piątek, 28 września 2018

Rozdziobią nas kruki, drony. Czy będą aparaty autonomiczne?




Fot. John McDougal, AFP

Samochody już niedługo mają jeździć same. Chociaż niektórzy mówią że jednak długo, długo, długo. Kilkadziesiąt sztuk już autonomicznie jeździ w każdym razie, a czy będzie ich więcej to czas i inżynierowie pokażą. Rzecz cała na razie się rozbija o to, że takie pojazdy są dość drogie, a bardzo, niezwykle wręcz autonomiczny pan Henio z prawem jazdy kategorii C+E jest w porównaniu z nimi stosunkowo tani. A zwłaszcza jego kolega, pan Ho w Azji. Aparaty autonomicznie robiące zdjęcia być może też będą. Prawie są (a „prawie” robi pewną różnicę). Zapowiadają je od piętnastu lat co najmniej i choć są, na oko oceniając, sto razy łatwiejsze w produkcji niż samochody – nadal w tej kwestii niewiele się dzieje.

Sam pamiętam wywiad z edytorem " Przeglądu Sportowego", publikowany niegdyś w "Foto", wywiad o sprzęcie, w którym prorokowano o automatycznych aparatach kręcących filmy z meczy i edytorach, którzy w redakcjach będą wybierać z tych filmów klatki do publikacji. Fotografowie będą zupełnie zbędni. Minęło piętnaście lat. Tymczasem gazety powoli odchodzą w przeszłość, ale zdjęcia nadal strzelają ludzie z krwi i kości.
To właściwie dziwne. Przy dzisiejszych możliwościach obróbki dużej ilości danych, przy dzisiejszym zaawansowaniu oprogramowania zdawałoby się to najzupełniej wykonalne. Zlikwidować fotografów, zostawić same aparaty.

Część roboty jest i tak wykonywana dzisiaj zdalnie, dzięki możliwości radiowego wyzwalania migawki. Widać na przekazach telewizyjnych stojące na pajęczych nogach samotne statywy ze sprzętem w różnych newralgicznych miejscach, które ktoś obsługuje z oddalenia. Kamerzyści (filmowcy) ślubni i i imprezowi stosują od lat dodatkowy sprzęt, stojący samotnie w kącie i robiący za zbieracz materiału. Ba, każdy kto ma trochę gotówki może sobie kupić gotowego drona śledzącego, w celu wykonania selfie-filmiku. Podąża ci taki dron nad delikwentem filmując jego wyczyny sportowe, albo wyczyny innego dowolnego autoramentu, można sobie sfilmować na przykład eksplorację ulicy Włókienniczej w Łodzi, albo warszawskiej Pragi i zarejestrować z powietrza jak się dostaje w mordę za posiadanie portfela, albo kosę pod żebro za ajfona. Co za atrakcje wizualne!

Notabene na niedawnej wyprawie narciarskiej znajomych studentów okazało się że w posiadaniu siedmiu osób jest dziewięć kamer GoPro i trzy drony śledzące. Katastrofa lotnicza murowana.

środa, 26 września 2018

Ranking książek przeczytanych VII (sierpień- wrzesień)



W autobusie, w łóżku zanim zadzwoni budzik, w parku, przy śniadaniu, dorywczo i odrywczo. Czytamy, czytamy.

Czas biegnie
Ma tempo szalone
Walczę żeby mu wyrwać moment
I fakt, że kawałek mu chlasnę czasem
Wtedy siadam na ławce
Czytam prasę
       Łona i Webber

Czytamy, a potem sobie autorytatywnie oceniamy.

Skala sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma. 

"Przystanek Dakar, rajd okiem fotografa" Jacek Bonecki ****


Album fotograficzno- tekstowy, kupiony w Biedronce za 4,99. Ale wart prawie 54,99, (czyli swą pierwotną cenę). Stojąc przed stosem książek w spożywczaku oko me przykuło natychmiast nazwisko znanego fotografa. Bonecki, obieżyświat, wspinacz, profesjonał, jeździł na rajd Dakar (przed laty "Paris-Dakar", ale rajd przeniósł się z Europy i Afryki do Ameryki Południowej zachowując nazwę) wielokrotnie. Zaprzyjaźnił się z wieloma kierowcami, teamami, organizatorami, zwiedził kawał kontynentu. Wielkim atutem jego zdjęć jest wspaniała różnorodność. Nie tylko automobile i samotni herosi w swych fantastycznych maszynach (Dakar jest niemal ostatnim przejawem długodystansowego maratonu, w którym sportowcy walczą w starym dobrym stylu, występują tam też "samotne białe żagle", którzy sami sobie w pojedynkę zespołem, mechanikami, organizatorami i wsparciem medycznym), na zdjęciach Boneckiego nie tylko zatem samochody i quady, ale także krowy, wołowina, księżycowe pejzaże, tłumy kibiców, walka mechaników z materią, oraz wszechobecne helikoptery. Bardzo to malownicze i wielobarwne. Świetne zdjęcia, tekst ze sporą ilością ciekawostek i detali.


"Inni ludzie" Dorota Masłowska ***** i pół

To taki "Pan Tadeusz" na dziko i brutalnie. Brawurowa powieść napisana rapowym wersem z rymami. Wniknięcie w strumień świadomości ludzi skupionych głównie na sobie, przyjemnym życiu i doczesnych uciechach, a przy tym zagubionych na maksa, uwiązanych w codzienność i samotnych w tłumie. Ludzi, którzy z fałszywą samooceną brną w błędy i bagno komercji, folgując sobie do woli. Straszne co nieco. Smutne. Można dostać doła. Ale opisane z wielkim wyczuciem i zjadliwą, zabójczą ironią. Nie nadaje się dla każdego, ale jest dowodem fantastycznego talentu i wyczucia autorki. Dużą recenzję tej książki napisałem na SNG Kultura - http://sngkultura.pl/2018/08/pan-tadeusz-ze-srodmiescia/

"Niemiecki bękart" Camilla Läckberg ***

Niestety z każdą kolejną książką autorki kryminałów doznaję coraz większego zawodu. Błaho. Coraz błaszej. Coraz mniej dogłębnej psychologii. Jedyny zysk z przeczytania, to liczne retrospekcje do czasów wojny, z których można się przekonać, że II Wojna Światowa w niektórych krajach oznaczała coś zupełnie innego niż w naszym. Ale w sumie to już wiedziałem.

poniedziałek, 17 września 2018

Gorszy sort Greków



Najpierw trzeba było stanąć na golasa. 
Wcześniej zaś należało wypisać swe pytania o własną lub cudzą przyszłość na tabliczkach i wpłacić solidną kwotę. Źródło w świątyni Apollina pełniło rolę wyroczni, a fama głosiła o jej wielkiej nieomylności. Olbrzymie rzesze ludzi ciągnęły żeby stojąc nago zadać pytanie.
A Wy o co byście dzisiaj spytali?

Byłem w Rio, byłem w bajo, miałem bilet na hawajo, byłem na wsi, byłem w mieście, byłem nawet w Budapeszcie, ale takiej Grecji jaką widziałem w Turcji, to jeszcze nie widziałem. Nawet w Grecji. Choć oczywiście widziałem w ogóle ledwo promil tego co powinno się obejrzeć. A my nawet nie polizaliśmy największych cymesów, które czekają w Efezie, tylko same prowincjonalne dziury. Jakąś Didymę, jakiś Milet, nie zaznaczony nawet w przewodnikach, w którym Tales wymyślał jak przeciąć kąt dwoma równoległymi prostymi. Jakiś drugi, gorszy sort Greków.

Dwupasmowa szosa ze szarzałego, chropawego i szumiącego asfaltu zawiodła nas przez nadmorskie góry i kręte sploty, pełne autobusów turystycznych i busików międzymiastowych. Potem weszła w większe pustkowia i przylgnęła do brzegów gigantycznego jeziora Bafa (Bafa Gölü), leżącego pomiędzy suchymi żółtawymi górami i połaciami oliwek. Potężna woda. Lekko jeszcze słona.
Kiedyś była to zatoka Latmijska, nad którą leżały liczne miasta portowe. 
Kiedyś. Dawno temu.
Ale do jeziora wpływa rzeka Menderes. Dawno temu nazywała się Meander. Od niej wziął się rzeczownik. W ogóle dużo wzięło się stąd rzeczowników i czasowników i przymiotników. Wody Meandru niosły muł, który tamował i spłycał z każdym rokiem zatokę. Porty robiły się coraz marniejsze i marniejsze, a zatoka oddzielała się od morza. Pod koniec panowania Rzymian zaczęły upadać i wyludniać się jeden po drugim. W średniowieczu dawna zatoka stała się słonym jeziorem, które z każdym rokiem dosładzają wody dzisiejszego Menderesu.
W okolicach jeziora Bafa także jest dużo zwiedzania, ale odetchnęliśmy tylko jeziornym powietrzem i pomknęliśmy dalej chropawym szarym asfaltem.


Dwa tysiące osiemset lat temu przyszli tutaj Grecy. Już wtedy w Didymie biło ponoć otoczone kultem święte źródło. Nowi przybysze przejęli ten kult, tak jak to czynili i w innych częściach wybrzeża Egejskiego i zaadaptowali na swoje potrzeby duchowe. Zbudowali pierwszą świątynie Apollina, przez stulecia opiekował się nią  kapłański ród Branchidów. Do fundacji przyłożył się znany skądinąd król Krezus. Wieszczka u świętego źródła, wysłuchiwana przez kapłanów, wróżyła przyszłość i odpowiadała na pytania. Ciągnęli tutaj pielgrzymi z całej Azji Mniejszej, bo miała widać kobieta talent. Świątynia w Didymie przyćmiła sławą wróżbicką niedaleki Artemizjon w Efezie i była uznawana za drugą najlepszą w Grecji po  świątyni wyroczni delfickiej.
Ta pierwotna budowla sprzed trzech tysiącleci nie przetrwała na widoku do naszych czasów. Jej fundamenty są gdzieś tam pod dzisiejszymi ruinami świątyni didymskiej. Persowie w 493 roku przed naszą erą najechali Didymnion, zburzyli, splądrowali i wywieźli posąg Apollina. Święte źródło wyschło. Przez blisko dwieście lat sanktuarium było opuszczone i zapomniane.
Za czasów Aleksandra Wielkiego postanowiono odbudować świątynię. Legenda mówi, że po odwiedzinach Aleksandra źródło znów zaczęło płynąć i to dało impuls do odnowy. Odnowy z rozmachem. Postanowiono zbudować największe w starożytnej Grecji miejsce kultu. Zatrudniono dwóch architektów, panów Pajoniosa i Daphnisa, znanych wcześniej z budowli w Efezie.
To co zbudowali w Didymie ci dwaj panowie, bez dyplomu magistra inżyniera, to klękajcie narody!
Ja na kolana padłszy zaraz tyż prędko poszedłem (cytat).



Krótko mówiąc - to jest monstrum. Człowiek jest przy tym maluńki. Obiekt miał rozmiary 110 na 55 metrów, w konstrukcji wykorzystano 124 kolumny wysokości 20 metrów (to 7 dzisiejszych pięter). Wstępowało się  najpierw po potężnych schodach do przedsionka sanktuarium, w którym natykało się na las kolumn o średnicy nie mniejszej niż 2 metry. Dalsze wejście mieli tylko kapłani, którzy dwoma pochyłymi korytarzami schodzili na wewnętrzny podworzec - adyton, gdzie biło źródło i gdzie stał posąg Apolla. 
Panowie architekci nie doczekali skończenia, bo budowa ciągnęła się trzy stulecia. Tak naprawdę nikt nie doczekał skończenia świątyni Apollina.

piątek, 14 września 2018

Czy jesteśmy na bieżąco?



Świat zmierza ku destrukcji. Ale za to duch dąży dokąd chce.

Zmiany, zmiany, zmiany. W ostatnim miesiącu wszyscy producenci się wściekli i jak wściekli zaprezentowali swoje najnowsze bezlusterkowce z pełną klatką. Wszyscy za późno, ale co tam. Canon i Nikon, dwa zasłużone brontozaury rozpoczęły pościg za Sony. Podobno w tej samej lidze wystartować ma też Panasonic.

Sony było pierwsze, najpierw powoli, jak żółw ociężale wprowadziło pełnoklatkowe bezlusterkowe aparaty na rynek. Potem zadudniło, zaturkotało, przyspieszyło i popędziło z licznymi ich odmianami. I zaczęło kosić kasę i gnać coraz prędzej. Dwa brontozaury natężyły się, natężyły, ale przez długi czas nie udźwignęły, taki był ciężar. I ryzyko.
Dopiero teraz.
Nowe systemy mocowań bagnetowych obiektywów. "Canon RF" oraz "Nikon Z". Obydwa o znacznie większej średnicy niż znane od zarania mocowania lustrzankowe. Obiecuje to możliwości produkowania jaśniejszych obiektywów. Nikon ma już w planach obiektyw 58mm f/0,95, zatem wygląda to obiecująco.
Ale co to znaczy dla Fotodinozy? Co oznacza dla małej Fotodinozy i jej czytelników ten wielki krok dla ludzkości? Czy trzeba będzie się przebranżowić, przezbroić, wyrzucić do śmieci posiadane sprzęty, odłożyć do lamusa?
Ale ja nie mam nawet lamusa...

Sam jesteś lamus!




Obydwa systemy i aparaty wyglądają smacznie i zraźnie. Mają wielkie matryce, czułości podkręcone do wartości niebotycznych, szybkie migawki, odchylane ekrany, autofokus wyrafinowany maksymalnie. Do tego Canon EOS R ostrzy automatycznie od -6EV, co oznacza mniej więcej, że ostrzy w niemal całkowitej ciemności. Do tego Canon zaprezentował ciekawe jasne obiektywy, jakich nie ma konkurencja na przykład 28-70 ze światłem f/2 i 50 f/1,2. Niemniej Canon jak dla mnie wygląda o ton słabiej niż Nikon.
Nikon schwycił się brzytwy. Nie jest to dziwne, skoro tonął. Aparaty ten nowej serii Z mają zapewne w założeniu postawić słaniającego się Nikona na nogi. A jeżeli nie postawią... Nikon schwycił się więc brzytwy i wpakował w swoje aparaty Z6 i Z7 po prostu wszystko co mógł. A okazało się że mógł stabilizowaną matrycę. Canonowi aż tak nie zależało i stabilizacji nie ma w korpusie. 




Jak wiadomo - zając ucieka szybciej, niż goni go lis, bo zającowi chodzi o życie, a lisowi tylko o obiad.

wtorek, 4 września 2018

Sturczyć się.



Muezin zaśpiewał w czerni nocy i wytrąceni z głębokiego snu mogliśmy zacząć się zastanawiać: gdzie my właściwie jesteśmy? 

W obcym kraju, zapewne. Nie wąsaci Janusze z Podkarpacia, tylko wąsaci Mustafowie z Egejszczyzny czyhali na nas po wstaniu z łóżka.
Jest tu bardzo ciekawie i bardzo swojsko. I egzotycznie. I swojsko. A czasem egzotycznie. Nie wiadomo co myśleć. Zupełnie jak o Polsce, która też jest swojska, a przy tym wionie egzotyką i łaciatością (pisło się o łaciatości Ciechocinka - LINK). 
Wychodzimy raz na ulicę wieczorem, a tu pomiędzy samochodami spacerują łaciate krowy. Jeden pan to się nawet zdenerwował, szzzu! wołał i machał rękami, bo mu kwiatki zjadały z żywopłotu.




Egzotyka to podobno wytarte do niemożliwości słowo. Ale jeżeli coś jest różne od doświadczeń nacodziennych, to siłą rzeczy jest egzotyką. Jeżeli coś jest różne od jednolitego rytmu, to trzeba to egzotyką nazwać. No bo jak inaczej? Anomalią? Ewenementem? To chyba obraźliwe. "Egzotyka" ma w sobie coś podziwu. Z zachwytu. Dzięki Bogu cały świat się z egzotyki składa, bo inaczej byłoby nudno.

Można się tu zachwycić. Niektóre narody w różnych bardzo ładnych miejscach się osiedliły. Niektóre się osiedliły i wkrótce ładne miejsca przerobiły na blokowiska, albo wieżowce hotelowe. Ale nie Turcy na półwyspie Bodrum. Bardzo dobra urbanistyka! Pejzaż niezepsuty blokhauzem. Wszystkie budynki niskie, białe, może nie wszystkie porywające architekturą, ale niewątpliwie stonowane i nie krzyczące. Łagodne białe kwadraciki wiosek i osiedli rozłożone na wzgórzach spadających do morza. Lazur. Palmy. Jachty, statki wycieczkowe, luksusowe motorowce. Prawie same nowe samochody. Bogato. Przyjemnie, estetycznie, na pierwszy rzut oka bardzo europejsko.





Ale gdy usiąść sobie w spokoju na krzesełku obserwatora, to od razu widać, że Turcy mają inne problemy niż inni. Powierzchownie sądząc i bez dogłębnej znajomości rzeczy (nie znam się, to się wypowiem) mają oni problemy ze sobą.