wtorek, 25 sierpnia 2015

Raritat.



Biały kruk, jaki znalazł się w moich rękach za sprawą Szanownej Cioci Teresy, jest jak miód na serce, jak oliwa na wzburzone fale i jak woda na mój młyn. Wodospad wody na mój młyn. Niagara.

Artefakt jak z samego jądra Fotodinozy, choć brzmi to dość dwuznacznie. Z samego centrum zainteresowań.

Jak jakiś denar Mieszka I wykopany na środku podwórka.

Biblia prawie.

Album z wystawy „The Family of Man”, rocznik 1955.

W 1956 roku nowojorskie muzeum sztuki nowoczesnej, znane pod fascynującym skrótem MOMA (Museum of Modern Art) postanowiło zrobić wystawę fotografii „Rodzina Człowiecza”, obejmującą Wszystko co Ludzkie i co nieobce.

Zebrać zewsząd plon i oddzielić ziarna od plew.

Zebrać cały plon jednego z najlepszych czasów dla fotografii klasycznej. Czasów powszechności fotograficznego medium i jego popularności, a przy tym czasów, gdy fotografia była medium niemal tak samo ważnym jak telewizja.

Była nośnikiem wiedzy o świecie, na równi z telewizją istotnym. Lepszym nawet, bo zatrzymanym w czasie dla szeregowego widza, podczas gdy obraz telewizyjny ulatywał w przestworza niebytu natychmiast po emisji. Magnetowidy miały zostać wynalezione dopiero za jakiś czas.

Zdjęcie zatem- było ważne i jako ważne było przez świat traktowane.

Fotograf mógł próbować roli demiurga, który stwarza świat, jedyny dostępny dla widza. I zdjęcia miały moc zmieniania świata- tak jak to, które przyczyniło się do zakończenia wojny w Wietnamie.

Wystarczyło pokazać odpowiedni kadr, by móc sterować nastrojami społecznymi.

Dzisiaj potrzebne do tego co najmniej nagranie z ukrytego mikrofonu.

Był to też czas, gdy wierzono jeszcze w dobro, które ostatecznie zwycięża. W mit dobra. Przykład takiego zwycięstwa ludzkość odczuła raptem dziesięć lat wcześniej. Pal licho, że trochę wiórów poleciało przy tym rąbaniu drew, a Europa Wschodnia była jednym z tych wiórów. Wystarczyło pokazywać odpowiednie kadry, by mit mógł trwać. Zachodni świat poczuł moc i nie wgłębiał się w detale- zwyciężyliśmy zło! Teraz wszystko jest możliwe!

Zachodni świat, pod przewodnictwem Ameryki- wierzył w siebie i wierzył w przyszłość. Raptem kilka lat wcześniej powstało ONZ, które dawało nadzieje na lepszy świat, i nie przeszkadzał temu przekonaniu stalinowski Związek Radziecki, u schyłku stalinizmu.

Świat przeżył niedawno dwa monstrualne kataklizmy, hekatombę na skalę wcześniej niespotykaną, poznał okrucieństwa i cynizm masowego zabijania, doznał nędzy i upadku. Ale Zachodnia Europa w zadziwiającym tempie podniosła się po zniszczeniach wojny, dzięki wydatnej pomocy bogatego Wuja Sama.

A sam Wuj był przekonany, że wszystko idzie w dobrym kierunku, i że jest nadzieja, że tak już będzie zawsze. A przynajmniej warto wierzyć w tę nadzieję.

W tych klimatach i nastrojach powstawała idea wystawy Nowojorskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, nie zakłócały tych nastrojów jeszcze ani inwazja w Zatoce Świń, ani zabójstwo Kennedy'ego, ani liczne późniejsze afery, przyczyniające się do powstania wszystkich amerykańskich teorii spiskowych, zakończonych intensywnym i owocnym śledztwem agenta Foxa Mouldera i Agentki Scully (Foxa Teriera i agentki w Skali 1:1- wg T. Baranowskiego). Nawet wojna w Korei (obecna w zdjęciach na wystawie) wydawała się tylko dalekim echem złych wydarzeń.

Wystawa była zakrojona na szeroką skalę. Na skalę najszerszą z możliwych. Miała być największą do tej pory wystawą fotograficzną, obejmującą zdjęcia z całego świata, także zza żelaznej kurtyny i innych egzotycznych rejonów. Oczywiście większość ze zdjęć zostało zrobione przez europejskich i amerykańskich fotografów- reporterów. Po selekcji dokonanej przez MOMA wystawa była, jak każda inna, wyrazem zainteresowań kuratorów, mająca wyłonić obraz świata zgodny z pewną wizją. I ta wizja właśnie, była soczewką skupiającą ówczesny pogląd na fotografię, na świat i na stosunek fotografii do świata.

Pomysłodawcą i głównym kuratorem wystawy był Edward Steichen, Amerykanin urodzony w Luksemburgu, rocznik 1879. Wcześniej litograf, fotograf, eksperymentator (zrobił kolorowe zdjęcie w 1904 roku), potem reporter wojenny w I Wojnie Światowej, fotograf mody dla Vogue i Vanity Fair, gdzie fotografował Marlenę Dietrich i Gretę Garbo. W 1947 roku został dyrektorem działu fotografii w MOMA. W 1955 roku zorganizował „The Family of Man”.
Wystawa zebrała 503 zdjęcia, 273 fotografów z 68 krajów. Prace nad nią trwały trzy lata, selekcji dokonano z dwóch milionów zdjęć z całego świata, zrobionych przez uznanych artystów (jak ci z młodej wtedy agencji Magnum, opiniotwórczego Life'u, czy słynna Dorothea Lange), ale i zupełnie nieznanych amatorów.

Po pokazie w nowojorskim muzeum objechała pół świata- prezentowano ją w Zachodnich Niemczech, Francji, ZSRR, Południowej Afryce, Japonii i Australii. Obejrzało ją 9 milionów ludzi. Do tej pory nie było nigdy takiego wydarzenia w fotograficznym świecie.

Imponujący zamiar i wykonanie.

Wystawa skupiała się na Człowieku. On jest w centrum zainteresowania wszystkich jej zdjęć. Niektórzy mówią, że od czasu tej ekspozycji rozpoczęła się era „fotografii humanistycznej”, choć mi się wydaje, że nie do końca tak jest. Fotografia artystyczna, mająca za cel główny -Człowieka, miała się dobrze i przed wojną i w czasie jej trwania a i jeszcze wcześniej. Kilkanaście co najmniej zdjęć z „Rodziny Człowieczej” pochodzi z przedwojennego i wojennego okresu, a jedno charakterystyczne wręcz z zamierzchłego 1862 roku! To zdjęcie zrobione przez Lewisa Carolla dziewczynce w wianku, istnej Alicji- wpisujące się świetnie w kontekst całości- wyrazisty, nastrojowy portret, skupiony na człowieku.
Fotografowie- portreciści i humaniści istnieli od początku fotografii i ich zdjęcia cieszyły się często zainteresowaniem widzów i zdobywały sławę. „The Family of Man” była jednak czymś w rodzaju znaku czasu. Znaku zainteresowań świata i jego nadziei. Symbolem odwrócenia się od doraźnych wydarzeń- bo przecież fotografia służyła od swojego zarania do rejestracji istotnych wydarzeń- w stronę nadziei pokładanych w samym Człowieku. W stronę nadziei pokładanych w jedności.

„The Family of Man” była według mnie jednym z pierwszych objawów globalizacji kultury i historii, jakich początkiem były oczywiście obie wojny światowe i masowy rozwój komunikacji na Ziemi. Globalizacji, rozumianej nie jako przedwojenne z ducha panowanie nad światem i wpływanie na inne nacje zbrojnie lub politycznie, ale właśnie globalizacji rozumianej jako humanistyczna jedność losów wszystkich ludzi.

Wolność, równość, braterstwo!- chciałoby się zawołać po obejrzeniu tych zdjęć. Jakże wszyscy jesteśmy podobni! Jakże jesteśmy wręcz tacy sami.

Wystawę znałem z nazwy. Podczas pisania o Robercie Doisneau dowiedziałem się, że było to wydarzenie, dzięki któremu Doisneau został rozsławiony na świecie. Było to całkiem zrozumiałe. Kto zrobił dobre i nośne zdjęcie i załapał się na „Rodzinę Człowieczą”- mógł zrobić światową karierę. Doisneau ma w albumie dwa zdjęcia- jedno z nich świetne, w jego stylu, być może jeszcze o tej fotografii napiszę, bo to dobry temat na osobny wpis (cytat), drugie- całkiem banalne zdjęcie całującej się pary. Ma w swoim dorobku wiele znacznie lepszych.

Świetny Doisnau.

Album z wystawy dostałem od Cioci. Ale to nie był prezent. To był zwrot. Na pierwszej stronie tegoż albumu jest dedykacja dla mojej Mamy, zrobiona ręką pewnego admiratora. Bo album należał pierwotnie do mojej Mamy. Dlaczego był zatem w archiwach Cioci?
Żeby mój ś.p. Tata się nie denerwował.

Album jest morzem zdjęć. Morzem dobrych, czarno białych co do jednego zdjęć, ułożonych tematycznie w chronologię ludzkiego żywota, od miłości i narodzin po śmierć. Jak tu je ocenić? Jak ogarnąć takie morze?
 
 
 
 
 

Twórcom wystawy nie przyświecał najpewniej zamiar olśnienia i zaszokowania widza każdym prezentowanym kadrem. Spora ich część jest całkiem zwyczajna.
 
 

A może to rozpuszczenie dzisiejszą fotografią cyfrową powoduje taką ocenę? Cyfra zwielokrotniła ilość robionych zdjęć, zatem siłą statystyki zwielokrotniła ilość zdjęć dobrych. Być może dzisiejsze czasy umożliwiają łatwiejszy wybór kuratorom zestawu powalających zdjęć. Postęp wszakże musi być, także i w fotografii. Wydaje się jednak, że ani publiczność w latach 50-tych nie oczekiwała powalenia, ani Edward Steichen nie miał tego zamiaru. Fotografia ówczesna nie musiała jeszcze konkurować z ruchomymi obrazkami ze smartfonów, ani ścigać się z programami o dwustu sposobach na śmierć pokazywanych w telewizji.

Ponieważ zostałem zalany wodospadem fajnych zdjęć, to chcę przekazać Wam ten przyjemny stan umysłu i też Was troszkę zalać. Będzie to zalanie inne niż zwykle, nie w postaci skanów, a w postaci fotografii stron albumu, nieco pożółkniętych.

Portrety. Generalnie portrety i zdjęcia grupowe są sednem całej wystawy. Być może dlatego zwracają uwagę te zdjęcia, które oprócz człowieka pokazują jego otoczenie. W całym albumie jest może z pięć zdjęć, które nie przedstawiają żadnej ludzkiej postaci- w tym jedno klasyczne zdjęcie górskiego pejzażu słynnego Ansela Adamsa twórcy grupy f/64. Wśród zdjęć, na których nie ma człowieka zwróciło moją uwagę to, podpatrzone przez Eliotta Erwitta:

Potem, wśród portretów- doskonałe Typy. Różne, bardzo charakterystyczne, wspaniałe typy ludzkie, niektóre bardzo egzotyczne, niektóre znane z widzenia, a niektóre z opowieści.
 
 
 
 
 
 
 

 
Metoda na ogarnięcie morza była następująca. Przez kilka dni oglądałem album. Potem odłożyłem go na półkę i dzień później zacząłem sobie przypominać te zdjęcia, które zapisały się w głowie automatycznym zapisem. Było ich niestety nadal mnóstwo. Wziąłem sobie ich trzy, każde inne. Trochę to przypadek.

Zdjęcie, które mocno wbiło mi się w pamięc- to zdjęcie czarnoskórego boksera:

Wbiło się zapewne dlatego, że jest to portret drapieżny, ostry, nieliczący się z urodą modela. Portret esencjonalny, może i wulgarny. A jako taki- wybija się na tle innych portretów. Fantastycznie oryginalna perspektywa. Nie jest zwykły, nie jest banalny. Nie widzieliście takiego wcześniej!

Drugie zdjęcie jakie zapadło mi mocno w pamięć, to zdjęcie pana Eliotta Erwitta, który nie omieszkał uchwycić w kadrze jakiegoś zwierza. Zwierz jednakże, oprócz samego zwierza robi pół zdjęcia. Kompozycyjnie i nastrojowo. Kompozycyjnie pięknie zamyka całość w linii postaci, które dzielą kadr ukośnym układem na strefę światła i cienia, a nastrojowo- dodaje ciszę. Nie myślałem, że da się zrobić zdjęcie, na którym jest cicho. Ale na tym- jest cisza. Odejmijcie kota, a pół ciszy znika. Niezwykłe.

Trzecie zdjęcie jest z innej beczki. To piękne zdjęcie „strukturalne”, mające fakturę jak dekor arabeski, którą nadaje budynek paryskiej opery. Głównym problemem tego zdjęcia jest to, że nie wiem jakim sposobem zostało zrobione. Może ktoś mi powie, drodzy fotografowie i fotografki. Otóż jest to zdjęcie zrobione na filmie niewątpliwie, pewnie wielkoformatowym, praktycznie bez widocznego ziarna, z mnóstwem detali. Nie zrobiono go aparatem cyfrowym, ani nie zostało cyfrowo obrobione. Gdy zapytałeś w latach 50-tych o cyfrową obróbkę- kierowano cię do działu księgowości.

Zatem analogowe, klasyczne zdjęcie. Każdy kto był w jakimkolwiek teatrze, czy operze- wie jakie tam panują warunki światła- nie mówimy o scenie, tylko o widowni. Otóż jest tam umiarkowanie jasno. Weźcie swoją cyfrówkę do teatru i sprawdźcie jakie ISO ustawi wam bez lampy na widowni. Strzelam że będzie to coś pomiędzy 1600 a 3600 ISO.

Zauważmy, że wszystkie plany tego kadru- są ostre, zatem przesłona musiała być solidnie przymknięta!

To teraz pokażcie mi film, produkowany przed 1955 rokiem, który nie ma prawie wcale ziarna, jest gładki na tyle, że można rozpoznać rysy twarzy osób w ostatnich rzędach.

Można oczywiście takie zdjęcie zrobić bez ziarna, na mało czułym filmie w prosty sposób- na statywie i długim czasie naświetlania. Można. Tylko tego zdjęcia nie zrobiono w ten sposób- wszystkie postaci są ostre i nieporuszone. Wszystkie plany tego zdjęcia są objęte głębią ostrości, mamy nawet dyrygenta na froncie sceny.

Widzę tylko jeden sposób na zrobienie tego zdjęcia w latach 50-tych: fotograf staje na scenie ze statywem, z aparatem załadowanym niskoczułym filmem, a potem woła przez megafon:

-E!!! E, mówie!!! Nie ruszać mi sie tera przez minute! Nie oddychać, nie machać! Pan w dziewiątym rzędzie, miejsce dwudzieste- nie kaszleć mi tu. No! Uwaga! Tera będzie!

W każdym bądź razie techniczne zrobienie takiego zdjęcia było w tamtym czasie skrajnie trudne, pominąwszy już aspekt uzyskania pozwolenia na takie przedsięwzięcie w paryskiej operze.

Z całej gamy, jak zapewne zwróciliście uwagę dałem tu aż dwa zdjęcia Eliotta Erwitta. Ma ich w albumie jeszcze więcej. Albo ja jestem spaczony swoistą estetyką fotografii, albo to Eliott Erwitt jest tak genialny, że błyszczy nawet na tle świetnie wyselekcjonowanych zdjęć. Podejrzewam, że jedno i drugie.

W każdym razie oglądanie takiego albumu, to jak gładzenie ręką futra historii. Przyjemne, elektryzujące i namacalne.

Myślę, że jeszcze się o nim napisze na Fotodinozie.
 
 
 
 

 
Im dłużej go oglądam tym jest bardziej wspaniały. Tym bardziej doceniam monument jakim ten album jest.
Jest to bądź co bądź artefakt z czasów wielkich nadziei, pomimo wielkich obaw.

Czy ktoś jeszcze dzisiaj wierzy w lepsze jutro?

Fabrykant
 
P.S. Zdjęcia, jak to na bloggerze zwykle, powiększają się po kliknięciu.

3 komentarze:

  1. Miałem ten album w rękach. (to album rodzinny). Zostawiłem nawet linie papilarne oraz uroniłem nań łzę wzruszenia...

    OdpowiedzUsuń
  2. Panie Fabrykant, nie masz Pan teraz wyjścia. Dawaj Pan ten album, zdjęcie po zdjęciu, strona po stronie. Bo to trzeba w całości oblukać. Dedykację niedoszłego adoratora Pana mamy, też chętnie obaczymy. Ale tak sobie myślę, że gdyby ta adoracja doszła do skutku, to byś Pan nie istniał, Panie Fabrykancie, masz Pan tego świadomość? Może byś Pan bloga kulinarnego pisał i właśnie bym komentował wpis, żeś Pan znalazł książkę z przepisami praprababci z XIX wieku. Heh, to by było :-) No ale wyszło jak wyszło, Pan jesteś na punkcie fotografia zakręcony, z pożytkiem dla odwiedzających Fotodinozę. Ale to jednak jakiś znak, że niedoszły absztyfikant Pana mamy sprezentował jej album z najwybitniejszymi fotografiami świata owych czasów. I pewnie mama obejrzała ten album nie raz i nie dwa. I energia tych zdjęć już w niej została, przechodząc na Pana w fazie prenatalnej. Także trzymasz Pan w ręku klucz do istnienia swego oraz rozwiązanie dlaczego Pan takim jesteś. To jest Pana Genesis, Panie Fabrykancie, dbaj Pan o tą książkę, bo ona Pana stworzyła, że pozwolę sobie na taką śmiałą teorię, mam nadzieję, że nie masz Pan mi za złe.

    Dyrektor Artystyczny Nieco Nieetyczny (DANN)
    Waldeck_13

    OdpowiedzUsuń
  3. Boszz jakie to wszystko skomplikowane, ale ciszę się, że nareszcie Pan się odezwał.

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.