poniedziałek, 21 grudnia 2020

Panta rhei. Dziwna historia Kodaka.


No więc tak: Jak w XIX wieku robiło się zdjęcia w plenerze? Trzeba było wziąć ze sobą ciemnię. Bez tego ani rusz. 

Do lat osiemdziesiątych tegoż XIX wieku robiło się zdjęcia na mokrym kolodionie. Mokrym, bo on był mokry. Musiał być, jeśli chcieliśmy mieć zdjęcie. Tuż przed otworzeniem migawki trzeba było w ciemni stworzyć sobie materiał na jakim miała powstać fotka. Robiło się to pokrywając szklane płyty kolodionem. Co to jest kolodion? To nitroceluloza rozcieńczona eterem etylowym plus alkohol etylowy, ewentualnie w połączeniu z acetonem i izopropanolem. Znaczy się i napić się przy okazji można było, o ile wzięło się właściwy rozcieńczalnik i mieszało wszystko na miejscu (tylko nie próbujcie robić tego z acetonem. W ogóle lepiej nie próbujcie). Po eterze też można mieć porządny odjazd, był to od połowy XIX wieku często używany środek odurzający, dość ryzykowny w użyciu, ale tani i powszechny. W dwudziestoleciu międzywojennym eteromania była dość poważnym problemem na polskiej prowincji.

 Nic dziwnego, że te podejrzane miszkulancje wzmagały twórczą kreatywność pierwszych fotografów. Kolodion do fotografii musiał zawierać związki srebra, żeby coś tam się naświetliło, oraz parę innych jeszcze substancji dodawanych dla stabilizacji i wzmocnienia efektu. Teraz - uwaga, uwaga! - żeby obraz mógł powstać na naszej szklanej płycie należało zdążyć ze wszystkim, włącznie z wywołaniem go, zanim nasz kolodion zastygł i stężał na szkle!

Wyobraźcie sobie to poświęcenie fotografów. A przy okazji zważcie ile fantastycznych estetycznie i technicznie zdjęć zostało zrobionych do lat 80. XIX wieku. Zapewniam, że mnóstwo. Weźmy na przykład takiego Nadara, o którym pisało się na Fotodinozie TUTAJ., albo wspaniali bracia Alinari, o których jest wpis TUTAJ. Każdy z owych starych mistrzów musiał uwijać się jak w ukropie, całkiem po ciemku i w okropnych oparach chemikaliów, żeby osiągnąć ten efekt. Szacunek.

Jechalibyśmy na tych szklanych mokrych płytach do dziś, gdyby nie pan doktor medycyny Richard Leach Maddox, który lubił się bawić chemikaliami i materiałami i wynalazł suchą płytę, opartą na żelatynie. Sucha płyta rozpoczęła epokę powszechnej komercyjności w fotografii (nie wiadomo, czy się cieszyć, czy płakać). Sucha płyta bromowo-żelatynowo-srebrowa była pierwszym materiałem, który nie wymagał przygotowania na miejscu, a więc nie dość, że można było go przechowywać to jeszcze z powodzeniem produkować i sprzedawać. To spowodowało, że do fotografii przystąpili amatorzy, bogaci co prawda, ale amatorzy. A nie ino wariaci odurzeni alkoholem i eterem naraz, fanatycy i maniacy uzyskiwania obrazu za wszelką cenę. Może i szkoda.

Sucha płyta weszła do sprzedaży, produkowana i konfekcjonowana przez firmy, najpierw brytyjskie, a trochę później amerykańskie. Jedną z nich założył niejaki George Eeastman w 1881 roku. Nie był pierwszy, ale działał prężnie i z rozmachem. Urodził się w okolicach Nowego Jorku w 1854 roku, niedługo później rodzina przeniosła się do Rochester w stanie Nowy Jork, gdzie mały George chodził na nauki, a jego tata założył szkołę biznesu. Niestety po śmierci ojca rodzinie nie wiodło się zbyt dobrze. Młody Eeastman wychowywany przez matkę musiał porzucić szkołę na rzecz pracy, żeby pomagać finansowo. Był gońcem, potem dostał lepiej płatną pracę jako urzędnik w banku. W 1877 zakupił zestaw do fotografii na mokrych płytach, żeby spróbować go na wycieczce na Santo Domingo. Podróż nie doszła w ogóle do skutku, ale Eastman, zainspirowany, zajął się opracowywaniem łatwiejszych metod fotograficznych i emulsjami światłoczułymi. Dwa lata później opracował specjalną maszynę do pokrywania powierzchni emulsją światłoczułą i uzyskał na nią patent. A w 1884 zastąpił szkło specjalnie spreparowanym papierem z dwuwarstwowym pokryciem żelatynowym tzw stripping filmem. Patent na ten wynalazek uzyskał wraz ze wspólnikiem, potem, gdy sprzedaż szła w najlepsze, odkupił go na własność za dużą sumę 40 tysięcy dolarów. Wkrótce Eastman zaczął konfekcjonować swój materiał w rolki, gotowe do włożenia do aparatu. Tylko jakiego aparatu?

Firma George Eastman Dry Plate Company, przemieniona na Eastman Dry Plate and Film Company, a potem Eastman American Film Company, w 1886 wypuściła swój pierwszy aparat, zwany Eastman Detective Camera, zbudowany niejako "wokół" swojego patentu na fotograficzną rolkę. Nie odniósł on zbyt wielkiego sukcesu. George Eastman przemyślał sprawę od nowa i dwa lata później wszedł na rynek nie tylko z nowym aparatem, ale i z nową filozofią fotografowania. Filozofią, która zmieniła świat. Jej hasłem reklamowym było sławne "You press the button, we do the rest". Tego wcześniej nie grali w tej branży. Czwartego września 1888 roku rozpoczęła się dzisiejsza era w fotografii - wtedy to Eastman uzyskał patent nr 388.850 na ułatwienie życia fotografującym.

Jak powiedział sam o tym: "Zaczęliśmy od idei uczynienia aparatu codziennym narzędziem. Chcieliśmy, żeby był równie poręczny jak ołówek".

Do nowego otwarcia Eastman wymyślił nową nazwę handlową - Kodak. Była to nazwa bez żadnego źródłosłowu. Miała dwa zadania: wpadać w ucho i odróżniać się od nazw wszystkich szacownych europejskich firm fotograficznych. Aparat nazywał się Kodak No.1 i był skonstruowany przez pana Franka A. Brownella. Tenże pan uznawany jest za jednego z najbardziej wpływowych projektantów w historii, kogoś w rodzaju Ferdynanda Porsche fotografii- jego aparaty nie tylko zrewolucjonizowały rynek, ale także zostały sprzedane nie tyle w milionach, co w setkach milionów egzemplarzy.




Kodak No.1 był drewnianym niewielkim pudełkiem z obiektywem, obciągniętym czarną skórą. Z frontu zamocowano obiektyw firmy Bausch& Lomb (o której pisało się na Fotodinozie - TUTAJ), o ogniskowej 57 mm i jasności f/9. Nie było żadnego wizjera - celowało się kierując w odpowiednią stronę całą skrzynkę aparatu, na wyczucie, żeby się nie pomylić na jego wierzchu wyrysowano dużą strzałkę w kształcie litery "V". Żeby zrobić zdjęcie należało wykonać jedynie trzy czynności - przewinąć film (na wierzchu aparatu licznik pokazywał numer kolejnej klatki), przygotować żaluzje migawki za pomocą pociągnięcia za sznurek, oraz wyzwolić migawkę naciskając przycisk.

Pierwszego Kodaka kupowało się za 25 dolarów (jakieś 1/10 ceny konkurencyjnych aparatów, dzisiejsze 500$) już załadowanego filmem. I teraz uważajcie fotografowie analogowi - można było na nim strzelić sto zdjęć! Wszystkie w formacie okrągłym. Sto zdjęć! Czymże jest, w porównaniu z Kodakiem No.1 nasze, znane większości, trzydzieści sześć klatek filmu! To był nokaut nie tylko dla wszystkich ówczesnych Kodakowi aparatów, ale i dla tych "współczesnych" aparatów, które niektórzy z nas do dziś używają. Okrągły format fotki był także wynalazkiem geniuszu. Dzięki temu wszystkie zdjęcia wychodziły dobre!


Ano tak. Skoro nie było wizjera w aparacie, to nikt nie mógł zagwarantować, że użytkownik będzie go trzymał w odpowiedniej pozycji, a zatem czy nie zrobi zdjęcia krzywo. No, ale skoro zdjęcie jest okrągłe... Sami rozumiecie. Przy okazji załatwiono wspaniale małą niedogodność, w postaci słabszej jakości obrazu w narożnikach jaki dawał obiektyw Bausch&Lomb.

Po zrobieniu następowała druga część fotograficznej roboty. Ta, którą robił Kodak. Odsyłało się do niego cały aparat, bez otwierania. Za 10 dolarów (w 1888 roku) wracał z odbitkami, ponownie załadowany filmem. U schyłku XIX wieku nowy pomysł Kodaka szybko zyskiwał na popularności jako gadżet, choć w tej cenie kosztował więcej, niż sięgały możliwości przeciętnego amerykańskiego robotnika. George Eastman nie powiedział jednak ostatniego słowa. Twórca Kodaka był znany ze swego perfekcjonizmu i woli bycia stuprocentowo solidnym przedsiębiorcą o ustalonej renomie, nawet kosztem zysku. Cena aparatu i jego obsługi wciąż taniała. 

Pan George Eastman ze swoim aparatem.




W 1897 pan Brownell zaprojektował drugie swoje wiekopomne dzieło - składanego