środa, 29 lipca 2015

Balkantourist



Na wyjazd do Albanii postanowiłem nie nagrywać żadnej bałkańskiej muzy. Oni niezbyt się tam lubią między sobą, zatem uznałem że głupio tak dostać po mordzie za mp3. Wiadomo co oni tam śpiewają, oprócz "Kaljaśnikov, kaljaśnikov":? Nie wiadomo. Jeszcze trafi się tu jakiś gorącokrwisty Bałkanin?
Duma narodów to nie przelewki, a co dopiero duma narodów bałkańskich. Nie dość, że wojna była tam ledwo dwadzieścia lat temu, to jeszcze w przedostatni wtorek musiał tam jechać Lech Poznań i jego kibice. W związku z naszym przejazdem przez Bośnię i Hercegowinę bardzo dopingowałem Źelezniczar Sarajevo, ale niestety nie pomogło i przegrali 0:2. Przegrany mecz i demolka zorganizowana przez wielkopolskich kiboli wymagają niewątpliwie jakiejś zemsty i rewanżu. Dlatego na wszelki wypadek zapakowałem do auta siekierkę ku samoobronie. Niech leży.
Co ty wiesz o Albanii?
Co ty wiesz o zabijaniu? (cytat)
Ja nie za wiele, oprócz powierzchownych opisów w przewodnikach. Jak to jest, wyzwolić się spod dyktatury? Takiej dyktatury? Jak to jest hasać potem we względnej wolności? Trochę jak u nas, zdaje się, tylko zdaje się, że trochę bardziej.
U nas zdychający komunizm, w który nie wierzyli już nawet komuniści, tam- zamordyzm Envera Hodży. U nas malowanie trawy na zielono, tam- każda rodzina buduje swój bunkier dla obrony ojczyzny. U nas- Grobelny i Bagsik, tam- piramidy finansowe rujnujące cały kraj. Jakoś tak bardziej. Intensywność większa.
Wszystko to ciekawe, dobrze o tym pisał Andrzej Stasiuk w "Jadąc do Babadag". Zrobił tam analizę zainteresowania, jakim północni Europejczyzycy darzą głęboko południowoeuropejskie kraje. Zatem ja już nie muszę.

Bo wie pan, zapominanie to jeden z wielkich problemów naszego współczesnego świata. Właaśnie zapominanie. Ofiary nie zapominają nigdy. Proszę zapytać Irlandczyka co zrobili mu Anglicy w roku 1920, poda panu dzień, miesiąc, godzinę i nazwiska wszystkich zabitych. Proszę zapytać Irańczyka, co Anglicy zrobili mu w 1953, zaraz panu powie. I jego dziecko panu powie, i jego wnuk też. A jak będzie miał prawnuka, to ten prawnuk też panu powie. Ale gdy pan zapyta Anglika...- wyrzucił ręce w górę w geście majacym oznaczać niewiedzę- nawet jesli kiedyś wiedział, dawno zapomniał. "Zapomnijcie" -mówicie nam. "Nie grzebcie się w przeszłości! Zapomnijcie, cośmy wam zrobili. Myślcie o jutrze!" Ale tak się nie da, proszę pana- wciąż trzymał go za dłoń- Bo widzi pan, jutro tworzy się wczoraj. To właśnie usiłuję panu wytłumaczyć. Wczoraj i przedwczoraj. zapomnieć o historii, to jak zapomnieć, że przed drzwiami domu siedzi wilk.
John Le Carre "Bardzo poszukiwany człowiek"


Nie wiem co tam będzie- otwarta karta do zapisania, o ile wszystko pójdzie dobrze.

Będzie tam żywioł słowiański, przedzielony tylko jednym plemieniem ugrofińskim. I te słowiańskie nazwy po drodze, takie dziwne, tysiąc kilometrów od domu. I miasta o słowiańskich nazwach, Kotor, Boka Kotorska, Novi Sad, Mostar. Od razu kojarzy się Sapkowski ze swoimi wiedźmińskimi wojnami krasnoludów i elfów i swojsko brzmiącymi nazwami miejsc gdzie wszyscy zdradzają wszystkich i zarzynają się nawzajem. Ale to u Sapkowskiego.

-Zapomniałem, jak się mówi po niemiecku „Szerokiej drogi!”?
-Reisefiber!
(cytat z Kasi Gniłej- Perlik)

A potem Shquipëria, kraj orłów, jak Albańczycy nazywają swój kraj, i nazwy obce dla wszystkich poza Albańczykami, bo ich język nie ma wspólnych korzeni z żadnym innym, za to ma słownictwo pełne wpływów, jak wszystko co bałkańskie.

I piękne okoliczności przyrody (na zdjęciach). Jak wiemy- zdjęcia kłamią.

Trzeba się przedrzeć własnoręcznie, ręką pogładzić powierzchnię, wciągnąć zapach i zjeść to co mają do jedzenia, żeby cokolwiek powiedzieć, żeby cokolwiek nabrać przekonań.

Troszkę zapasu obiektywizmu i troszkę zapasu obiektywów trzeba zabrać, na razie nie wiem które, ale się zastanawiam. Nie ma jasności, ale są przebłyski (cytat).

Niektóre fakty, oczywiście dają do myślenia, zasiewają ziarnem wyobraźnię.

Samochody prywatne pojawiły się w Albanii w roku 1990-tym.
W 1999 skończyły się ostatnie natowskie bombardowania pobliskiej Serbii i dzisiejszego Kosowa. Albania przyjęła wtedy tysiące uchodźców.

Najstarsze zabytki iliryjskie, czyli tameczne, nie rzymskie, ani greckie, pochodzą z V wieku przed naszą erą.

W końcówce lat 50-tych, kiedy Enver Hodża obrażony na referat Chruszczowa zerwał stosunki ze Związkiem Radzieckim, Albania zaanektowała trzy sowieckie łodzie podwodne. Rosjanie nie zdecydowali się na interwencję.

Daje do myślenia. No, ale zamiast za dużo myśleć- trzeba działać.

Witam w systemie Auto Mapa. Ze mną na pewno dotrzesz do celu! Krzysztof Hołowczyc.

Węgier- Polak dwa bratanki. Jakoś tak historia nas zespoliła, że ani my od nich, ani oni od nas nie zaznali żadnego mordowania, a przynajmniej niewiele. Dlatego te bratanki do bitki i do szklanki, co to się kochają przez dwie granice miłością wieczną. Ale każdy z bratanków myśli inaczej. Zupełnie inaczej. Tylko po mordach możemy lać wspólnie, podejście do życia mamy różne. Otóż w nas zwycięża indywidualizm i rewolucja- widać to w polityce, w architekturze, w prawie- nie chcemy być tacy jak inni z naszego plemienia, gdy tylko coś nam się trochę znudzi- odrzucamy to, lubimy dawać popalić innym, tak żeby dostali za swoje, a nasze było na wierzchu. Te proste konstatacje opieram na swojej pracy zawodowej, gdzie cechy skrajne wychodzą na jaw przy każdym ustalaniu kolorystyki elewacji, przy każdym doborze płytek do przedpokoju. Lubimy się zachowywać jak słoń w składzie porcelany- jednocześnie niezdarnie i władczo.
Węgrzy nie są tacy. Sądząc jedynie z oglądu ich rzeczywistości zza szyby samochodu w ciągu jednego dnia. (Ale ponieważ jestem Polakiem- nie mogę się mylić).
Na Węgrzech, na węgierskieej prowincji spotkamy co chwila starą Ładę lub Skodę w idealnym stanie, z czasów komunizmu. U nas zostały na każdej wsi zastąpione złachanymi 25-cio letnimi Golfami. Tam jakoś jeżdżą i nikogo nie rażą.
W węgierskich miasteczkach i miastach, dużych i małych, nowoczesnych i zapyziałych rządzi tylko jedna gama kolorystyczna. Jedna jedyna, która sprawia, że kiedy na straszliwym kacu budzicie się niespodziewanie w jakiejś obcej sypialni i wyglądacie przez okno- możecie od razu stwierdzić że jesteście na Węgrzech. Ta gama to odcienie pomarańczu. Zawsze pomarańczoworude dachówki (nigdy nie skręcające w stronę malinową, ani strażackiej czerwieni), tynki od bieli do ciemnomorelowego, a jeżeli występują jakiekolwiek inne kolory to w stanie spłowiałym od słońca lub starości. Nie ma tam ani krztyny rewolucji, ani krztyny rozpychającego się indywidualizmu.
I jeszcze jedno niepolskie myślenie, zgodne z powyższymi. Polacy nie mają takiej filozofii. Brzmi ona- nie zmienia się tego co dobre. A nawet- lepiej nie zmieniać za wiele.
Prawda to, że u Węgrów historia nie zdemolowała tak wiele jak u nas. Ale jeszcze w żadnym innym kraju nie spotkałem hotelu Sheraton po jednej stronie ulicy, z całym anturażem Bentleyów, fontann, wypieszczonych trawników i ogrodowych lamp, gdy po drugiej stronie ulicy leżą nieużywane od 30 lat ruiny komunistycznych koszar wojskowych, w których stoi nawet relikt trybuny i placu, używanych niegdyś do defilad. Mowa o mieście Kecsksemét, możecie sobie wyguglać i wystritwiułować.
Kecsksemét walnął w nas z resztą sescesyjnymi kamieniczkami i ratuszem w stylu niemal McIntosha. Wszystko, zgodne z duchem wspomnianej harmonii.
A, a jakby kto chciał pójść na wypasiony basen termalny za 1/3 polskiej ceny- to polecamy Kecsksemét.
Pięćdziesiąt- jeden- kilometrów- prosto- powiedział Hołek.
I to była szczera prawda.
Jak w mordę strzelił pięćdziesiąt jeden kilometrów między Kecsksemétem a Dunajem, bez jednego skrętu kierownicą z prędkością 100 kilometrów na godzinę. Przez węgierską pusztę, płaską tak, że widać krzywiznę ziemi. Morze im niepotrzebne. Z resztą go nie mają.
W każdym kraju jeżdżą inaczej, prawda? Na Węgrów nie można narzekać.
Można narzekać na Słowaków. Słowacja to kraj pełen czarnych owiec, które tam gdzie dozwolono 90 km/h jadą 70 na godzinę. W miastach, tam gdzie jest 50-tka, jadą 35 km/h. Być może te czarne owce jadą na sąsiednie hale, a nie na drugi koniec świata, tak jak my, ale jednak denerwujące. I znaczące. Być może to wszystko akurat zgodne z wysokością mandatów jakie się w tych krajach płaci, ale na Boga- płaci się od przekroczenia. Od przekroczenia!
I potem wszędobylski Dunaj, który podstępnie ściga nas, by dorwać na Węgrzech, i w Chorwacji. I krótki odcinek Chorwacji, która doprowadza nas chwilowo do granic Unii Europejskiej i do granic nieegzotycznego takiego-jak-nasz świata, który na pozór za tą granicą wygląda tak samo. Ale jednak.

za- sto- metrów- ostro- prosto. Ostro. Prosto.

Bosnia i Hercegowina wstrząsa. Byliśmy na Bałkanach w 1999 roku, wtedy raptem parę lat po wojnach, których ślady widać było gdziekolwiek obróciło się wzrok. Tuż za granicznymi budynkami między Chorwacją a Bośnią wspomnienie deja vu dało o sobie znać z siłą wodospadu. To się, proszę Państwa, nie różni od widoku sprzed piętnastu lat, jedynie roślinność zagarnęła jeszcze mocniej opuszczone domy, a same budynki nadkruszył mocniej ząb czasu. I teraz już wiemy, że pustaki gazobetonowe to materiał mniej szlachetny niż średniowieczna cegła dwuręczna i niż kamienne ciosy Rzymian. I przez ten mało szlachetny materiał robi się jakoś nieprzyjemnie zwyczajnie, nieprzyjemnie aktualnie, aż zimna strużka płynie wzdłuż kręgosłupa.

Połowa domów jest opuszczona. Nikt ich nie odbudował, nie przejął, nie zagarnął. Są jak memento. Sądząc po bliskości granicy- domy Chorwatów, którzy musieli wynieść się z Bośni.
Im dalej wgłąb Bośni i Hercegowiny, tym bardziej znikają relikty grozy i tym większy urok roztacza sobą ten miły kraj. Ale roztacza też urok egzotyki.

Najpierw to:

Meczety. Setki meczetów. Bosnia ma 40% muzułmanów, ale z powodu minaretów znacznie bardziej dominujących w pejzażu niż niskie kościoły, wydaje się, że muzułmanie to wszyscy dookoła. Prawosławni i katolicy bośniaccy zauważyli tę dysproporcję urbanistyczną w ostatnich latach- wszystkie niedawno budowane kościoły mają wieże dzwonnicze wypisz- wymaluj jak minarety. Odróżnić je tylko po krzyżu.
No a z perspektywy automobilowej pojazdem służbowym bośniackiej prowincji jest VW Golf I lub II. Zdaje się że za dobrych dawnych czasów montowano je w Serbii. Sprawdzają się.

Potem góry. Góry, góry i góry.
Potem rzeka Neretva. Jak machnięta zawijasem Picassa przecina góry na wskroś, a razem z nią spływa w dół szosa do Mostaru. Wciąż w dół i w dół i w dół.
Mostar, wodospady Kravica, góry, morze.
Wodospady Kravica. Mimo że ludzi sporo, to dawno się tak nie zespoliłem z przyrodą.
Tutaj kręcili Gwiezdne Wojny. A jeśli nawet nie, to powinni. Droga Mostar- Dubrovnik.
Śródziemnomorsko. Adriatycko. Europejsko (z wyjątkiem opuszczonych domów). Ciepło- ogrzewać nie trzeba. Owocki i warzywka same rosną. Delikatne mięsko hasa po halach.
Powoli zaczęliśmy rozważać emigrację do Bośni i Hercegowiny. Nic prostszego- bariery językowej zero. Nul. Mówią po polsku.
Sprzedać wszystko i osiąść nad Neretvą, najlepiej w okolicy Počitelij.
Počitelij, równy Mostarowi
Počitelij
Spakowałem się już dokładnie
Wziąłem wszystko to co jest moje
Kwiaty dałem swojej sąsiadce, wyrzuciłem stare playboye.
Mówię ci- spadam, dłużej nie gadam
Bo czas się zrywać, zakręcić kran
Zapamiętaj tylko to zdanie:
Bo ja wyjeżdżam na wyspę Man. (cytat)

Można emigrować. Byle tylko nagle nie zaczęli walić pocisków na głowę.
Wypijmy za zdrowie Mostaru, i żeby już więcej go nie ostrzeliwali.
Mostar



Za- sto- metrów- na rondzie prosto- trzeci- wyjazd.- Trzeci. Wyjazd. Nie- drugi!- mówiłem- przecież.

No i nie pamiętałem z poprzednich wyjazdów, że Dubrovnik jest tak idealny. No bo on jest po prostu idealny, jak marzenie architekta. Jak marzenie urbanisty. Jak mokre sny historyka sztuki. Co za miejsce! Wszystko w kolorze jasnego marmuru, od góry do dołu i wszystko z czarnymi, eleganckimi detalami, wygładzone i wybłyszczone starczym dotknięciem historii
Marmur

Marmur




Marmur. Dubrownicki.
Dotarli.


O Dubrovniku nie będziemy gadać niepotrzebnych rzeczy (cytat), wszyscy Polacy tam kiedyś byli lub będą. Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina (cytat).

Za- pięćdziesiąt- metrów- zawróć w lewo. Zawróć- w lewo!- Inaczej- wjedziesz- do- Czarnogóry.

 
 
Wieczorny wjazd do Czarnogóry okazał się traumą automobilową. Przebyliśmy bez szwanku 1700 km, nie napotykając żadnych stresujących hamowań i żadnych dramatycznych wydarzeń na asfaltowym polu. Do czasu. Do czasu minięcia granicy z Montenegro.
Nie minęło i trzydzieści czarnogórskich kilometrów jak mieliśmy do czynienia z trzema stłuczkami opanowywanymi przez policję, oraz dwoma hamowaniami z piskiem opon w naszym wykonaniu. Za pierwszym razem było to spotkanie z samochodem Smart, który wymusił pierwszeństwo z podporządkowanej, przy czym jeden z pasażerów tego auta wyawał z siebie przez otwarte okno dźwięk EEEEEEUUUUUUUUUUUUUOOOOOOOOOOEEEEEEEEEEEUUUUUUUUUOOOOOO!, będący dźwiękiem dźwiękonaśladującym policyjną syrenę (być może za bardzo wczuł się w rolę), a drugi przypadek, to wjazd na czerwonym z bocznej ulicy, przy czym zapewniam, że nie było to świeże czerwone, ale takie z tych dojrzalszych.
Juz po piętnastu minutach w ruchu czarnogórskim zorientowaliśmy się że co drugi z jego uczestników jest samobójcą i ten samobójec czyha na nas na każdym rogu i w co drugim samochodzie. I ja muszę myśleć za czarnogórskiego samobójca, żeby przeżyć. Żeby przetrwać.
Najgorzej było w Herceg Novi, które o 23.00 na oko okazało się Skorzęcinem Wybrzeża Adriatyckiego, tak jak Skorzęcin jest Ibizą Wielkopolski. Kobity leżące z wózkiem niemowlęcym prosto na ulicę, pod koła jadących samochodów, tylko po to by ominąć innego przechodnia na chodniku, baby w ciąży balansujące na krawędzi krawężników i wystawiające brzuch w nadjeżdżające auta, tłumy przewalające się przez przejścia dla pieszych i tłumy samochodów wyprzedzające na tych przejściach z głośnym trąbieniem na pieszych, wolna amerykanka na rondach, wciskanie się na trzeciego i na czwartego i kompletny brak pobocza na przedmieściach, co oznacza tłumy podpitych nastolatków chodzące grupowo środkiem pasa wśród nocnych ciemności.
Niech oni może, ci Czarnogórcy wstąpią sobie do tego Związku Białorusi i Rosji, tak jak planowali w latach 2000-cznych, będą się tam czuli jak w domu, przynajmniej automobilowo.
Na koniec dobiły mnie dwie postaci- chłopaczek na motorowerze bez żadnych świateł walący o 12 w nocy lewym pasem dwupasmówki, oraz przejeżdżający o tejż porze, bez włączonych świateł nowiutki Fiat 500.
Jednak przeżyliśmy, choć receptą na czarnogórskiego samobójca było zasuwanie na długich światłach w mieście, czy nie w mieście, mało dbając o oślepianie innych.
Czarnogórcy, podobno nadal nie mogą się zdecydować czy są Serbami czy też nie, jak u nas z PO i PISem, tylko zupełnie odwrotnie. Pisowcy, tradycjonaliści, grający na gęślach i ubierający się na ludowo, traktujący kobiety patriarchalnie, uważają się za część Serbii.
Modernizatorzy, cali przeciwko tradycji, będący za równouprawnieniem i Unią Europejską są absolutnie przekonani o odrębności i samostanowieniu Czarnogóry.
Czarnogóra ma ambicje i je realizuje. Wpływ na to, jak na wszystko w mojej pobieżnej ocenie krajów bałkańskich, ma przede wszystkim bieżąca polityka i przepychanki wewnętrzne- kto akurat jest przy władzy i co akurat populistycznie głosi- tam kraj skręca. Raz od Serbii, raz do Serbii. Raz do ZBIR-u raz od ZBIR-u.
No i jeszcze spory wpływ na Czarnogórę ma James Bond. Dzięki bogu Bond zaszalał w Casino Royale, w czasach kiedy Montenegro było jeszcze anonimowym produktem rozpadu Jugosławii, mało rozpoznawalnym przez kogokolwiek. Bonda kręcili co prawda w Karlovych Varach, ktore udawały Czarnogórę, tak ślicznie udawały, że Czarnogórcy pisali dziękczynne adresy do scenarzystów, że przedstawili ich kraj lepszym niż jest. Ale to wszystko miało zauważalny do dzisiaj wpływ na ambicję. Przez 40 traumatycznych kilometrów od granicy napotkaliśmy z pięć bilbordów, na których dziewczę ucharakteryzowane na Vesper Lynd zapraszało do Casin Royale. Na wybrzeżu rozświetlone stały jak wyspy na tle czerni nowoczesne hotele, co prawda jeszcze nie z Astonami Martinami na brytyjskich rejestracjach, ale przynajmniej z Mercedesami na serbskich.

Za- sto- metrów- lekko- w lewo. Jesteś- w- Albanii. Orientuj-. Się.

Albania. Nic nie wiem o Albanii i z oczami otwartymi szeroko chłonę pejzaż i usiłuję przeprocesorować go swoim procesorem.

Prawie wszystko co jest na Bałkanach ma jakiś podtekst narodowy, albo kulturowy- takie mam wrażenie. Na przykład: napotykamy bilboard reklamujący napoje dla dzieci. Uśmiechnięta młodzież konwersuje na tle górskiego pejzażu. Jednakże tylko jedyna w towarzystwie dziewczynka nosi czapeczkę. Taką zwyczajną, nieco rastamańską czapeczkę. Przypadek? Nie sądzę. Raczej spełnianie oczekiwań muzułmańskiego odbiorcy.

Jedziemy dalej, następny bilboard, reklamujący usługi ubezpieczeniowe. Podane dużymi wołami dwa adresy: Tirana i Prisztina. To mniej więcej tak jakby PZU reklamowało swoje główne siedziby- Warszawę i Wilno.
Co prawda my nie mamy zamiaru odzyskiwać Wilna.
Z Kosowa pochodzą najbardziej wypasione w Albanii samochody. Na ogół jeżeli jedzie przed nami nowy Range Rover, albo Audi Q7, to ma rejestracje kosowskie. Daje to troszeczkę do myślenia.
Generalnie motoryzacja jest w Albanii jakby o dwa stopnie na wyrost, oceniając podług widoków ich miast i miasteczek, oraz stanu dróg. Samochody generalnie mają wyraźnie lepsze niż u nas. Prawie wszystkie są limuzynami, z czego jakieś 60% to Mercedesy. Wszystkie są dobrze utrzymane, czyste i lśniące, o co nietrudno, bo w kraju tym jest największe skupisko myjni samochodowych na mieszkańca. Średnio na trasie międzymiastowej co kilometr jest jakaś myjnia, zwana tu (chyba z włoska) Lavazh. Samochody zatem są z grubsza dość nowe i nie widać tu za bardzo 30-letnich zardzewiałych wraków Są za to zupełnie inne środki lokomocji, w postaci bardzo popularnych na prowincji motorowych riksz, oraz raczej rzadkich wózków zaprzężonych w koniki lub osły.

O albańskich Mercedesach już pewnie słyszeliście. Top Gear zrobił o nich odcinek. To narodowy środek lokomocji. Pod względem ilości Mercedesów drugi po Niemczech kraj w Europie, który zdetronizował Polskę z tej zaszczytnej pozycji. W życiu nie widziałem tylu Mercedesów. Mniej więcej połowa z nich to tzw. Balerony, ale ani jeden nie był w Majonezie. Jeśli wiesz co mam na myśli Prosiaczku. Nie są to wraki, w żadnym wypadku, przynajmniej oglądając bez miernika grubości lakieru- bardzo ładnie utrzymane, w większości diesle i co do jednego- limuzyny. Coupe i kombi nie są poważane.

Najbardziej wypasionego Mesia i jedną z nielicznych nie-limuzyn miał właściciel naszego hotelu.
 
Ale on prawdopodobnie mógłby bezkarnie zabić każdego w obrębie gminy Golem.

Za- sto- metrów- w prawo- potem- w prawo. Sto- trzydzieści- kilometrów- do- celu,- cztery- godziny- dziesięć- minut.
Albańczycy tworzą osobny typ antropologiczny i są rozpoznawalni na pierwszy rzut oka. Jeżeli widzisz na ulicy potężnego, bysiowatego szatyna, z okrągłą gębą- z pewnością nie jest to Albańczyk, tylko Słowak, Polak lub Rosjanin. Wśród rdzennych mieszkańców nie widać tu absolutnie żadnych grubszych postaci, żadnych wyższych postaci i prawie żadnych zaokrągleń. Potomkowie Ilirów są jak jeden mąż drobni, niscy, z cienkimi kończynami i nieco ciemniejszą karnacją, czy to kelner czy mafioso z Kosova, czy babcia z wnuczką, czy laska na wysokim obcasie. "Moda na spodnie rurki bardzo im służy"- stwierdziła Współfabrykantka. Ona się zna.
Ponieważ przebywamy w największym wypasie albańskiego wybrzeża, na razie obserwacje socjologiczne dotyczą warstw sytych i wypoczętych. Pierwsza konstatacja- wszyscy zadowoleni i uśmiechnięci, pozytywni, bardzo uprzejmi i pomocni. Druga konstatacja- praktycznie nie ma żadnych zakwefionych, lub noszących chusty muzułmanek. Nie ma oczywiście też żadnych pijanych czy choćby upitych, czym różni się to diametralnie od pereł polskich centrów wszechświatowej rozrywki. Nie ma też meczetów- praktycznie w ogóle (północna część kraju). To zrozumiałe po 60-ciu latach ateizacji- Enever Hodża postanowił przekształcić Albanię w pierwsze na świecie państwo ateistyczne. Możemy sobie wyobrazić, co to oznaczało dla wierzących w jego stalinowskim zamordyzmie.
Bunkier na plaży- jedyny w promieniu dwóch kilometrów.
Trzecie spostrzeżenie- brak jakiejkolwiek nachalności u sprzedawców plażowych czy sklepowych, wszystko odbywa się w spokoju i z cierpliwością.
Grillowana kukurydza- tutaj ekstremum, większość wózków wygląda lepiej.
Riksze mogą być odfrontowe, odtylne, motorowe, motorowerowe i rowerowe. Na ogół służą do prac brudnych, np. wywożenia śmieci.
Cały kurort jest utrzymany w stylu południowo- bałkańskim, spotkaliśmy już tę filozofię w Grecji i w Bułgarii- jest z grubsza ogarnięty, z grubsza wyczyszczony, na pierwszy rzut oka wypasiony w baseny, palmy i hotele, ale w niektórych miejscach coś zgrzytnie- na głównej alei kurortowej co nieco brak asfaltu, tam gdzie już można odpuścić walają się śmieci, gdzieniegdzie stoją rudery zaczętych i nigdy niedokończonych budynków, a co jakiś czas spotkamy przejawy aktywności biedniejszych członków społeczeństwa- na plaży staruszka z nieodłącznym papierosem sprzedaje kukurydzę z grilla ustawionego na upaćkanej budowlanym betonem taczce, a pomiędzy rzeszami Range Roverów i Mercedesów przemknie czasem motoriksza towarowa z brudnymi, acz roześmianymi chłopakami na kipie. Wszystko to ma jednak urok, urok pewnej harmonii i zgodności, w której jedni nie przeszkadzają drugim, nie gonią ich za pomocą Security Staff, a tamci odwdzięczają się brakiem nahalności i zaczepek w stronę turystów. Przyjemna równowaga.
Na razie wasz korespondent z dalekiego południa kończy zwierzenia. Idę na byrek. Pytacie co to jest byrek? Nie wiem. Ale zaraz się dowiem. A potem wam opowiem.
Za- sto- pięćdziesiąt- metrów- w lewo...- nie- sorry- sorki- przepraszam!- bardzo- przepraszam- w prawo- w prawo!
I już miałem kończyć, ale przypomniałem sobie, że to blog o fotografii. Zatem o fotografii: Jeżdżenie po świecie używając wyłącznie nawigacji i nie mając mapy- jest bez sensu. Przypomina oglądanie świata przez obiektyw 400 mm.
 
Jesteś u celu. Prowadził cię Krzysztof Hołowczyc.


I Fabrykant

Część druga Balkantouristu jest do poczytania tutaj - LINK


Jeżeli się podobało - byłbym bardzo wdzięczny za wszelkie udostępnienia.
Dzięki!


sobota, 18 lipca 2015

Wyprawawawa po dwa święte grale. Stare Sigmy. Nowe odkrycia.




Dziwnie się składa, że Łódź jest zdecydowanie za blisko Warszawy. To znaczy z jednej strony była zawsze za daleko, gdy trzeba było szybko do niej dojechać, ale ze względów strategicznych jednak- za blisko.
Wszyscy to mówią. Warszawa wysysa z Łodzi wszelkie soki. Choćby tu zakopywać arterie pod ziemię, budować bramy miasta, dworce, tunele średnicowe i przystanki "Łódź Centrum".
Wygląda na to, że przystanek "Łódź Centrum" posłuży Łodzianom do natychmiastowej szybkiej ewakuacji do Wawy.
Wyssało 1/3 ludzi z miasta Łódź. Że też ten Rembieliński musiał akurat tutaj lokować działki tkaczy, nie mógł sto kilometrów dalej? Na przykład w mitycznej Byczynie- i średniowieczne relikty by były i linia kolejowa przez środek miasta już zbudowana.

Warszawa jak odkurzacz odkurza z nieba wszystkie samoloty, które już już prawie dolatują do Reymont Airport Łódź (LDJ), ale nagły poryw zasysający kieruje je do destynacji WMI, albo WAW. Flight cancelled. Wszystko wyssane.

Ani tu u nas porządnych agencji reklamowych, żeby znani smarowniczowie trybów kapitalizmu nie musieli co rano jechać do pracy 120km. Ani ambasad. Ani ministerstw. Ani wielkich korporacyjnych biur architektonicznych. Niestety nie ma też komisów z wielkim wyborem sprzętów autofokus, który możnaby obmacać.
Nie ma też prawie żadnych sprzedających ciekawe i nikomu niepotrzebne aparaty i obiektywy autofokus na Allegro. Oprócz mnie.

Co ja tu tak sam będę siedział. Pojechałem do stolicy po złote runo.

W jedną stronę zabrał mnie wyssany do Wawy Krzyś Gr. Po drodze omówiliśmy sprawy istotne dla Kraju oraz sytuacji międzynarodowej, ustaliliśmy plan naprawy greckiej gospodarki, uzgodniliśmy nasze stanowiska dotyczące wyborów prezydenckich i parlamentarnych, afery podsłuchowej, kupy kamieni i tłustych misiów. Nakreśliliśmy także wstępny plan stworzenia z Polski światowego mocarstwa. Zaczęliśmy omawiać kwestię zdobycia nowych kolonii na Tahiti i na Madagaskarze (Madaga...- że jak? Nie "że jak"! Skaze!- cytat), ale trzeba było kończyć, bo pojawiły się przedmieścia. Autostrada A2 jest za krótka, znowu okazało się, że Łódź leży za blisko Warszawy, już mówiłem.
Ukazały się nam przedmieścia miasta stołecznego, oplecione ślimacznicami autostrad, a potem Osiedle Radiowo, Lotnisko Bemowo, Chomiczówka, Chomiczówka, pierwsze wino, pierwsza wódka, prawie jak w piosence. Potem trzeba było iść spać, bo się zrobiła pierwsza w nocy. Nie dość że autostrada, to jeszcze i dzień za krótki.

No i po co cała ta wyprawa? No i po co tak, po co tak, po co tak gna?
Otóż była to druga wawoeksploracyjna wyprawa Fotodinozy, mająca zbadać niezbadane dotąd lądy, potwierdzić niesprawdzone pogłoski i czcze domysły, oraz wymiętosić dwa święte grale.

Święte grale.
Profesjoalne Canony cyfrowe. Nigdy nie miałem do czynienia z żadnym profesjonalnym Canonem cyfrowym. To chyba wstyd, nie? Jak mogłem?

1Ds i 1D pierwszej serii. Monstertruck'i fotografii. Nieźle namieszały, choć było to dawno temu. Nie są ci one najnowsze, ale chyba nikt nie oczekuje od Fotodinozy, żeby było tu coś najnowszego? Najnowsze- nie są. Od czasu premiery 1D minęło niestety 15 lat. Hesus Maria, jak mawiają Hiszpanie, aleśmy się postarzeli. 1Ds zjawił się dwa lata później, w 2002 roku. W zasadzie kwalifikowałoby je to jako elektroniczny złom, jak inne cyfrówki w tym wieku, gdyby nie straszliwie wysoka półka z jakiej spadają i gdyby nie ich pionierskie zasługi.
Jedyneczka z przodu zawsze oznaczała u Canona EOS wszystko co było najlepsze- aparaty dla Leonów Zawodowców, wypasione do maksimum narzędzia robocze, niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Głównie z powodu ceny, która zawsze przekraczała cenę nowego Fiata Pandy, któryby to nie był Canon 1D i któraby to nie była Panda.
Widać- tradycja jakaś.
W w okolicach swojej premiery w 2002 1Ds kosztował 8000$, parę lat później następca-1Ds MkII (2004)- 8000$, minęło parę lat i znów- 1Ds Mk III (2007) kosztował w czasie premiery 8000$. Nie wiem czy zauważyliście, ale jakoś tak dziwnie- nie taniało. Jedyne co, że dolar już nie był ten sam co parę lat temu. Tak czy siak, w czasie gdy był nowy 1Ds w kolejnych odsłonach żądał za swe tłuste ciałko zawsze powyżej 27 tysięcy złotych. Dużo? Mało? Dla tych, którzy nie zarabiają na fotografii poważniejszych kwot- cena zaporowa. Są to zatem aparaty służące amatorom i entuzjastom do lizania przez szybkę.

1D i 1Ds to były święte grale, przynajmniej dla mnie. Ale był szum, jak wchodziły na rynek! Obydwa te aparaty były w czasie swojej premiery granatem wrzuconym na rynek (nie braczkiem). Canon rządził tymi sprzętami, a reszta producentów milczała zawstydzona.
Generalnie konkurencja została zmieciona i przez parę następnych lat nie mogła się ogarnąć. Ale to było piętnaście lat temu.
I gdzie dzisiaj twoja chwała, Canonie?
1D był właściwie pierwszym profesjonalnym aparatem Canona, zachowującym całą funkcjonalność analogowych jedynek i dokładającą drugie tyle funkcji cyfrowych. Strzelało toto 8 klatek na sekundę, nawet dzisiaj imponujące, a w 2000 roku było to o 50% szybciej niż wyrabiał konkurencyjny Nikon D1. Do tego wszystkiego matryca naszego Canonka miała o 20% większą powierzchnię niż wszystkie inne lustrzanki, bo nie miała typowej wielkości APS-C, tylko większą- 28,7 x 19,1mm, czyli APS-H. A jak wiadomo- nie rozmiar się liczy, tylko to żeby był długi i gruby.
Migawka 1Dynki trzaskała zdjęcia z prędkością niedościgłą- 1/16000 sekundy- po raz pierwszy u Canona, mając do tego gwarancję na 150 tysięcy klapnięć.
Ustawialność tego aparatu przekroczyła granice pojmowania, oprócz zwykłych funkcji dawał możliwość spersonalizowania się na sto sposobów- dało się tam ustalić kierunek kręcenia pokrętłami zgodny z życzeniem użytkownika, albo najniższy i najwyższy czas oraz przesłonę jakie życzył sobie ograniczyć fotograf, dało się nagrać notatkę dźwiękową do zdjęcia, dało się ustawić szybkość śledzenia autofokusa- ogólnie cały dzień zabawy w ustawianie i jeszcze się nie nudziło.
Nie mówię już o najbardziej wypasionym na rynku systemie autofokusa z 45 czujnikami ustawienia ostrości, bo taki miała już jedynka analogowa.
1D rządził przez dwa lata, a potem wypuszczono następny pocisk międzykontynentalny- Canona 1Ds.
Ten przeniósł wyścig fotograficznych sprzętów na wyższy poziom- był pierwszym aparatem z pełną klatką 35mm. Był co prawda jeszcze wcześniej Kodak DCS, ale z powodu wad funkcjonalnych nie zrobił kariery. 1Ds przez ładnych parę lat był jedynym na świecie aparatem z pełnoklatkową matrycą. Na Nikona z takim wypasem trzeba było czekać do roku 2007. I póki go nie było Canon mógł żądać sobie za swojego 1Ds tyle ile chciał. A jak wiemy- chciał 8000$. A i tak był szał.
Cóż to była za podnieta. Supermachina.
Pierwszy raz superszerokokątne szkła zyskały trochę wolności na cyfrówce, nic nie przycinało ich pola obrazowania. Wielki szum medialny na temat 1Ds'a trwał i trwał i trwał, a konkurencja Canona w tym czasie zasypiała gruszki w popiele.

Niestety aparaty te, jako pionierskie, musiały zapłacić pewne kontrybucje za swoje zalety. Był pewien okup jakim musiały je okupić.
1D, był co prawda reportersko błyskawiczny i szybkostrzelny, miał wysokie czułości i sporą rozmiarowo matrycę, ale rozdzielczość tego potwora to było zaledwie 4,15 megapikseli. Dzisiaj to gorzej niż śmiesznie, właśnie najnowsza wersja pełnoklatkowego Canona osiąga dziś 50 megapikseli, co oznacza, że można z niej wydrukować zdjęcie wielkości Oceanu Spokojnego, a i tak będzie dobrej jakości. (Nikt na świecie nie potrzebuje zdjęcia wielkości Oceanu Spokojnego, ale jednak i tak znajdują się chętni na ten aparat).

1Ds miał co prawda całkiem wysoką rozdzielczość 11,1 megapikseli i nienajgorszą szybkość- 3 klatki na sekundę (migawka do 1/8000 sek), ale jeśli chodzi o czułość to był masywnym nieczułym brutalem- maksimum to było 1250 ISO.
Wszystko to przez procesory. Co było robić, były to czasy gdy w komputerach rządził Celeron 533, czy inna tam cyferka- a oba Canony miały na pokładzie najzwyklejsze procesory ogólnego zastosowania. Dopiero rok później Canon zaczął wstawiać do aparatów procesor dedykowany typowo pod obróbkę obrazu- Digic.
Dla porządku dodajmy, że aktualny 1Dx ma w środeczku nie tylko procesor Digic nowszy o pięć generacji, to jeszcze ma dwa naraz takie procesory, oraz trzeci procesor Digic osobno do autofokusa. No i chyba dlatego nie sprawia mu kłopotów wyrabianie na pełnej klatce 14-tu zdjęć na sekundę przy ISO 128000 i rozdzielczości 18 megapikseli.

Wrażenia pana Henia
Jedynki są wielkie. Jak mawiał Sołtys Kierdziołek na kacu, po wielkim pijaństwie na statku Batory:
Człowiek myśli że jest wielgi.
Ale to nieprawda.
Tylko morze jest wielgie.
Jedynki są wielkie jak Warszawa. Ruszyłem z rana przez Warszawę z buta, mając za przewodnika mapę stolicy, bo to niedaleko było. Znaczy z mapy wyglądało na niedaleko.
Niestety znowu okazało się, że w skali 1:1 1 cm guza w terenie, równa się 1 cm guza na mapie (cytat- Tytus de Zoo) i już po 4 centymetrach mapy i 40 minutach marszu przez upał, nad estakadami stolicy- dotarłem do celu.
Więc jedynki są równie duże jak Warszawa.
Nie ma takich dużych rączek, które byłyby za duże na 1D. Już szybciej znajdą się za małe rączki.
Są to potwory upstrzone guziczkami, z wszystkimi ważnymi funkcjami na wierzchu, jako z sercem na dłoni, z trzema osobnymi ekranikami, z osobnym panelem dostępu do plików i folderów, z ryglami do otwierania każdych drzwiczek, które zapewniają wodoodporność. Wielkie, ogromne, z żelaza, stali (cytat).
Różne rzeczy różnią się znacząco od niższych modeli- przede wszystkim układ guziczków na górze, przygotowany z myślą o innej filozofii ergonomicznej tych aparatów. O tym za chwilę.
Bierzemy do ręki owe potwory nie dla amatory- w miarę nie są tak ciężkie na jakie wyglądają, ważą trochę ponad 1 kg 200 gram, można było spodziewać się więcej.
Wizjer wielki i jasny, pierwszy raz przed oczami taki, który ma dwie drabinki (skale) prześwietleń- jedną na dole, drugą z boku- dla lampy błyskowej. Obydwie szerokie swoją skalą aż o 3 EV.
Obydwa, a szczególnie 1D po naciśnięciu spustu wydają z siebie dźwięki jak strzały z karabinu maszynowego- bodajże za sprawą dwóch silników- jednego do opuszczania, drugiego do podnoszenia lustra, co przyspiesza całą procedurę i sprawia wrażenie bojowe.
Dalej się fotografuje, całkiem normalnie, choć mniej normalnie przy kadrowaniu pionowym, bo Jedynki mają własny drugi uchwyt do pionowych kadrów. Niestety nie dla mnie ten uchwyt. To ciekawe, ale aparatami bez pionowych uchwytów połowa ludzi robi zdjęcia z ręką trzymaną pod brodą, a druga połowa z ręką trzymaną nad czołem. Ja należę do tych pierwszych. Ale być może po jakimś czasie obcowania z 1D i 1Ds nauczyłbym się, że jednak ręka nad czołem jest wyrazem profesjonalizmu i najwyższej półki, bo tak właśnie należy trzymać Jedynki przy pionowych kadrach.
Jak robisz pionowe kadry? Amatorsko czy profesjonalnie?- będę od dziś pytał znajomych fotografów. A oni przyłożą rękę do czoła. Lub do brody w najlepszym przypadku.

Wszystkie zdjęcia, jakie się robiło miały za zadanie cel pierwszy- sprawdzenie jak się sprawują piętnastoletnie jedynki pod względem szumów na wysokich ISO.

Zatem- nie szczędziłem tym aparatom czułości

Był też tajny cel drugi. Zbadać Domysły i Pogłoski, oraz Pogromić Mity.
Skoro stare obiektywy Sigmy działają w pełni z aparatem Canon D60, pochodzącym z roku 2002, oraz Canonem D30, pochodzącym z roku 2000, to może działają też z Canonami 1D i 1Ds z dokładnie tych samych lat?


Przybyłem do komisu Interfoto, obładowany niczym zwierz juczny, zabierając na spotkanie z Jedynkami większość moich Sigm, wszystkie stare jak świat. Doczepiane były od frontu:
21-35mm f/3,5-4,5
28mm f/1,8 High Speed Wide Aspherical
24mm f/2,8 Super Wide Macro
50mm f/2,8 Macro
400mm f/5,6.
Niniejszym publikuję niezbyt artystyczne, ale za to pionierskie w internecie zdjęcia z pełnoletnich Sigm na pełnoklatkowym cyfrowym Canonie, na wyższych niż minimalna przesłonach.
Potwierdzam- działają bez problemu. (Confirmation Dinner Out- cytat).
Sigma 400/5,6 na 1Ds @ f/11, zmniejszone bez obróbki

Sigma 21-35/3,5-4,5 na 1Ds, f/6,7 zmniejszone bez obróbki
Sigma 400/5,6 na 1Ds, f/11, zmniejszone bez obróbki


Czy mi się podobają jedynki? Marudzenia i zachwyty.
Hm. Podobają, nawet bardzo, ale po spotkaniu z nimi nie wiem czy chciałbym je mieć na własność. Mają dla mnie swoje wady (które dla niektórych będą zaletami).
Po pierwsze filozofia sterowania.
Sterowanie przyciskami jest zupełnie inne niż w modelach z niższych serii, potrzeba do niego na ogół więcej rąk, niż w modelach dla amatorów. Dwie ręce konkretnie.
W modelach dla amatorów i pełnych półprofesjonalistów wystarczy w większości jedna.
Oczywiście w obsłudze 1D nie mam żadnej wprawy.
Oczywiście da się z tym żyć i wyuczyć na ślepo.
Jednak...
Najlepiej obsługiwać aparat 1D, który wisi na szyi, tak żeby mieć dostęp do górnej ścianki z obu jej stron. Do zmiany kilku ważnych parametrów (np. ISO, np. szybkosci rejestrowania zdjęć) potrzeba dwóch palców lewej ręki naciskających dwa osobne przyciski, oraz palca prawej ręki kręcącego w tym czasie kółeczkiem.
Porównajmy to na przykład do Canona 400D. Opis zmiany ISO:
Nacisnąć dwa (lub więcej, w zależności od żądanego ISO) razy kciukiem prawej ręki ten sam przycisk.
W ogóle cała ergonomia 1D i 1Ds wymaga więcej zaangażowania, bo opiera się na założeniu, że parametry można zmieniać kółeczkiem TYLKO wtedy gdy przyciska się przycisk.

W podobnej filozofii zrobione są menu aparatu, także wymagające nie tylko wejścia w konkretną zakładkę, ale także ciągłego naciskania klawisza, żeby móc cokolwiek zmienić kółkiem nastawczym.
Należy oczywiście uwzględnić, że owo menu ma już swoje lata, ma swoją nieco archaiczną stylistykę. Na tle dzisiejszych canonowskich menu wygląda wręcz zabytkowo, niczym gra komputerowa na Atari w telewizorze Rubin.
Wielce to wszystko embarasujące i całkowicie niezgodne z moim doświadczeniem sprzętowym. Ale zapewne celowe- wszystko jest podporządkowane uniemożliwieniu przypadkowych, niezamierzonych zmian „bo się nacisnęło”. Wszystkie kolejne 1Dynki kontynuują ten ergonomiczny dogmat.

Druga rzecz, która nie spodobała mi się w owych świętych gralach to rozmiary- to już marudzenie, bo przecież wiedziałem że są duże- choć może nie pozbawione pewnych historycznych podstaw, oraz rzeczywistych obaw.
No bo jak tu wcisnąć takie 1Ds w bagaż podręczny Wizzaira, hę? Razem z ubraniami i lekturami na tydzień? Zwłaszcza, że cholerny Wizzair właśnie zmniejszył rozmiar bagażu kabinowego, cwaniak jeden.
W dawnych dobrych czasach, gdy po świecie chodziły dinozaury i gdy wychodził pierwszy analogowy EOS 1 (1989 rok), był ci on normalnego rozmiaru aparatem o wysokich osiągach, do którego można było dołączyć batery grip z uchwytem pionowym, jeśli ktoś potrzebował. Od czasu EOS'a 1v (1999) batery grip jest nieodłączną częścią aparatu, niezdejmowalną, czy ktoś chce czy nie. Może i fajnie, ale nie dla każdego.
Trzecia, najważniejsza rzecz, jaka niezbyt mi się podoba w pierwszych profesjonalnych cyfrówkach Canona- to szumy.
Płonie ognisko i szumią knieje. Niestety. Profesjonalne, jak i amatorskie Canony zrobiły w tej dziedzinie postęp wyjątkowy i to jest ta dziedzina, którą tygrysy lubią najbardziej. Niestety akurat 1D i 1Ds stoją na samym początku tej drogi postępu. I choć w ich czasach żaden aparat nie był im równy i oceniane były jako bardzo dobre, to niestety w naszych czasach są jednak już takie sobie.
Ja się zawiodłem, w każdym razie. Liczyłem na 1Ds. Szumi on jednak na wysokich ISO mniej więcej niestety tak samo jak 40D i 30D. Zwłaszcza, że te wysokie ISO to maksimum 1250. Ja mu w gaz, a on zgasł.
Oczywiście był to aparat do studia, przede wszystkim, gdzie fotograf nie musi podkręcać ISO, wystarczy że podkręci światło w swoich lampach i ma to co chce. Ale liczyłem, że choć troszeczkę bardziej nada się do reporterki w ciemnościach.
Jako pełny półprofesjonalista testowy popełniłem karygodny błąd i zapomniałem sprawdzić, czy mam wyłączone odszumianie w 40D, oczywiście było włączone, zatem zdjęcia nie dały się potem porównać z tymi zrobionymi 1Ds'em. Porównania nie będzie. Będzie tylko pokazanie szumów z 1Ds'a:
Tak winietuje Tamron 17-50/2,8 na 1Ds. Fragmenty tego kadru poniżej

Szumy na 1Ds
Tutaj zakończmy marudzenia.

Rozpocznijmy Peany.
Takie się też należą. Można śpiewać dziękczynne kantyczki, za dusze inżynierów, którzy projektowali układ autofokus. Nie widziałem jeszcze tak dobrego AF (ale ja mało co w życiu widziałem). Uwaga, opis dobroci autofokusa: w czasie wszystkich prób z wiekowymi Sigmami (trzy z nich mają ponad 20 lat), które mają dość chwiejny autofokus, zrobiłem nieco ponad 50 zdjęć, wszystkie niemal w mrocznych warunkach sklepu, z mieszanym oświetleniem żarowym z nikłą domieszką dziennego. Zgadnijcie ile zdjęć miało nietrafioną ostrość.
Jedno otóż, z Sigmy 400/5,6, robione na dworze.
Efekt nie do uzyskania z moich Canonów 40D i 30D.
Dla takiego autofokusa wielu jest gotowych zabić sprzedawcę i uciec z 1D pod pachą.

1D i 1Ds robią niezaprzeczalnie solidne wrażenie. Mają świetny duży wizjer, migawkę robiącą (w 1D) 1/16000 sekundy. Tego mi czasem brakuje w zdjęciach narciarskich- pomimo najniższego ISO100 jest tak jasno, że czas migawki 1/8000 nie wystarczy do zdjęć z małą głębią ostrości. Nie dość tego w 1Dynkach możemy zażądać i zarządzić ISO 50, co wspólnie pozwoli nam zastosować przesłonę aż o dwie działki mniejszą niż w 40D.

Doznanie Jedynek było bardzo ciekawe. Trochę za krótkie, przyznam, bo i dnia by nie starczyło na zgłębianie tajemnic ich menu, gęstych od funkcji. Jeśli dobrze pamiętam jest tam też tzw. ficzur na zapisanie wszystkich osobnych ustawień indywidualnych aparatu dla bodaj trzech różnych fotografów- rzecz przydatna w agencjach prasowych, gdzie jeden aparat jest służbówką dla kilku używających. Fascynujące to wszystko. Ale skomplikowane na tyle, że razem z panami z komisu nie doszliśmy jak należy zmieniać „Funkcje Osobiste/ Personal Functions”- na zaglądanie do internetu i szukanie instrukcji nie było już czasu. Trzeba było zwijać kramik i ruszać w powrotną drogę.

Gdy Polski Bus niósł mnie, oraz moje Sigmy na pięterku, z pięknym widokiem na ekrany dźwiękochłonne autostrady Warszawa- Łódź myślałem sobie o owych fascynujących aparatach, ewentualnie wczuwając się w rolę ich posiadacza. Przyznam, że sporo zależy od ceny jaką należałoby za nie zapłacić- mają one konkurencję nie tylko w następcach z półki profi, ale także z półek nieco niższych, bo część ich wystrzałowych funkcji i osiągów zasiliło aparaty dla zaawansowanych amatorów, choćby późniejsze 5D i 7D. Niemniej- nimb sprzętu najwyższej klasy- jest. No i ten boski autofokus...

Marzenia i rozważania przerwał mi wjazd w prawdziwie piękne pejzaże Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich.
Ja już chyba mówiłem, że Łódź leży za blisko Warszawy?

Fabrykant
Podziękowania dla komisu Interfoto za udostępnienie aparatów.

Na koniec, cytowany z pamięci, wiersz Sz. Krzysztofa Gola, opiewający uroki Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich:

Niedaleko od Strykowa
We wsi zwanej Dobra Mała
Rozbolała chłopa głowa
Najważniejszy członek ciała

Chłop bez głowy, jak bez wideł
Poszedł szybko do doktora
-„Słyszę w głowie wciąż szum skrzydeł”
-”Bo odlecieć, panie, pora”

Stanął chłop pośrodku pola
Splunął, odbił się mocno
Przeleciał koło kościoła
Poleciał w stronę północną

Gdy tak leciał nad Strykowem
Nagle czuje- ból zanika
Przeraziwszy się okrutnie
Walnął głową w kant chodnika

Chłopie! Rozpoznaj przyczynę!
Ból głowy czasem się zdarza
Klina wybija się klinem
Omijaj z dala lekarza!

http://www.dcresource.com/reviews/canon/eos_1ds-review/
https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Canon_EOS-1Ds_04.jpg
http://www.fotopolis.pl/n/706/prezentacje-canon-eos-1ds/