy fotografii są podwójne! Nie są całkowicie bliźniacze, stąd nieewidentość tego dualnego rytmu. Ale stąd między innymi charakter tej fotografii. Obejrzyjcie sami. I stwierdźcie czy przypadkiem nie zostałem Yossarianem.


Fabrykant

wtorek, 7 stycznia 2014

Sigma. Kundel- czempion.

Część pierwsza, być może nie ostatnia

Czy można uogólniać? Można. Proszę bardzo.
Sigma to firma nieco dziwna, acz ciekawa. Odważna, ale czasem nie mająca szczęścia. Mająca mieszane opinie wśród fotografów. Uznana za zawodnika spoza podium, ale często wygrywająca zawody. Wytrwale dążąca do przodu.
A najdziwniejsze- wszyscy chwalą się swoją historią, a Sigma woli troszkę o niej zapomnieć. No cóż- były wpadówy, panie mecenasie, ale wyszliśmy na prostą...
Na oficjalnej stronie producenta można znaleźć co najwyżej skromną notkę historyczną o początkach. Nie dowiemy się niczego o dawnych obiektywach Sigmy- ważne jest tylko tu i teraz, najnowsze modele. To się marketingowo opłaca, a wspominanie o 50-ciu poprzednich latach wymagałoby wspomnienia także o niektórych mniej chlubnych momentach.

Ciekawe co ja bym zrobił na miejscu dyrektorów Sigmy? Chyba bym walił prosto z mostu o błędach i wypaczeniach minionej epoki. Zwłaszcza że oprócz błędów były zwycięstwa i to nie byle jakie.

Na początek- same zwycięstwa:
Najpierw była manufaktura w Tokio, która pośrednio skorzystała na boomie japońskiej gospodarki i rosnącej marce japońskiej elektroniki i optyki. Pisał o tym Marcin Górko w swojej historii Nikona- w fotografii zaczęło się to od wojny w Korei. Fotoreporterzy i fotografowie prasowi mieli stamtąd daleko do swoich macierzy, a tu okazało się że sprzęt psuje się w ciężkich warunkach klimatycznych i okolicznościowych. Blisko było do Japonii, gdzie pojawiły się warsztaty i manufaktury oferujące sprzęt, którego spróbowali zawodowcy z Korei. I nagle okazało się że obiektywy i aparaty nie ustępują Leice i Zeissowi, a jeśli nawet nieco ustępują- to są wielokrotnie tańsze. Potem Nikon został oficjalną firmą reporterów magazynu „Life” i zaczęła się wielka kariera japońskich aparatów i optyki.
Sigma została jedną z bardzo wielu firm produkujących szkła do aparatów. Jej historia zaczęła się w 1961 roku, kiedy stworzono Sigma Research Centre w Setagayaku. W latach 60-tych projektowano tu sprzęt mający konkurować na rynku w warunkach gęstniejącej konkurencji. Sporą częścią były obiektywy popularne, powtarzające parametry optyki „firmowej” Nikona czy Pentaxa, sprzedawano je w niższych cenach, kuszących dla amatorów.
Od samego początku istnienia Sigma skupiała się jednak na wypracowaniu własnych nisz, w których byłaby hegemonem. I to była, rzecz jasna, dobra strategia, bo dzięki temu firma zaczęła się wyróżniać i została zapamiętana.
Lata 60-te i 70-te to światowa epoka manualnych obiektywów o pancernej, jak na dzisiejsze czasy konstrukcji- obiektywy każdego producenta były bez wyjątku metalowe, najczęściej z korpusem z mosiądzu, wszystko to ciężkie i sprawiające wrażenie niezniszczalnego. Takie też były Sigmy.
Kto chce prześledzić sigmowskie kalendarium (niekompletne) może je znaleźć tutaj:
http://www.sigmauser.co.uk/index.php?option=com_content&view=article&id=51&Itemid=67

Zrobię tu mały, amatorski przegląd rodzynków wyciągniętych z tej listy, które się wybijają i dzięki którym Sigma doszła tam gdzie jest dzisiaj.
Pierwszym szkłem jakie uderza po oczach był jeden z pierwszych obiektywów jakie produkowano u Sigmy (być może nawet pierwszy-próbuję to ustalić). Sprzedawano je pod marką innego znanego producenta osprzętu fotograficznego jako Beroflex, a później także pod paroma innymi markami i jest to:

















Sigma/ Beroflex 12mm f/8 fisheye z 1961 roku.
Jak widać sprzęt nie był zbyt jasny według dzisiejszych kryteriów- można rzec ciemny jak nieszczęście, ale miał inne niewątpliwe zalety- był rybim oczkiem dającym okrągły obraz na klatce 35mm, o wyjątkowo krótkiej ogniskowej i gigantycznym polu widzenia 180°. Do tego miał stosunkowo rozsądne rozmiary i wagę i cenę.
Fajna strona z testem tego obiektywu:



Sigma Mirror Ultratelephoto 500 f/4 z 1974-go był za to monstrualnym potworem o konstrukcji lustrzanej. Był to jeden z najjaśniejszych obiektywów lustrzanych o jakich słyszałem, jaśniejszy od Nikkora 500 f/5 o tej samej ogniskowej, ale odbijało się to na jego wadze i rozmiarze.
Trzeba powiedzieć że to jedno z manualnych szkieł jakie chciałoby się mieć, choć na pewno nie jest to obiektyw do noszenia na codzień.




Sigma 39-80/3,5 Zoom to pierwszy zoom Sigmy z 1974-go. Należy zauważyć że jasność tego szkła jest bardzo dobra i zrobiłaby karierę nawet dziś. Była to bezpośrednia konkurencja dla długo produkowanego 43-86/3,5 Nikona z lat 1963- 76, ale mająca szerszy zakres od dołu, co dawało większą uniwersalność. Rok wcześniej ukazał się też najjaśniejszy w tej klasie Canon 35-70/2,8-3,5, ale był to produkt raczej luksusowy. Szersze niż 35mm standardowe zoomy pojawiły się dopiero na początku lat 80-tych, między innymi sigmowski tzw. Zoom Theta: 28-80 3,5- 4,5.



Następny smakołyk z roku 1976-go to lustrzana Sigma 600/ 8 Mirror. Była teleobiektywem o bardzo kompaktowych rozmiarach, 600mm upchnięto w korpusie długości 110mm. Zrobiła bardzo dużą karierę, dotrwała w produkcji do 1996, podlegając niewielkim modernizacjom, sprzedawana wtedy jako jedyny obiektyw manualny wśród autofokusów Sigmy.


18/ 2,8 XQ Filtermatic wypuszczona w 1977 roku to sprzęt wyznaczający kierunek rozwoju Sigmy od tamtych lat aż do naszej teraźniejszości- superszerokokątne, bardzo jasne obiektywy. W tych dziedzinach kilkukrotnie była rekordzistą światowym. Między innymi właśnie ta 18-tka była jaśniejsza niż wszystkie ówczesne Nikkory i Canony o tej ogniskowej. Miała dodatkowo bardzo ciekawą konstrukcję z wbudowanymi wewnątrz czterema filtrami, które zastępowały filtry nakręcane od frontu, niemożliwe tu do użycia ze względu na bardzo wypukłą soczewkę.


14/ 3,5 i 14/2,8
Czternastka była dla wielu systemów najszerszym dostępnym szkłem- np. dla Olympusa i Minolty, które same nie produkowały takiego ultraszerokościowca. Było to szkło w czołówce światowej, należące do najszerszych rektilinearnych (czyli takich które obrazuję linie proste jako proste, a nie zakrzywione jak rybie oko). Zarówno 14 jak i 18-tka produkowane były równolegle w wersjach jaśniejszych- f/2,8 i ciemniejszych- f/3,5 bardziej poręcznych i tańszych. Była to wszechstronność oferty nie stosowana przez żadną inną firmę.


W 1978 roku wypuszczono Sigmę 28 f2,8 Mini Wide. Była to jaskółka całej serii obiektywów w jakiej wyspecjalizowała się Sigma w latach 80-tych- szerokich stałoogniskowych sprzętów o dobrej jasności, ostrości i roszsądnej cenie.



Rok 1979 Sigma zapisała w annałach najszerszym zoomem świata 21-35/3,5-4,5. Był to chyba obiektyw dzięki któremu Sigma stała się szeroko znana, producenci głownego nurtu- Nikon, Canon, Pentax, Olympus nie odważyli się do czasu rewolucji autofokusowej na tak szerokie zoomy i skupiali
się na stałoogniskowych. Jak pokazała przyszłość- Sigma miała rację pchając w tę stronę rozwój zoomów, dziś stanowią znaczną, znaczną większość obiektywów o krótkiej ogniskowej.


W 1981 pojawił się marketingowy kamień milowy w karierze firmy- Sigma 24/2,8 Super Wide. Ten sprzęt zrobił karierę- miał dobrą jasność, porządną jakość, dawał szerszy niż większość obiektywów standardowych kąt widzenia i sprzedawano go w rozsądnej cenie. Było to marzenie przeciętnego zaawansowanego amatora, którego zoomy kończyły się na 35mm szerokości. Doczekała się kilku kolejnych wersji, a od 1990 roku została szkłem autofokus.


Z 1981 roku pochodzą także bardzo interesujące teleobiektywy- 200/3,5 i 300/4,5, interesujące, bo różniące się od mainstrimu. Były nieco ciemniejsze od bardzo drogich profesjonalnych obiektywów „firmowych” typu 200/2,8 i 300/4, ale zaledwie o ½ przesłony, co nie jest znaczącą wielkoscią. Zapewne miały konkurencyjne ceny- niestety nie zyskały wielbicieli, o 300/4,5 nie znalazłem w sieci nic w ogóle.
Była to, mimo wszystko, dobra strategia Sigmy stosowana jeszcze długie lata- pół kroku za najdroższymi obiektywami profesjonalnymi konkurencji. Dziś jednymi z jej przedstawicieli są na przykład EX 500/4,5 i zoom 17-70/ 2,8-4 OS.


Następny zwierz ma parametry bezwzględnie ekstremalne- to lustrzany 1000mm f/13,5 wypuszczony w 1983 roku. To jak dotąd chyba najdłuższy ogniskową obiektyw Sigmy, choć dość umiarkowany jeśli chodzi o rzeczywiste rozmiary: długość 186,5mm, średnica 92mm i waga 1050g. Nie był to sprzęt zbyt popularny, ale zapewne nie tego się po nim spodziewano. Myślę że konstruktorom przyświecała idea ograniczenia rozmiarów i masy, tak żeby sprzęt dawał się używać z ręki. Wyszła z tego jednak ciemnizna niemożebna, a więc do ograniczonych zastosowań dla ekstremistów (np. astrofotografia).

No a potem nastąpiło trzęsienie ziemi. 1985 rok. Automatyczne ustawianie ostrości. Najpierw próby Nikona i Canona- Nikon F3AF z ofertą 2-ch obiektywów autofokus, canon F80, z trzema monstrualnie wyglądającymi zoomami. Nie zrobiły kariery- były drogie i niedopracowane. Niemal w tym samym czasie Minolta wyprodukowała model 7000 rozpoczynając system Dynax. I to był strzał w dziesiątkę. Aparat dla zaawansowanego amatora, który rozpoczął rewolucję.


A rewolucja miała konsekwencje- wykosiła z głównego rynku wszystkich którzy nie załapali się na automatyczne sterowanie ostrością i przemeblowała sytuację krystalizując tzw. Głównych Graczy (First Party) i firmy produkujące szkła do aparatów tychże Głównych- czyli Third Party. Do tych ostatnich awansowały: Sigma, Tokina, Tamron i Cosina, pozostali producenci manualnych obiektywów zostali znienacka w mało znaczącej niszy. Znowu okazało się że ten kto nie biegnie jak najszybciej do przodu- ten się cofa.

A potem Sigma musiała podjąć walkę z Głównymi Graczami, którzy nie chcieli mieć u boku konkurencji. Były wpadówy, była troszkę zszargana opinia. Ale chyba wyszliśmy na prostą, panie mecenasie...

Źródła podane jako linki w tekście.
Zdjęcia conieco ukradzione z różnych stron.
Fabrykant
Tutaj dodany później aneks do tego artykułu:

http://fotodinoza.blogspot.com/#!/2014/02/appendix-o-potworze.html


Tutaj dalsza część historii Sigmy- autofokus:
http://fotodinoza.blogspot.com/2014/03/sigma-tajna-historia-smaczne-kaski.html