Są takie zdjęcia, które muszą pojawić się w zestawach typu "sto najważniejszych fotografii świata". No, tak już jest. Wszyscy uznają ich nowatorstwo i wpływ, jaki wywarły. Wśród nich zdjęcia wojenne. Prześwietlona inwazja w Normandii Roberta Capy. Zdobycie Iwo Jimy Jima Rosenthala z pochyloną amerykańską flagą, wietnamska dziewczynka poparzona napalmem Nicka Uta. Wśród nich znajdą się zwykle zdjęcia Davida Douglasa Duncana z wojny w Korei.
Takiego obieżyświata, wagabundy, podróżnika jakim był Duncan, to, doprawdy, ze świecą szukać. W 1966 roku wydał album pod tytułem "Yankee Nomad". Te dwa słowa opisują go bardzo dobrze. Był wszędzie tam, gdzie się coś działo. W bitwach na południowym Pacyfiku, gdzie sam brał karabin do ręki i walczył z Japończykami, pod Okinawą, wreszcie na okręcie USS Misouri, na którym podpisywano akt kapitulacji Japonii (napisałem już o fotografiach z Misouri, nieco żartobliwie - TUTAJ). Po zdjęciach z kampanii na Pacyfiku zwerbował zaraz Duncana wpływowy i poczytny "Life Magazine". Dla tego ilustrowanego pisma zrobił fotoreportaże z końca brytyjskich rządów w Indiach, z Turcji, z Bliskiego Wschodu, z Europy Wschodniej oraz Afryki. A potem kolejnych konfliktów w Azji.
A zaczynał chłop przez przypadek. W 1938 roku studiując na Uniwersytecie Arizony archeologię (nie ukończył, ale zainteresowania miał szerokie - potem studiował jeszcze zoologię i hiszpański), zatem jako młody student interesujący się fotografią natknął się na pożar hotelu w Tuckson. Zrobił zdjęcia, między innymi dramatyczną fotkę, na którym pewien facet usiłuje wrócić do hotelu po swoją walizkę. Jak się później okazało, był to szef mafii John Dillinger, który usiłował wynieść z pożaru walizkę z pieniędzmi z napadu na bank. Duncan zyskał natychmiastową lokalną sławę - zdjęcie zostało przekazane gazecie "Tucson Citizen". Niestety nie tylko nie zostało wydrukowane, ale w niewiadomych okolicznościach zaginęło i do dziś jest znane tylko z przekazów ustnych. Niemniej bardzo ułatwiło dalszą karierę fotoreportera, znanego coraz bardziej pod swoim inicjałem - DDD. Wysyłał zdjęcia do lokalnych gazet, potem do "National Geografic" i "Life", do którego został wreszcie zaangażowany.
To "Life" wysłał go na wojnę w Korei. Ten konflikt okazał się być wielostronnie kluczowy dla fotoreportera. Zrobił tam mnóstwo zdjęć, zebranych
w książce "This is war", z której dochód przeznaczył na wsparcie dla wdów i sierot po żołnierzach poległych w Korei. Dzisiaj Duncan jest uważany za najwybitniejszego fotografa tamtego konfliktu. Z jego zdjęć wychodzi na jaw pewien intymny, prywatny rys wojny, obserwowany na poziomie oczu żołnierza. David Douglas Duncan uczestniczy z aparatem w akcjach bojowych, jest na pierwszej linii i dokumentuje ciężar jaki spoczywa na psychice walczących. Staje się jednym z nich. DDD przytacza w książce rozmowę, jaką prowadzi w okopach bitwy pod Zalewem Chosin, gdzie w okrążenie 120 tysięcy żołnierzy chińskiej armii zostały wzięte wojska amerykańskie i siły ONZ. Odbywało się to w niedostępnych, zawianych śniegiem górach, przy rekordowych -38 stopniach celsjusza.Zapytałem go: "Gdybym był Bogiem, czego byś chciał na Boże Narodzenie?". Spojrzał w niebo i odparł: "Daj mi jutro".
Duncan, kilkukrotnie ranny, dzielący swój los wraz z żołnierzami, swój reportaż z ekstremów Korei skomentował tak: Nie czułem poczucia misji jako fotograf wojenny. Po prostu czułem, że może chłopaki zasłużyli na fotografowanie tacy, jacy są, czy biegną przestraszeni, czy też okazują odwagę, zanurzają się w okopy, czy rozmawiają i śmieją się. I myślę, że wniosłem poczucie godności na pole bitwy.
Zdjęcia i reportaże DDD z Korei były rozchwytywane i szeroko komentowane. Trafiały na okładki "Life'u". Album "This is war!" słynny Edward Steichen określił największą książką fotograficzną o wojnie, jaką kiedykolwiek opublikowano. (O Edwardzie Steichenie możecie poczytać na Fotodinozie - TUTAJ)
Ta wojna miała także znacznie bardziej dalekosiężne prywatne skutki dla Davida Douglasa Duncana.
Japoński fotograf Juno Miki zrobił w Korei Duncanowi portret, za pomocą nikomu wówczas nieznanego obiektywu Nikkor 8,5cm f/2, produkowanego przez jakąś tokijską manufakturę. Podobno Duncan wzdragał się przed tym, twierdząc, że w tak słabym świetle nie wyjdzie za dobrze. Po wywołaniu filmu i zrobieniu odbitek stwierdził jednak, że tak ostrego małoobrazkowego zdjęcia jeszcze nigdy nie oglądał na oczy. Przewyższało to fotki, jakie uzyskiwał z obiektywów swojej Leiki. Przy okazji jednej z częstych bytności w Japonii, która dla wojsk amerykańskich w Korei stanowiła punkt zapleczowy i bazę transportową, postanowił porozmawiać z twórcami tej optyki i odwiedził fabrykę Nippon Kogaku w Tokio. Od prezesa Nikona, Masao Nagaoki dostał do testowania zestaw jasnych stałek, które niemal natychmiast kupił.
Ta wizyta okazała się kluczowa dla wszystkich - nie tylko samego Duncana i Nikona, ale wręcz dla japońskiej gospodarki i jej przyszłości. O swoich wieloletnich związkach z Nikonem Douglas powiedział tak: Moja relacja z Nikonem to coś więcej niż przyjaźń. Przyjaźń może być zwyczajna. Ta nie jest zwyczajna. Jest wieczna.
Wkrótce zaczął fotografować działania wojenne w Korei dokręcając do swojej Leiki obiektywy Nikona (zwykle 50mm f/2 i 135 mm f/3,5). Foty zwróciły uwagę nie tylko swoją treścią, ale i niezwykłą dla tych czasów żywością kolorów i ostrością. Wielu fotoredaktorów z Life'u pytało jakimi obiektywami fotografuje. Wielu kolegów reporterów dopytywało o ten efekt. Wielu fotografów amatorów go dostrzegało. Nikon za chwilę wszedł na rynek amerykański z przytupem i wyprzedzającą go sławą doskonałej optyki. Zawdzięczał ją Duncanowi.
Firma Leica też może pisać (i pisze!) peany na cześć amerykańskiego reportera. W Korei używał on aparatu Leica IIIC ze wspomnianym wyżej obiektywem Nippon Kogaku i kilkoma leikowskimi. Potem, w Wietnamie, już jako uznana sława zamówił u niemieckiego producenta specjalnie zmodyfikowany model Leica M3, z dodanym oznaczeniem D-1, od "Duncan". W zakładach w Wetzlar wyprodukowano dla niego cztery sztuki aparatu: M3D-1, M3D-2 M3D-3 oraz D-4 z minimalnie zmodyfikowanymi wajhami, z dodatkową dźwigienką do ostrzenia na obiektywie oraz dołączonym winderem Leicavit do błyskawicznego rolowania filmu. Jeden z tych aparatów został niedawno sprzedany na aukcji za - uwaga, uwaga - 1,680 mln euro.
Słono, ale chyba warto. Był to ten właśnie aparat, którym fotoreporter zrobił słynne zdjęcia Pablowi Picasso. Też bym chciał mieć taki, choć może nie za tę kwotę.
Same sławne przedmioty. No i jeszcze Mercedes. Nie byle jaki - szałowy model 300SL, z drzwiami podnoszonymi do góry jak skrzydła mewy.
Szef marketingu w niemieckiej fabryce Mercedesa w Singelfingen kombinował jak koń pod górę, żeby na powrót wypromować luksusowe auta tej marki w Stanach Zjednoczonych. To wydawało się bardzo trudne. Podczas wojny zakłady Mercedesa zostały dosłownie zrównane z ziemią, a raptem 9 lat po zakończeniu II wojny światowej za Mercedesem ciągnął się wciąż nimb germańskiego filaru hitleryzmu i luksusowych statecznych limuzyn dla niemieckich oficjeli. Firma potrzebowała jakiegoś nowego otwarcia, żeby zerwać z przeszłością, zwłaszcza w oczach Amerykanów, którzy stanowili największy światowy rynek zbytu. Miał tym otwarciem zostać sportowy model 300SL dramatycznie różny od typowego profilu produkcji. Trzeba było dokonać celnego marketingowego uderzenia.
W 1955 roku na łamach stylowego magazynu "Sports Ilustrated" pojawił się czternastostronicowy fotoreportaż pod tytułem "Duchy z Sindelfingen", opisujący projektowanie i produkcję rewolucyjnego sportowego modelu o drzwiach unoszonych do góry (ang. "Gullwing"), a potem relacje z wycieczki dokonanej w 300SL. Fotografie zrobił oczywiście wzięty fotograf David Douglas Duncan. Po premierze w USA samochód zaczął robić swoją zawrotną, kultową już dziś karierę, a związki niemieckiej firmy i amerykańskiego obieżyświata z Leiką zacieśniły się blisko. W 1956 roku zaproszono go ponownie do Europy.
Duncan poznał mercedesowskiego projektanta, Karla Wilferta, odpowiedzialnego za kabriolet na bazie sportowego 300SL. Był on tematem kolejnej sesji fotograficznej, którą dokonano w szwajcarskich i niemieckich Alpach. A zapłatą za tę pracę był, proszę państwa, samochód - nowiutki czarny 300SL w wersji coupe. Nasz fotograf używał go - uwaga, uwaga - przez równe czterdzieści lat, nabijając pół miliona kilometrów, póki sam nie skończył osiemdziesiątki. Na tym jednak ani kariera Duncana, ani kariera jego Mercedesa bynajmniej się nie skończyła.
Robert Capa, dobry znajomy Duncana zasugerował mu odwiedzenie przy okazji wizyty w Europie swojego dawnego kompana - Pabla Picassa, którego znał jeszcze z czasów wojny domowej w Hiszpanii.
To okazało się brzemienne w skutki. Bardzo brzemienne.
W kwietniu 1957 roku nastąpiło wiekopomne spotkanie - David Duncan przyjechał do willi La Californie na Lazurowym Wybrzeżu niedaleko Cannes. Przyjechał z jamnikiem. Jamnik zjawił się u DDD jeszcze w fabryce w Stuttgarcie, szczeniak bodaże został podarowany fotoreporterowi przez któregoś z pracowników Mercedesa. Nazwano go z niemiecka - Lump.
Wyobraźmy sobie tę scenę. Przyjeżdża czarny sportowy samochód, drzwi unoszą się w górę. Pierwszy ze środka wyskakuje jamnik i rzuca się z radością na Picassa. "Dzień dobry przyjacielu" - powiedział ponoć malarz do psa. Był to pierwszy pies do którego Picasso zapałał sentymentem. Tak wielkim i z taką wzajemnością, że David Duncan zdecydował się zostawić psa u malarza. Jamnik Lump nie tylko towarzyszył swojemu nowemu panu przez resztę życia, ale i wpłynął na jego dzieła - jeśli przyjrzeć się obrazowi Picassa inspirowanemu "Pannami dworskimi" Velasqueza widać, ze oryginalny velasquezowski pies mastif został zastąpiony portretem leżącego Lumpa. Obydwaj - malarz i pies zmarli w tym samym 1973 roku.
Z lewej Velasquez, z prawej Picasso. Z lewej mastiff, z prawej jamnik. |
Tymczasem jesteśmy w 1957. Pomiędzy malarzem i fotografem zaistniała wielka chemia - zaprzyjaźnili się. Przez najbliższe dwa lata David Duncan pomieszkiwał w La Californie, albo przyjeżdżał w odwiedziny dokumentując życie i twórczość Picassa, stając się niemal członkiem jego rodziny. Temu faktowi zawdzięczamy genialne wręcz, prywatne zdjęcia malarza i jego żony podczas pracy, posiłków, wypoczynku, a nawet podczas przejażdżek Mercedesem Duncana po krętych drogach prowansalskich Alp. Dzieło epokowe, a nawet pionierskie.
Jacqueline i Pablo Picasso oraz DDD i Mercedes 300 SL. |
Niedługo po pierwszym spotkaniu z Picassem Duncan odbył drugą część planowanej wyprawy po Europie. A konkretnie po bardzo wschodniej Europie. Otóż pojechał swoim nowiutkim supersamochodem z Francji do ZSRR. Wyobrażacie to sobie? - rok 1957, poststalinowski przaśny komunizm w którym ludzie niedojadają i na to wjeżdża jeden z najdroższych samochodów kapitalistycznego zachodu - luksusowy Mercedes SL. Szok!
David Douglas Duncan pojechał fotografować skarby Kremla, co pozwoliło mu perwersyjnie parkować w Moskwie pod samymi murami sowiecko-carskiego zamku, albo i na Placu Czerwonym. Przy aucie z drzwiami otwieranymi do góry zbierały się natychmiast tłumy, a w nie mieszali się dyskretnie urzędnicy i notable z Kremla, którym Duncan pozwalał ponoć łaskawie siadać za kierownicą.
Z zakupionym w Moskwie kawiorem Duncan ruszył z powrotem do Francji, dogadany z Pablem Picassem na fotoreportaż z jego życia. Powstały z niego dwa wielkie albumy fotograficzne - "Private Life of Pablo Picasso" oraz "Picasso's Picassos" będący katalogiem prywatnych obrazów mistrza z własnej jego kolekcji, których nikt dotąd nie oglądał na oczy. Kilkukrotne wizyty Duncana w ZSRR zaowocowały natomiast albumem "Kreml" wydanym w 1961 roku.
David Douglas Duncan po tych wizytach coraz bardziej ciążył ku Europie, gdzie w końcu, wraz z drugą żoną, zamieszkał na francuskim wybrzeżu. Swojego Mercedesa, świetnego sportowego grand-tourera używał do licznych podróży, prywatnych i zawodowych. W Holandii samochód został mu skradziony i zniknął bez śladu. Duncan skontaktował się jednak z tamtejszymi mafiozami, nastąpił deal i po zapłaceniu 12000 szwajcarskich franków auto wróciło do właściciela i to umyte oraz zatankowane pod korek.
Duncan nie spoczął na laurach. Zdaje się, że życie nomada (w 1961 roku wydał wspomniany album "American Nomad") weszło mu w krew i wytyczyło jego szlak. Fotografował od początku wojnę w Wietnamie dla Life i ABC News. Konflikt ten, który oglądał z tak bliska zmienił jego poglądy. W miesiąc od powrotu z wojny opublikował album "Protest!" wyrażając swoje oburzenie wobec oglądanych faktów i opisując okropne zdarzenia których był świadkiem. Został zdeklarowanym pacyfistą.
Wietnam 1968 |
Nixon 1968 |
Na początku lat 70 osiadł na dobre w południowej Francji i zwolnił tempo, skupiając się na opracowaniu zdjęć ze swoich licznych podróży. Wydał wiele książek fotograficznych. Im dalej w lata, tym stawały się coraz mocniej antywojenne.
W 1996 roku Duncan w wieku lat 80. postanowił porzucić ostatecznie wędrowny tryb życia i przejść na emeryturę. Słynny Mercedes SL, którego używał do tej pory zmienił właściciela. David Douglas Duncan podarował go synowi Picassa, Claude'owi, miłośnikowi klasycznych aut. Samochód był zacnie wykorzystywany - Claude Picasso startował nim nawet w historycznym rajdzie Mille Miglia. Start do tego rajdu jest limitowany, z racji dzisiejszego wielkiego zainteresowania i jego historycznej chwały - chętnych jest zwykle pięć razy więcej niż miejsc. Myślę jednak, że Claude Picasso nie miał zbyt wielu trudności, żeby zapisać się na imprezę Mercedesem którym jeden z najbardziej znancych fotoreporterów lat powojennych woził jego słynnego ojca.
David Douglas Duncan dożył z godnością swoich lat w domu w Castelleras na południu Francji. Zmarł w 2018 roku w wieku 102 lat. Spośród wydanych 25. fotograficznych książek aż osiem poświęcił swojemu przyjacielowi Pablo Piccassowi, dokumentując w niezwykły sposób jego twórczość. To zdjęcia, którymi do dziś chwalą się galerie malarza na całym świecie i którymi ilustrowane są niemal wszystkie artykuły o malarzu.
Biografia Duncana, pomimo całej swej zawiłości i ekstremów, uczestnictwa w konfliktach zbrojnych i to dosłownie na pierwszej linii, licznych podróży i dziwnych przypadków, wyjątkowego wpływu, jaki wywarł na fotografię reportażową, a nawet karierę pewnych firm emanuje mimo wszystko dla mnie jakąś niezwykłą harmonią, jakąś magią. Żył pełnią życia, można powiedzieć, że wycisnął je, jak cytrynę. Jest w jego historii niezwykła esencja i klasa.
Każdy by tak chciał. Prawda?
Fabrykant
P.S.
Lump i 300 SL:
Cudowny ten autobus. Próbowałem chwilę szukać, ale nie mogę dojść co to.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, bardzo ładny. Poświęciłem pół godziny na szukanie - i nic.
UsuńŚwietnie się czyta te artykuły. Odkryłem blog dopiero wczoraj i zostanę na dłużej;-). Gratulację dla autora. Brakowało mi takiego miejsca po tym jak Fotoplis zaprzestało publikacji felietonów „Fotograf Niedzielny” Mikę Johnsona.
OdpowiedzUsuńZapraszam. Piszę tego bloga od 10 lat, więc się trochę zebrało. Niestety ostatnio zajmuję się pisaniem książek i na blogowanie trochę brakuje już czasu.
OdpowiedzUsuńJakich książek jeśli można spytać? Chętnie poczytam i dłuższe formy!
UsuńDebiut to "Tramwaj Tanfaniego", potem poszedł "Złoty Peugeot" , a w kwietniu 2024 ma się ukazać "Deluks".
UsuńWspaniale się Pana czyta. Prosimy nie ustawać w pisaniu
OdpowiedzUsuń