wtorek, 25 sierpnia 2015

Raritat.



Biały kruk, jaki znalazł się w moich rękach za sprawą Szanownej Cioci Teresy, jest jak miód na serce, jak oliwa na wzburzone fale i jak woda na mój młyn. Wodospad wody na mój młyn. Niagara.

Artefakt jak z samego jądra Fotodinozy, choć brzmi to dość dwuznacznie. Z samego centrum zainteresowań.

Jak jakiś denar Mieszka I wykopany na środku podwórka.

Biblia prawie.

Album z wystawy „The Family of Man”, rocznik 1955.

W 1956 roku nowojorskie muzeum sztuki nowoczesnej, znane pod fascynującym skrótem MOMA (Museum of Modern Art) postanowiło zrobić wystawę fotografii „Rodzina Człowiecza”, obejmującą Wszystko co Ludzkie i co nieobce.

Zebrać zewsząd plon i oddzielić ziarna od plew.

Zebrać cały plon jednego z najlepszych czasów dla fotografii klasycznej. Czasów powszechności fotograficznego medium i jego popularności, a przy tym czasów, gdy fotografia była medium niemal tak samo ważnym jak telewizja.

Była nośnikiem wiedzy o świecie, na równi z telewizją istotnym. Lepszym nawet, bo zatrzymanym w czasie dla szeregowego widza, podczas gdy obraz telewizyjny ulatywał w przestworza niebytu natychmiast po emisji. Magnetowidy miały zostać wynalezione dopiero za jakiś czas.

Zdjęcie zatem- było ważne i jako ważne było przez świat traktowane.

Fotograf mógł próbować roli demiurga, który stwarza świat, jedyny dostępny dla widza. I zdjęcia miały moc zmieniania świata- tak jak to, które przyczyniło się do zakończenia wojny w Wietnamie.

Wystarczyło pokazać odpowiedni kadr, by móc sterować nastrojami społecznymi.

Dzisiaj potrzebne do tego co najmniej nagranie z ukrytego mikrofonu.

Był to też czas, gdy wierzono jeszcze w dobro, które ostatecznie zwycięża. W mit dobra. Przykład takiego zwycięstwa ludzkość odczuła raptem dziesięć lat wcześniej. Pal licho, że trochę wiórów poleciało przy tym rąbaniu drew, a Europa Wschodnia była jednym z tych wiórów. Wystarczyło pokazywać odpowiednie kadry, by mit mógł trwać. Zachodni świat poczuł moc i nie wgłębiał się w detale- zwyciężyliśmy zło! Teraz wszystko jest możliwe!

Zachodni świat, pod przewodnictwem Ameryki- wierzył w siebie i wierzył w przyszłość. Raptem kilka lat wcześniej powstało ONZ, które dawało nadzieje na lepszy świat, i nie przeszkadzał temu przekonaniu stalinowski Związek Radziecki, u schyłku stalinizmu.

Świat przeżył niedawno dwa monstrualne kataklizmy, hekatombę na skalę wcześniej niespotykaną, poznał okrucieństwa i cynizm masowego zabijania, doznał nędzy i upadku. Ale Zachodnia Europa w zadziwiającym tempie podniosła się po zniszczeniach wojny, dzięki wydatnej pomocy bogatego Wuja Sama.

A sam Wuj był przekonany, że wszystko idzie w dobrym kierunku, i że jest nadzieja, że tak już będzie zawsze. A przynajmniej warto wierzyć w tę nadzieję.

W tych klimatach i nastrojach powstawała idea wystawy Nowojorskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej, nie zakłócały tych nastrojów jeszcze ani inwazja w Zatoce Świń, ani zabójstwo Kennedy'ego, ani liczne późniejsze afery, przyczyniające się do powstania wszystkich amerykańskich teorii spiskowych, zakończonych intensywnym i owocnym śledztwem agenta Foxa Mouldera i Agentki Scully (Foxa Teriera i agentki w Skali 1:1- wg T. Baranowskiego). Nawet wojna w Korei (obecna w zdjęciach na wystawie) wydawała się tylko dalekim echem złych wydarzeń.

Wystawa była zakrojona na szeroką skalę. Na skalę najszerszą z możliwych. Miała być największą do tej pory wystawą fotograficzną, obejmującą zdjęcia z całego świata, także zza żelaznej kurtyny i innych egzotycznych rejonów. Oczywiście większość ze zdjęć zostało zrobione przez europejskich i amerykańskich fotografów- reporterów. Po selekcji dokonanej przez MOMA wystawa była, jak każda inna, wyrazem zainteresowań kuratorów, mająca wyłonić obraz świata zgodny z pewną wizją. I ta wizja właśnie, była soczewką skupiającą ówczesny pogląd na fotografię, na świat i na stosunek fotografii do świata.

Pomysłodawcą i głównym kuratorem wystawy był Edward Steichen, Amerykanin urodzony w Luksemburgu, rocznik 1879. Wcześniej litograf, fotograf, eksperymentator (zrobił kolorowe zdjęcie w 1904 roku), potem reporter wojenny w I Wojnie Światowej, fotograf mody dla Vogue i Vanity Fair, gdzie fotografował Marlenę Dietrich i Gretę Garbo. W 1947 roku został dyrektorem działu fotografii w MOMA. W 1955 roku zorganizował „The Family of Man”.
Wystawa zebrała 503 zdjęcia, 273 fotografów z 68 krajów. Prace nad nią trwały trzy lata, selekcji dokonano z dwóch milionów zdjęć z całego świata, zrobionych przez uznanych artystów (jak ci z młodej wtedy agencji Magnum, opiniotwórczego Life'u, czy słynna Dorothea Lange), ale i zupełnie nieznanych amatorów.

Po pokazie w nowojorskim muzeum objechała pół świata- prezentowano ją w Zachodnich Niemczech, Francji, ZSRR, Południowej Afryce, Japonii i Australii. Obejrzało ją 9 milionów ludzi. Do tej pory nie było nigdy takiego wydarzenia w fotograficznym świecie.

Imponujący zamiar i wykonanie.

Wystawa skupiała się na Człowieku. On jest w centrum zainteresowania wszystkich jej zdjęć. Niektórzy mówią, że od czasu tej ekspozycji rozpoczęła się era „fotografii humanistycznej”, choć mi się wydaje, że nie do końca tak jest. Fotografia artystyczna, mająca za cel główny -Człowieka, miała się dobrze i przed wojną i w czasie jej trwania a i jeszcze wcześniej. Kilkanaście co najmniej zdjęć z „Rodziny Człowieczej” pochodzi z przedwojennego i wojennego okresu, a jedno charakterystyczne wręcz z zamierzchłego 1862 roku! To zdjęcie zrobione przez Lewisa Carolla dziewczynce w wianku, istnej Alicji- wpisujące się świetnie w kontekst całości- wyrazisty, nastrojowy portret, skupiony na człowieku.
Fotografowie- portreciści i humaniści istnieli od początku fotografii i ich zdjęcia cieszyły się często zainteresowaniem widzów i zdobywały sławę. „The Family of Man” była jednak czymś w rodzaju znaku czasu. Znaku zainteresowań świata i jego nadziei. Symbolem odwrócenia się od doraźnych wydarzeń- bo przecież fotografia służyła od swojego zarania do rejestracji istotnych wydarzeń- w stronę nadziei pokładanych w samym Człowieku. W stronę nadziei pokładanych w jedności.

„The Family of Man” była według mnie jednym z pierwszych objawów globalizacji kultury i historii, jakich początkiem były oczywiście obie wojny światowe i masowy rozwój komunikacji na Ziemi. Globalizacji, rozumianej nie jako przedwojenne z ducha panowanie nad światem i wpływanie na inne nacje zbrojnie lub politycznie, ale właśnie globalizacji rozumianej jako humanistyczna jedność losów wszystkich ludzi.

Wolność, równość, braterstwo!- chciałoby się zawołać po obejrzeniu tych zdjęć. Jakże wszyscy jesteśmy podobni! Jakże jesteśmy wręcz tacy sami.

Wystawę znałem z nazwy. Podczas pisania o Robercie Doisneau dowiedziałem się, że było to wydarzenie, dzięki któremu Doisneau został rozsławiony na świecie. Było to całkiem zrozumiałe. Kto zrobił dobre i nośne zdjęcie i załapał się na „Rodzinę Człowieczą”- mógł zrobić światową karierę. Doisneau ma w albumie dwa zdjęcia- jedno z nich świetne, w jego stylu, być może jeszcze o tej fotografii napiszę, bo to dobry temat na osobny wpis (cytat), drugie- całkiem banalne zdjęcie całującej się pary. Ma w swoim dorobku wiele znacznie lepszych.

Świetny Doisnau.

Album z wystawy dostałem od Cioci. Ale to nie był prezent. To był zwrot. Na pierwszej stronie tegoż albumu jest dedykacja dla mojej Mamy, zrobiona ręką pewnego admiratora. Bo album należał pierwotnie do mojej Mamy. Dlaczego był zatem w archiwach Cioci?
Żeby mój ś.p. Tata się nie denerwował.

Album jest morzem zdjęć. Morzem dobrych, czarno białych co do jednego zdjęć, ułożonych tematycznie w chronologię ludzkiego żywota, od miłości i narodzin po śmierć. Jak tu je ocenić? Jak ogarnąć takie morze?
 
 
 
 
 

Twórcom wystawy nie przyświecał najpewniej zamiar olśnienia i zaszokowania widza każdym prezentowanym kadrem. Spora ich część jest całkiem zwyczajna.
 
 

A może to rozpuszczenie dzisiejszą fotografią cyfrową powoduje taką ocenę? Cyfra zwielokrotniła ilość robionych zdjęć, zatem siłą statystyki zwielokrotniła ilość zdjęć dobrych. Być może dzisiejsze czasy umożliwiają łatwiejszy wybór kuratorom zestawu powalających zdjęć. Postęp wszakże musi być, także i w fotografii. Wydaje się jednak, że ani publiczność w latach 50-tych nie oczekiwała powalenia, ani Edward Steichen nie miał tego zamiaru. Fotografia ówczesna nie musiała jeszcze konkurować z ruchomymi obrazkami ze smartfonów, ani ścigać się z programami o dwustu sposobach na śmierć pokazywanych w telewizji.

Ponieważ zostałem zalany wodospadem fajnych zdjęć, to chcę przekazać Wam ten przyjemny stan umysłu i też Was troszkę zalać. Będzie to zalanie inne niż zwykle, nie w postaci skanów, a w postaci fotografii stron albumu, nieco pożółkniętych.

Portrety. Generalnie portrety i zdjęcia grupowe są sednem całej wystawy. Być może dlatego zwracają uwagę te zdjęcia, które oprócz człowieka pokazują jego otoczenie. W całym albumie jest może z pięć zdjęć, które nie przedstawiają żadnej ludzkiej postaci- w tym jedno klasyczne zdjęcie górskiego pejzażu słynnego Ansela Adamsa twórcy grupy f/64. Wśród zdjęć, na których nie ma człowieka zwróciło moją uwagę to, podpatrzone przez Eliotta Erwitta:

Potem, wśród portretów- doskonałe Typy. Różne, bardzo charakterystyczne, wspaniałe typy ludzkie, niektóre bardzo egzotyczne, niektóre znane z widzenia, a niektóre z opowieści.
 
 
 
 
 
 
 

 
Metoda na ogarnięcie morza była następująca. Przez kilka dni oglądałem album. Potem odłożyłem go na półkę i dzień później zacząłem sobie przypominać te zdjęcia, które zapisały się w głowie automatycznym zapisem. Było ich niestety nadal mnóstwo. Wziąłem sobie ich trzy, każde inne. Trochę to przypadek.

Zdjęcie, które mocno wbiło mi się w pamięc- to zdjęcie czarnoskórego boksera:

Wbiło się zapewne dlatego, że jest to portret drapieżny, ostry, nieliczący się z urodą modela. Portret esencjonalny, może i wulgarny. A jako taki- wybija się na tle innych portretów. Fantastycznie oryginalna perspektywa. Nie jest zwykły, nie jest banalny. Nie widzieliście takiego wcześniej!

Drugie zdjęcie jakie zapadło mi mocno w pamięć, to zdjęcie pana Eliotta Erwitta, który nie omieszkał uchwycić w kadrze jakiegoś zwierza. Zwierz jednakże, oprócz samego zwierza robi pół zdjęcia. Kompozycyjnie i nastrojowo. Kompozycyjnie pięknie zamyka całość w linii postaci, które dzielą kadr ukośnym układem na strefę światła i cienia, a nastrojowo- dodaje ciszę. Nie myślałem, że da się zrobić zdjęcie, na którym jest cicho. Ale na tym- jest cisza. Odejmijcie kota, a pół ciszy znika. Niezwykłe.

Trzecie zdjęcie jest z innej beczki. To piękne zdjęcie „strukturalne”, mające fakturę jak dekor arabeski, którą nadaje budynek paryskiej opery. Głównym problemem tego zdjęcia jest to, że nie wiem jakim sposobem zostało zrobione. Może ktoś mi powie, drodzy fotografowie i fotografki. Otóż jest to zdjęcie zrobione na filmie niewątpliwie, pewnie wielkoformatowym, praktycznie bez widocznego ziarna, z mnóstwem detali. Nie zrobiono go aparatem cyfrowym, ani nie zostało cyfrowo obrobione. Gdy zapytałeś w latach 50-tych o cyfrową obróbkę- kierowano cię do działu księgowości.

Zatem analogowe, klasyczne zdjęcie. Każdy kto był w jakimkolwiek teatrze, czy operze- wie jakie tam panują warunki światła- nie mówimy o scenie, tylko o widowni. Otóż jest tam umiarkowanie jasno. Weźcie swoją cyfrówkę do teatru i sprawdźcie jakie ISO ustawi wam bez lampy na widowni. Strzelam że będzie to coś pomiędzy 1600 a 3600 ISO.

Zauważmy, że wszystkie plany tego kadru- są ostre, zatem przesłona musiała być solidnie przymknięta!

To teraz pokażcie mi film, produkowany przed 1955 rokiem, który nie ma prawie wcale ziarna, jest gładki na tyle, że można rozpoznać rysy twarzy osób w ostatnich rzędach.

Można oczywiście takie zdjęcie zrobić bez ziarna, na mało czułym filmie w prosty sposób- na statywie i długim czasie naświetlania. Można. Tylko tego zdjęcia nie zrobiono w ten sposób- wszystkie postaci są ostre i nieporuszone. Wszystkie plany tego zdjęcia są objęte głębią ostrości, mamy nawet dyrygenta na froncie sceny.

Widzę tylko jeden sposób na zrobienie tego zdjęcia w latach 50-tych: fotograf staje na scenie ze statywem, z aparatem załadowanym niskoczułym filmem, a potem woła przez megafon:

-E!!! E, mówie!!! Nie ruszać mi sie tera przez minute! Nie oddychać, nie machać! Pan w dziewiątym rzędzie, miejsce dwudzieste- nie kaszleć mi tu. No! Uwaga! Tera będzie!

W każdym bądź razie techniczne zrobienie takiego zdjęcia było w tamtym czasie skrajnie trudne, pominąwszy już aspekt uzyskania pozwolenia na takie przedsięwzięcie w paryskiej operze.

Z całej gamy, jak zapewne zwróciliście uwagę dałem tu aż dwa zdjęcia Eliotta Erwitta. Ma ich w albumie jeszcze więcej. Albo ja jestem spaczony swoistą estetyką fotografii, albo to Eliott Erwitt jest tak genialny, że błyszczy nawet na tle świetnie wyselekcjonowanych zdjęć. Podejrzewam, że jedno i drugie.

W każdym razie oglądanie takiego albumu, to jak gładzenie ręką futra historii. Przyjemne, elektryzujące i namacalne.

Myślę, że jeszcze się o nim napisze na Fotodinozie.
 
 
 
 

 
Im dłużej go oglądam tym jest bardziej wspaniały. Tym bardziej doceniam monument jakim ten album jest.
Jest to bądź co bądź artefakt z czasów wielkich nadziei, pomimo wielkich obaw.

Czy ktoś jeszcze dzisiaj wierzy w lepsze jutro?

Fabrykant
 
P.S. Zdjęcia, jak to na bloggerze zwykle, powiększają się po kliknięciu.

czwartek, 20 sierpnia 2015

Nudy na pudy. Golf II vs Astra F. Canon 28-80/3,5-5,6 vs Tamron 28-80/3,5-5,6



Nie palony, nie pity i nie jeżdżony. Jedyny taki w Polsce. Jeździła żona, mąż tylko patrzył- od Niemca (dziadek w Wehrmahcie). Wymienione szelki i sztuczne szczęki. Nie wymagający wkładu finansowego, ani emocjonalnego. Gotowy do jazdy bez gwiazdy. Tylko lać i patrzeć czy równo puchnie.

Jedyny taki drugi na Allegro. Unikat- trzeba go unikać. Serwisowany w serwisie, garażowany w garażu, myty w myjni, składany w składzie. Z gazem, ale nie tym razem. OCe opłace, przegląd taki jak wygląd. Przebieg oryginalny, ale nie dobiegł. W żadnym wypadku bezwypadkowy. Jest możliwość powrotu do domu na kołach, a jak kto wypity- to i na trójkątach.

Boszszz, jakież to zwykłe! Jakie banalne, jakie codzienne! Jakie powszechne, jak edukacja powszechna, jakie popularne, jak Popularne! Jakaż przeciętność, aż bije po oczach i sprowadza wszystko do niskiego poziomu.
Jak widać emocji nie będzie. Zero emocji. Stal, lód, mróz, kamienna twarz, ani muskuł drgnie.
Pierwsze skojarzenia- Volkswagen Golf II contra Opel Astra F.
Taki obiektyw musi być produkowany tanio, szybko i masowo. Jego zadaniem podstawowym jest "zadowalać". Nic więcej, nic mniej.
Zadowalać. A więc nie -oszałamiać, zwalać z nóg, wprawiać w zachwyt, zadziwiać, kusić, spełniać marzenia. Wystarczy być, jak u Kosińskiego. Ale też- zadowalać, znaczy nie być najgorszym, nie zawodzić na całej linii, nie dawać tyłów, nie uchodzić bez walki.
No i znowu Fotodinoza musi być pionierem. No żebyście wiedzieli. W internecie nie ma testów tych obiektywów. Nie ma ich porównania. Mimo, że są dostępne z połową aparatów analogowych z Allegro, na setkach aukcji E-bay`a. Są dwie praprzyczyny. Pierwsza- bo ich już nie produkują, o czym będzie jeszcze trochę później, a druga, fundamentalna- bo nikomu nie przychodzi to do głowy.
W internecie jest wszystko. Ale tylko wszystko to co przyszło ludziom do głowy.

Kiedyś oczywiście było inaczej- pamiętam z Foto-Kuriera test porównawczy kilku obiektywów standardowych. Być może jeszcze ten Foto-Kurier leży gdzieś w szafie, ale nie będę go szukać. Czyż nie warto zrobić takiego testu od nowa? Na nowe millennium?
To jest historia polskiego reaggemuffin
Pablopavo nawija tu do ciebie jak Anonim Gall
To jest historia polskiego reaggemuffin
Kiedy muzyka reagge spadła tutaj na ten kraj.
Naa-ajpierw fala pierwsza środek dekady przed millenium
A reagge znajduje nowe tutaj gremium
Po-otem fala druga koniec dekady przed millennium
A reagge znajduje a- nowe tutaj gremium.

Jak reaggemuffin Tamron wkroczył przed millennium, w sojuszu z Fotojokerem na polski rynek. Wtedy należał on do firm, które podgryzały po kostkach głównych graczy. Tamron wtedy miał opinię wiecznie nieco słabszego, choć tańszego. Niewiele miał do zaoferowania wystrzałów, o czym pisało się już TUTAJ. Może z wyjątkiem bardzo ambitnej porażki, jaką był Tamron 28-105/2.8 SP, niespotykanej nigdzie indziej u nikogo. Reszta, to były proste, tanie i niezłe obiektywy. Fotojoker wypromował Tamrona do bodaj najpopularniejszej marki niezależnej w Polsce, bardziej popularnej niż Sigma, a niemal z pewnością sprzedającej więcej obiektywów. Sklepy Fotojokera oferowały wszystkie aparaty Canona jako zestawy z Tamronem, albo dwoma najprostszymi Tamronami. Były w bardzo dobrych cenach. Dlatego teraz jest ich na rynku sporo i na ogół, znów w przeciwieństwie do Sigmy, pochodzą z polskiej dystrybucji- świadczy o tym spora ilość analogowych aparatów oferowanych dziś w tych samych zestawach, w których opuszczały sklep, gdy Michael Jackson w białym gangu rzucał monetą do maszyny grającej.
Biedny Michael, notabene. Tamron wylądował o niebo lepiej.

28-80 Tamrona jest najtańszym... Tfu, chyba za bardzo wczułem się w lata 90-te- BYŁ najtańszym obiektywem swojej macierzystej firmy. Co za przypadek! Wyobraźcie sobie- Canon tak samo.
-Ten zmarły to pański brat?
-Tak.
-Ja też mam brata.
-Jaki ten świat mały...
(cytat)
Chyba żaden z tych obiektywów nie był obiektem niczyich westchnień. To były konie robocze, które każdy dostawał w automacie z lustrzanką, i o ile nie wciągnął się w fotografowanie- zostawały z nim na wieczność. Obiektywy amatorskie. Tak je traktowano.
A dzisiaj można je traktować na dwa sposoby. To ciekawe.
Pierwszy sposób, to traktowanie ich jako stare rupiecie, niezbyt jasne, bardzo tanie. Przeznaczone głównie do aparatów analogowych, słabo oceniane w erze cyfrowej, o ogniskowych bardziej portretowych niż uniwersalnych na APS-C.

Drugi sposób traktowania ,to używanie ich na pełnej klatce, do czego były przecież pierwotnie przeznaczone. Nie są superjasne, nie są profesjonalne, ale przecież nadają się doskonale na uniwersalny obiektyw zapasowy. Persony kupujące nowe 1DX, albo 5D MkIII nie zaszczycą naszych obiektywów nawet spojrzeniem.
Ja tam zaszczycę, nie jestem taki.

Kto nie strzeli focha i zaszczyci- ten będzie zadowolony. Z obiektywu lekkiego jak piórko i zdolnego wykonać każdą prostą robotę. Prawie każdą.

Podczas krótkiego porównania tych plastikowych szkieł, czy też szklanych plastików odkryłem niespodziewanie trochę różnic między nimi. Sam byłem zaskoczony, bo myślałem, że są takie same. Jak Golf II i Astra I.
A tu jednak- dwu ich było, a takich trzech jak ich dwóch, to nie ma ani jednego.

KAROSERIA


Tamron jest taki więcy wypasiony obiektyw. Grubszy, cięższy, większy i sprzedawany w komplecie z osłoną pe-słon. Zwykłą, kołową osłoną, boć obydwa te obiektywy kręcą mordą przy ostrzeniu, zatem konstrukcyjnie nie jest to jakaś finezja. Niemniej Canon, zgodnie z tradycją firmy, był sprzedawany jako golas, znaczy się bez alusów, bez prądu, bez klimy. Klima ni ma, a u Tamrona przynajmniej jest osłona pe- słon. Zawsze plus.
Z przodu plus. Za to z tyłu- minus. Od strony mocowania Tami wygląda gorzej niż Canon, mianowicie widać dziurę, z której wysuwa się, w razie potrzeby tylny człon optyczny i jak zajrzeć w tę dziurę, to widać troszkę jakichś elektronicznych farfocelków.

-Ciekwe urządzońka- (...).- Fintifluszki rozmaite. Ja prostak, ale uczeni nasi pojmą.- może pamiętacie, już cytowałem.

W Canona wejrzeć się nie da, w jego elektroniczną duszę, w jego Elektricki Orgazam, bo ślicznie zasklepion został od tyłu ostatnim szklanym elementem, który jest szczelny i nieruchomy. Z tyłu zatem- plus, choć z przodu minus.
Wysuwają się mniej więcej tak samo, najkrótsze są przy ogniskowej 50mm, a ku końcom zakresu wysuwają przedni tubus o ponad centymetr do przodu.

To tyle o zewnętrzu, powłoce zewnętrznej, ale plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.
NAPĘD (OPTYCZNY)
Pierwsza rzecz i pierwsza różnica- jasność obiektywów jest różna. Tamron jest jaśniejszy, pomimo podobnych parametrów nominalnych. To znaczy utrzymuje większy otwór przesłony do wyższych ogniskowych. Mniej więcej wygląda to tak:
Canon: f/4 od 37mm, f/4,5 od 45mm, f/5 od 51mm, f/5,6 od 65mm
Tamron: f/4 od 36mm, f/4,5 od 46mm, f/5 od 56mm, f/5,6 od 70mm.
Na początku- niby tak samo, ale na dłuższych ogniskowych, w okolicy 50- 70mm różnica jest wyraźna na korzyść Tamrona. Zaskakujące pół działki przesłony jaśniej.
Na wstępie wstępu należy coś porównać. Porównałem sobie zatem dwa amatorskie, najtańsze zoomy, z amatorskim, najtańszym stałoogniskowym- Canonem 50/1,8. No i cóż- bez sensacji. Bo ja już napisałem, że tu sensacji nie będzie. Ani emocji. Stałoogniskowy lepszy.

Zoomy zostały ustawione na około 50mm (wg podziałki na skali obiektywu), gdzie osiągnęły różne wartości przesłon pełnego otworu- Canon f/5, a Tamron f/4,5.






Sprawdzenie odbyło się tylko w centrum kadru, ale rezultaty są ewidentne. Nie dość, że przez stałoogniskowy na pełnym otworze przesłony przelatuje sześciokrotnie więcej światła, zatem da się nim zrobić zdjęcie w tych samych warunkach na czasie o trzy działki krótszym (zamiast 1/8 sekundy to 1/60-tą, na przykład). To jeszcze stałoogniskowy jest ostrzejszy.
10% kadrów w centrum:

50-tkę Canona wystarczy przymknąć o 1/2 działki (do f/2,0), żeby uzyskać obraz bardzo łądny i ostry, który Canon osiąga po przymknięciu do f/5,6, a Tamron do f/5,0.
Niestety w stałoogniskowym rzecz się toczy dalej, tj. po przymknięciu do f/2,8 uzyskujemy obraz ostry jak żyleta, który Canon 28-80 osiąga przy przesłonie f/8, a Tamron niestety nie osiąga go wcale.
Tak to już jest.
C'a se passe comme ca, chez McDonald (cytat, z reklamy).

Zatem przy 50mm:
Canon 28-80 jest na pełnym otworze średni. Szczyt możliwości osiąga na f/8 (bardzo dobry). Powyżej- ostrość spada.
Tamron 28-80 jest na pełnym otworze średni. Szczyt możliwości (dobry) osiąga na f/5,0. Powyżej- ostrość spada.

Ale to nie koniec. To środek. Fotodinoza w swym zaangażowaniu zbadała także końce zakresu obu szkieł.



Podczas testów przy 28mm nastąpiły obserwacje sporych różnic w zachowaniu. Mianowicie- Canon ostrzy od 38 centymetrów. Tamron ostrzy od, niestety, z przykrością należy to stwierdzić, z pewnym bólem nawet, a może bulem i nadzieją, od, Proszę Państwa, jakże nam smutno- 70 cm.
Nie oszukujmy się, że to nie jest duża różnica. To jest.
Zatem powyższe zdjęcia testowe z Tamrona zostały zrobione na najmniejszej możliwej odległości. Sami zobaczcie.

W tym czasie Canon jest w stanie zrobić zdjęcia, które mają następujące zbliżenie:



Jakby trochę bardziej zbliżone.
Jak zbliżenie między Apollo, a Sojuzem. Natomiast Tamron prezentuje zbliżenie jak między radzieckim kosmonautą, a powierzchnią Księżyca.

No i tak. Ostrość na 28mm, w centrum kadru jest następująca:

Canon jest lepszy. Na pełnym otworze prezentuje się dobrze. Jak Golf II kupowany w Polsce od pierwszego właściciela. Natomiast już między f/4 a f/8 prezentuje się bardzo dobrze, jak Golf II kupowany prosto od dziadka z Wehrmahtu.

Nasz Tamron uosabiający Astrę, przy pełnym otworze nie dogania Golfa, natomiast daje radę na trzecim, czwartym i piątym biegu pomiędzy f/5,6 a f/11. Na piątym biegu wysuwa się nawet na prowadzenie, bo wtedy Golf dostaje już zadyszki i mu zawory dzwonią.

Stówą, panie kustosz! (cytat).

Tymczasem na 80mm. Na ogniskowej najdłuższej, najbardziej portretowej sytuacja niespodziewanie i dramatycznie odwraca się. A miało nie być emocji.
Kłamałem.

Na 80 mm, w środku kadru sytuacja wygląda tak:

Golf, w osobie Canona lekko się przegrzał chyba, bo i przy f/5,6 i przy f/8 jest średni.( Jak może pamiętacie- przegrał niegdyś także na najdłuższej ogniskowej w porównaniu z Yugo Floridą- Canonem 38-76.) Dopiero przy f/11 odzyskuje moc i idzie ostro niezłym ogniem.
(Jak myślicie, skąd wzięło mi się skojarzenie z Yugo Floridą?)
W tym czasie Tamron równie średni na f/5,6 przy f/8 jest ostry na wysokim poziomie, a przy f/11 oba obiektywy jadą łeb w łeb.
No i nadal występuje duża różnica w możliwościach zbliżeniowych:


Po 80mm zrobiliśmy trochę prób w życiu rzeczywistym, a nie tym zawalonym wycinkami kadru, oraz porównywaniem jednych wycinków z innymi, wyglądającymi dokładnie tak samo.
Moja suka nigdy nie wychodzi dwa razy tak samo. Zwłaszcza do tej samej rzeki.
Canon 80 f/5,6
 
Tamron 80mm f/5,6

Canon 28mm f/3,5

NASTRÓJ WNĘTRZA
No i tu zauważyliśmy następne ciekawe różnice.
Tym razem subiektywne, bo sprawy rozmywania tła, to kwestia gustu. Toczą się na ich temat wielowiekowe dyskusje, rozpoczęte przez średniowiecznych japońskich samurajów, z których każdy był gotów popełnić seppuku na forum internetowym w obronie nieostrości jakie daje jego obiektyw. Dlatego też nieostrość tła, czy raczej oddawanie jasnych nieostrych punktów tła przez obiektyw nazywa się z japońska bokeh.
Świat japoński doszedł już konsensusem do ideału, jaki powinien spełniać bokeh dobrego obiektywu- ma nie być w nim widać kształtu przesłony i ma być jasny środek i lekkie ściemnienie w stronę brzegu.
Ja jednak uważam że ściemniają.
Mam zupełnie inną definicję.
Dobry bokeh obiektywu, to taki który jest fajny.
Koniec definicji.
I właśnie taki bokeh, fajny, bardzo fajny i dający dodatkową atrakcję zdjęciom- ma Tamron. Canon nie jest taki ładny.

Tamron

Tamron oddaje jakby mocniej te jasne punkty tła, a po drugie oddaje je jako jasne pierścionki- obwódka mocniejsza niż środek.
Canon
 
Tamron

Poszedłem sobie na spacer, w stronę słońca, aż po horyzontów kres, z jednym i z drugim obiektywem, żeby nabrać poglądów.

POGLĄDY, TORSJE I DYSTORSJE.
Poglądy są takie- Canon jest praktyczniejszy. Tamron ma ładniejsze rozmycie tła i bardzo łądnie skorygowane dystorsje.
Canon
 
Canon

Jako obiektyw jeden do zupełnie wszystkiego obydwa te sprzęty mają, jak dla mnie, za krótki zakres od strony teleobiektywowej. 28 milimetrów to całkiem szeroko, natomiast 80mm- nie zbliża zanadto odległych celów. No, ale nie wymagajmy zbyt wiele od najtańszych zoomów. What you get is what you see.
Tamron 80 f/5,6
80mm nadaje się za to do przyjemnych portretów, takich w których fotografowany ma kontakt z modelem. No chyba, że model akurat węszy zapamiętale.
Tamron

Do portretów na najdłuższej ogniskowej lepszy zdaje się Tamron, ze względu na szybciej rosnącą ostrość przy przymykaniu i lepszą jasność pomiędzy 50 a 70mm i ciekawszy bokeh. Niestety na pozostałych ogniskowych musi oddać pola Canonowi- jest średni, podczas gdy Canon jest dobry.
Obydwa obiektywy dają trochę blików przy zdjęciach pod słońce- Canon jest tu troszkę lepszy, traci mniej kontrastu. Wystarczy lekko odwrócić aparat pod inny kąt, aby bliki zniknęły. W Tamronie jest to bardziej dotkliwe, ale za to wyposażono go w osłonę, którą warto zakładać.




Ziew...

Canon jest bardziej uniwersalny, przede wszystkim dzięki niewielkiej minimalnej odległości ostrzenia. To jest znacząca sprawa, bo pozwala nie tyle bawić się zbliżeniem do obiektu, co po prostu pozwala na znacznie większą swobodę kompozycji- nie trzeba się zastanawiać jak blisko się jest celu, tylko układać w kadrze ładne obrazki. Dzięki temu Canonem da się także zrobić bardziej dramatycznie przerysowane szerokokątne zdjęcia, a i quazi makro też jest w zasięgu. Taki kfazi miś- wuala.






Pod jednym względem Canon daje tyłów- dystorsje przy 28mm są zbyt duże- beczka wykrzywia wszystkie proste linie przy krawędziach. Przy 50mm dystorsje są najmniejsze, a przy 80mm linie proste zostają znowu zagięte przez poduszkowate wsysnięcie. Słabo.

Do motywów prostokreślnych nadaje się znacznie lepiej Tamron, który bardzo ładnie koryguje linie przy krawędziach- zapewne dlatego, że chwali się swoją soczewką asferyczną.

Ziew...

Winietują obydwa dość potężnie- widać to na zdjęciach przykładowych z testów ostrości. Ja tam lubię winietowanie. Nie będę się zatem czepiał.

AUTO FOKUS I SPORT
Autofokus Canona jest wprost niesamowicie cichy. Obejrzałem obiektyw dwukrotnie, czy przypadkiem nie zapomnieli tam napisać „Ultrasonic”. Jakoś nie napisali. Cichutko i stosunkowo szybko, chociaż czasem (rzadko) popełnia błędy.
Tamron jest głośniejszy, lekko wolniejszy i także czasem ustawi nie tam gdzie trzeba, ale nie zdarza się to często.
Ogólnie są okej. Pośrodku skali, ani to Tavria, ani to BMW. Coś jak Golf II i Astra I.

Ziew...

ASTRA CZY GOLF?
Nie miałbym nic przeciwko trzymaniu tych obiektywów jako zapasu- są lekkie i dość wszechstronne, i choć nie zrobią tak dobrych zdjęć jak na przykład Tamron 28-75/2,8, to da się z nich wycisnąć przyzwoite. Od dobrego poziomu jasności najmniejszy dystans mają na 28mm- raptem 1/2 działki przesłony, gorzej się robi na długim końcu, gdzie są raczej ciemne. Ale cóż, jak ktoś kupuje GolfaII, to musi się liczyć z pewnymi kłopotami. Jechać się da.
Który bym wybrał?
Canona.
Tamron ujdzie. Ale jest trochę słabszy i mniej przyjemny.
Ziew...

Ziew... Chrrrr pśśśś, chrrrrrrrrrr pśśśśśśśśś, chrrrrrrrrr pśśśśśśśśś...

Wymęczony testowaniem takich zupełnie nieemocjonujących banałów udaję się na zasłużony wypoczynek na łonie natury.
Suka, do nogi, idziemy! No wyskakuj z tego Golfa!
Canon 80mm f/5,6

Fabrykant
P.S. Wszystkie zdjęcia bez ramki są zmniejszone, ale nieobrobione, a zdjęcia z ramką mają podwyższony kontrast i ostrość.