Biały
kruk, jaki znalazł się w moich rękach za sprawą Szanownej Cioci
Teresy, jest jak miód na serce, jak oliwa na wzburzone fale i jak
woda na mój młyn. Wodospad wody na mój młyn. Niagara.
Artefakt
jak z samego jądra Fotodinozy, choć brzmi to dość dwuznacznie. Z
samego centrum zainteresowań.
Jak
jakiś denar Mieszka I wykopany na środku podwórka.
Biblia
prawie.
Album
z wystawy „The Family of Man”, rocznik 1955.
W
1956 roku nowojorskie muzeum sztuki nowoczesnej, znane pod
fascynującym skrótem MOMA (Museum of Modern Art) postanowiło
zrobić wystawę fotografii „Rodzina Człowiecza”, obejmującą
Wszystko co Ludzkie i co nieobce.
Zebrać
zewsząd plon i oddzielić ziarna od plew.
Zebrać
cały plon jednego z najlepszych czasów dla fotografii klasycznej.
Czasów powszechności fotograficznego medium i jego popularności, a
przy tym czasów, gdy fotografia była medium niemal tak samo ważnym
jak telewizja.
Była
nośnikiem wiedzy o świecie, na równi z telewizją istotnym.
Lepszym nawet, bo zatrzymanym w czasie dla szeregowego widza, podczas
gdy obraz telewizyjny ulatywał w przestworza niebytu natychmiast po
emisji. Magnetowidy miały zostać wynalezione dopiero za jakiś
czas.
Zdjęcie
zatem- było ważne i jako ważne było przez świat traktowane.
Fotograf
mógł próbować roli demiurga, który stwarza świat, jedyny
dostępny dla widza. I zdjęcia miały moc zmieniania świata- tak
jak to, które przyczyniło się do zakończenia wojny w Wietnamie.
Wystarczyło
pokazać odpowiedni kadr, by móc sterować nastrojami społecznymi.
Dzisiaj
potrzebne do tego co najmniej nagranie z ukrytego mikrofonu.
Był
to też czas, gdy wierzono jeszcze w dobro, które ostatecznie
zwycięża. W mit dobra. Przykład takiego zwycięstwa ludzkość
odczuła raptem dziesięć lat wcześniej. Pal licho, że trochę
wiórów poleciało przy tym rąbaniu drew, a Europa Wschodnia była
jednym z tych wiórów. Wystarczyło pokazywać odpowiednie kadry, by
mit mógł trwać. Zachodni świat poczuł moc i nie wgłębiał się
w detale- zwyciężyliśmy zło! Teraz wszystko jest możliwe!
Zachodni
świat, pod przewodnictwem Ameryki- wierzył w siebie i wierzył w
przyszłość. Raptem kilka lat wcześniej powstało ONZ, które
dawało nadzieje na lepszy świat, i nie przeszkadzał temu
przekonaniu stalinowski Związek Radziecki, u schyłku stalinizmu.
Świat
przeżył niedawno dwa monstrualne kataklizmy, hekatombę na skalę
wcześniej niespotykaną, poznał okrucieństwa i cynizm masowego
zabijania, doznał nędzy i upadku. Ale Zachodnia Europa w
zadziwiającym tempie podniosła się po zniszczeniach wojny, dzięki
wydatnej pomocy bogatego Wuja Sama.
A
sam Wuj był przekonany, że wszystko idzie w dobrym kierunku, i że
jest nadzieja, że tak już będzie zawsze. A przynajmniej warto
wierzyć w tę nadzieję.
W
tych klimatach i nastrojach powstawała idea wystawy Nowojorskiego
Muzeum Sztuki Nowoczesnej, nie zakłócały tych nastrojów jeszcze
ani inwazja w Zatoce Świń, ani zabójstwo Kennedy'ego, ani liczne
późniejsze afery, przyczyniające się do powstania wszystkich
amerykańskich teorii spiskowych, zakończonych intensywnym i owocnym
śledztwem agenta Foxa Mouldera i Agentki Scully (Foxa Teriera i
agentki w Skali 1:1- wg T. Baranowskiego). Nawet wojna w Korei
(obecna w zdjęciach na wystawie) wydawała się tylko dalekim echem
złych wydarzeń.
Wystawa
była zakrojona na szeroką skalę. Na skalę najszerszą z
możliwych. Miała być największą do tej pory wystawą
fotograficzną, obejmującą zdjęcia z całego świata, także zza
żelaznej kurtyny i innych egzotycznych rejonów. Oczywiście
większość ze zdjęć zostało zrobione przez europejskich i
amerykańskich fotografów- reporterów. Po selekcji dokonanej przez
MOMA wystawa była, jak każda inna, wyrazem zainteresowań
kuratorów, mająca wyłonić obraz świata zgodny z pewną wizją. I
ta wizja właśnie, była soczewką skupiającą ówczesny pogląd na
fotografię, na świat i na stosunek fotografii do świata.
Pomysłodawcą
i głównym kuratorem wystawy był Edward Steichen, Amerykanin
urodzony w Luksemburgu, rocznik 1879. Wcześniej litograf, fotograf,
eksperymentator (zrobił kolorowe zdjęcie w 1904 roku), potem
reporter wojenny w I Wojnie Światowej, fotograf mody dla Vogue i
Vanity Fair, gdzie fotografował Marlenę Dietrich i Gretę Garbo. W
1947 roku został dyrektorem działu fotografii w MOMA. W 1955 roku
zorganizował „The Family of Man”.
Wystawa
zebrała 503 zdjęcia, 273 fotografów z 68 krajów. Prace nad nią
trwały trzy lata, selekcji dokonano z dwóch milionów zdjęć z
całego świata, zrobionych przez uznanych artystów (jak ci z młodej
wtedy agencji Magnum, opiniotwórczego Life'u, czy słynna Dorothea
Lange), ale i zupełnie nieznanych amatorów.
Po
pokazie w nowojorskim muzeum objechała pół świata- prezentowano
ją w Zachodnich Niemczech, Francji, ZSRR, Południowej Afryce,
Japonii i Australii. Obejrzało ją 9 milionów ludzi. Do tej pory
nie było nigdy takiego wydarzenia w fotograficznym świecie.
Imponujący
zamiar i wykonanie.
Wystawa
skupiała się na Człowieku. On jest w centrum zainteresowania
wszystkich jej zdjęć. Niektórzy mówią, że od czasu tej
ekspozycji rozpoczęła się era „fotografii humanistycznej”,
choć mi się wydaje, że nie do końca tak jest. Fotografia
artystyczna, mająca za cel główny -Człowieka, miała się dobrze
i przed wojną i w czasie jej trwania a i jeszcze wcześniej.
Kilkanaście co najmniej zdjęć z „Rodziny Człowieczej”
pochodzi z przedwojennego i wojennego okresu, a jedno
charakterystyczne wręcz z zamierzchłego 1862 roku! To zdjęcie
zrobione przez Lewisa Carolla dziewczynce w wianku, istnej Alicji-
wpisujące się świetnie w kontekst całości- wyrazisty, nastrojowy
portret, skupiony na człowieku.
Fotografowie-
portreciści i humaniści istnieli od początku fotografii i ich
zdjęcia cieszyły się często zainteresowaniem widzów i zdobywały
sławę. „The Family of Man” była jednak czymś w rodzaju znaku
czasu. Znaku zainteresowań świata i jego nadziei. Symbolem
odwrócenia się od doraźnych wydarzeń- bo przecież fotografia
służyła od swojego zarania do rejestracji istotnych wydarzeń- w
stronę nadziei pokładanych w samym Człowieku. W stronę nadziei
pokładanych w jedności.
„The
Family of Man” była według mnie jednym z pierwszych objawów
globalizacji kultury i historii, jakich początkiem były oczywiście
obie wojny światowe i masowy rozwój komunikacji na Ziemi.
Globalizacji, rozumianej nie jako przedwojenne z ducha panowanie nad
światem i wpływanie na inne nacje zbrojnie lub politycznie, ale
właśnie globalizacji rozumianej jako humanistyczna jedność losów
wszystkich ludzi.
Wolność,
równość, braterstwo!- chciałoby się zawołać po obejrzeniu tych
zdjęć. Jakże wszyscy jesteśmy podobni! Jakże jesteśmy wręcz
tacy sami.
Wystawę
znałem z nazwy. Podczas pisania o Robercie Doisneau dowiedziałem
się, że było to wydarzenie, dzięki któremu Doisneau został
rozsławiony na świecie. Było to całkiem zrozumiałe. Kto zrobił
dobre i nośne zdjęcie i załapał się na „Rodzinę Człowieczą”-
mógł zrobić światową karierę. Doisneau ma w albumie dwa
zdjęcia- jedno z nich świetne, w jego stylu, być może jeszcze o
tej fotografii napiszę, bo to dobry temat na osobny wpis (cytat),
drugie- całkiem banalne zdjęcie całującej się pary. Ma w swoim
dorobku wiele znacznie lepszych.
Świetny Doisnau. |
Album
z wystawy dostałem od Cioci. Ale to nie był prezent. To był zwrot.
Na pierwszej stronie tegoż albumu jest dedykacja dla mojej Mamy,
zrobiona ręką pewnego admiratora. Bo album należał pierwotnie do
mojej Mamy. Dlaczego był zatem w archiwach Cioci?
Żeby
mój ś.p. Tata się nie denerwował.
Album
jest morzem zdjęć. Morzem dobrych, czarno białych co do jednego
zdjęć, ułożonych tematycznie w chronologię ludzkiego żywota, od
miłości i narodzin po śmierć. Jak tu je ocenić? Jak ogarnąć
takie morze?
Twórcom
wystawy nie przyświecał najpewniej zamiar olśnienia i zaszokowania
widza każdym prezentowanym kadrem. Spora ich część jest całkiem
zwyczajna.
A
może to rozpuszczenie dzisiejszą fotografią cyfrową powoduje taką
ocenę? Cyfra zwielokrotniła ilość robionych zdjęć, zatem siłą
statystyki zwielokrotniła ilość zdjęć dobrych. Być może
dzisiejsze czasy umożliwiają łatwiejszy wybór kuratorom zestawu
powalających zdjęć. Postęp wszakże musi być, także i w
fotografii. Wydaje się jednak, że ani publiczność w latach
50-tych nie oczekiwała powalenia, ani Edward Steichen nie miał tego
zamiaru. Fotografia ówczesna nie musiała jeszcze konkurować z
ruchomymi obrazkami ze smartfonów, ani ścigać się z programami o
dwustu sposobach na śmierć pokazywanych w telewizji.
Ponieważ
zostałem zalany wodospadem fajnych zdjęć, to chcę przekazać Wam
ten przyjemny stan umysłu i też Was troszkę zalać. Będzie to
zalanie inne niż zwykle, nie w postaci skanów, a w postaci
fotografii stron albumu, nieco pożółkniętych.
Portrety.
Generalnie portrety i zdjęcia grupowe są sednem całej wystawy. Być
może dlatego zwracają uwagę te zdjęcia, które oprócz człowieka
pokazują jego otoczenie. W całym albumie jest może z pięć zdjęć,
które nie przedstawiają żadnej ludzkiej postaci- w tym jedno
klasyczne zdjęcie górskiego pejzażu słynnego Ansela Adamsa twórcy
grupy f/64. Wśród zdjęć, na których nie ma człowieka zwróciło
moją uwagę to, podpatrzone przez Eliotta Erwitta:
Potem,
wśród portretów- doskonałe Typy. Różne, bardzo
charakterystyczne, wspaniałe typy ludzkie, niektóre bardzo
egzotyczne, niektóre znane z widzenia, a niektóre z opowieści.
Metoda
na ogarnięcie morza była następująca. Przez kilka dni oglądałem
album. Potem odłożyłem go na półkę i dzień później zacząłem
sobie przypominać te zdjęcia, które zapisały się w głowie
automatycznym zapisem. Było ich niestety nadal mnóstwo. Wziąłem
sobie ich trzy, każde inne. Trochę to przypadek.
Zdjęcie,
które mocno wbiło mi się w pamięc- to zdjęcie czarnoskórego
boksera:
Wbiło
się zapewne dlatego, że jest to portret drapieżny, ostry,
nieliczący się z urodą modela. Portret esencjonalny, może i
wulgarny. A jako taki- wybija się na tle innych portretów.
Fantastycznie oryginalna perspektywa. Nie jest zwykły, nie jest
banalny. Nie widzieliście takiego wcześniej!
Drugie
zdjęcie jakie zapadło mi mocno w pamięć, to zdjęcie pana Eliotta
Erwitta, który nie omieszkał uchwycić w kadrze jakiegoś zwierza.
Zwierz jednakże, oprócz samego zwierza robi pół zdjęcia.
Kompozycyjnie i nastrojowo. Kompozycyjnie pięknie zamyka całość w
linii postaci, które dzielą kadr ukośnym układem na strefę
światła i cienia, a nastrojowo- dodaje ciszę. Nie myślałem, że
da się zrobić zdjęcie, na którym jest cicho. Ale na tym- jest
cisza. Odejmijcie kota, a pół ciszy znika. Niezwykłe.
Trzecie
zdjęcie jest z innej beczki. To piękne zdjęcie „strukturalne”,
mające fakturę jak dekor arabeski, którą nadaje budynek paryskiej
opery. Głównym problemem tego zdjęcia jest to, że nie wiem jakim
sposobem zostało zrobione. Może ktoś mi powie, drodzy fotografowie
i fotografki. Otóż jest to zdjęcie zrobione na filmie
niewątpliwie, pewnie wielkoformatowym, praktycznie bez widocznego
ziarna, z mnóstwem detali. Nie zrobiono go aparatem cyfrowym, ani
nie zostało cyfrowo obrobione. Gdy zapytałeś w latach 50-tych o
cyfrową obróbkę- kierowano cię do działu księgowości.
Zatem
analogowe, klasyczne zdjęcie. Każdy kto był w jakimkolwiek
teatrze, czy operze- wie jakie tam panują warunki światła- nie
mówimy o scenie, tylko o widowni. Otóż jest tam umiarkowanie
jasno. Weźcie swoją cyfrówkę do teatru i sprawdźcie jakie ISO
ustawi wam bez lampy na widowni. Strzelam że będzie to coś
pomiędzy 1600 a 3600 ISO.
Zauważmy,
że wszystkie plany tego kadru- są ostre, zatem przesłona musiała
być solidnie przymknięta!
To
teraz pokażcie mi film, produkowany przed 1955 rokiem, który nie ma
prawie wcale ziarna, jest gładki na tyle, że można rozpoznać rysy
twarzy osób w ostatnich rzędach.
Można
oczywiście takie zdjęcie zrobić bez ziarna, na mało czułym
filmie w prosty sposób- na statywie i długim czasie naświetlania.
Można. Tylko tego zdjęcia nie zrobiono w ten sposób- wszystkie
postaci są ostre i nieporuszone. Wszystkie plany tego zdjęcia są
objęte głębią ostrości, mamy nawet dyrygenta na froncie sceny.
Widzę
tylko jeden sposób na zrobienie tego zdjęcia w latach 50-tych:
fotograf staje na scenie ze statywem, z aparatem załadowanym
niskoczułym filmem, a potem woła przez megafon:
-E!!!
E, mówie!!! Nie ruszać mi sie tera przez minute! Nie oddychać, nie
machać! Pan w dziewiątym rzędzie, miejsce dwudzieste- nie kaszleć
mi tu. No! Uwaga! Tera będzie!
W
każdym bądź razie techniczne zrobienie takiego zdjęcia było w
tamtym czasie skrajnie trudne, pominąwszy już aspekt uzyskania
pozwolenia na takie przedsięwzięcie w paryskiej operze.
Z całej gamy, jak zapewne zwróciliście uwagę dałem tu aż dwa
zdjęcia Eliotta Erwitta. Ma ich w albumie jeszcze więcej. Albo ja
jestem spaczony swoistą estetyką fotografii, albo to Eliott Erwitt
jest tak genialny, że błyszczy nawet na tle świetnie
wyselekcjonowanych zdjęć. Podejrzewam, że jedno i drugie.
W
każdym razie oglądanie takiego albumu, to jak gładzenie ręką
futra historii. Przyjemne, elektryzujące i namacalne.
Myślę,
że jeszcze się o nim napisze na Fotodinozie.
Im
dłużej go oglądam tym jest bardziej wspaniały. Tym bardziej
doceniam monument jakim ten album jest.
Jest
to bądź co bądź artefakt z czasów wielkich nadziei, pomimo
wielkich obaw.
Czy
ktoś jeszcze dzisiaj wierzy w lepsze jutro?
Fabrykant