wyświetlenia:

piątek, 29 lipca 2016

Pochwała Małych Miasteczek.

Duże miasta nie nadają się do zwiedzania. Sami wiecie. Trzeba przeznaczyć tydzień na każde z nich, człowiek schodzi podeszwy zanim zdoła zobaczyć wszystkie ich wspaniałości, zacisnąwszy zęby odwiedzi całą setkę ich chwałygodnych zabytków, a na końcu i tak czuje niedosyt, że nie zdążył zwiedzić tego czy tamtego monumentu.
To męczy.
Nie ma po co się tak męczyć. Trzeba zwiedzać tylko te miasta, które dadzą się obejrzeć w jeden dzień. A najlepiej takie, które nie należą do pierwszej ligi zwiedzania. Wtedy człowiek może nieco poczuć się odkrywcą zakrytego i popisać sobie na blogu jakieś impresje o miejscach które mało komu chce się opisywać.

97.676 mieszkańców
Opuściwszy okolice Torunia autostradą A1, zwaną Amber Gold One i minąwszy McDonalda wyjeżdżamy na szerokie widoki nadwiślańskich pól i łagodnych wzgórz. Tenże McDonald kuriozalnie, jest oddalony raptem o kilka kilometrów od pobliskich sennych miasteczek i stanowiłby dla nich niejaką atrakcję, ale dla ich mieszkańców jest niedostępny- muszą oni, ci mieszkańcy, przejechać parędziesiąt kilometrów płatnej autostrady żeby do tego przybytku dojechać, bo jest odgrodzony autostradowym płotem. Lub też ewentualnie mogą pod ten płot podjechać i przez niego przeleźć- są pewne ślady tego procederu, jak się przyjrzeć uważniej.
(Z tej samej serii- dygresja. Pewien kuzyn pewnej znajomej postanowił złamać system. Można było o tym zobaczyć reportaż w TVN-ie. Kupił Ci on kawałek rolnego pola tuż przy siatce ogrodzeniowej drogi S8. Jak kto jechał drogą S8, to wie, że pomiędzy Łodzią a Wrocławiem zjeść tam można co najwyżej batonik z automatu przy wc, albo szczaw z pobocza- nie zakończono jeszcze przetargów na restauracje i stacje benzynowe. Otóż znajomy ów na polu za siatką, postawił przy pięknej, nowej „rest area” zwanej po polsku (po polsku?) Miejscem Obsługi Podróżnych budkę z hot dogami. To nic że za płotem. Płaci się przez siatkę, a hot dogi odbiera górą. Taki trolling.)
Mc Donald na MOP Malankowo Amber Gold One, w okresie letnim jest oblegany tłumnie i stanowi pierwszą cezurę wakacji w drodze nad morze. Tu już można się wyluzować i zacząć wypoczynek nadbałtycki oraz wydawanie kasy na przyjemności życia doczesnego.
Tymczasem minąwszy MOP Malankowo i dokonawszy MOPsiku (co za nazwa, ten cholerny MOP!) droga idąca przez pola i łąki zaczyna po kilku kilometrach opadać w dolinę Wisły i wkrótce autostrada ma zamiar przekraczać rzekę. Zanim to nastąpi napotykamy zjazd na niezbyt wielkie miasto. W sam raz rozmiarowo. Ani za duże, ani za małe.
Autostrada mija je dalekim łukiem, tak że z trasy na Gdańsk go nie zobaczymy.
Grudziądz.
Jak na polskie miasto przystało- pięciokrotnie była tu Polska, a czterokrotnie Niemcy lub proto-Niemcy, a w międzyczasie jeszcze Szwedzi z potopem, wojny napoleońskie i tzw. Operacja Pomorska Armii Czerwonej kontra hitlerowska idea Festung Graudenz.
Działo się.
Choć też należy przyznać, że działo się w bardzo długim okresie. Ten okres jest właśnie atutem Grudziądza. I choć po naparzaniach armii w 1945 roku zostało zniszczone 60% zabudowy, to jednak ta najstarsza była na tyle solidna, że przetrwała na chwałę miasta. I jest tu co obejrzeć.

piątek, 22 lipca 2016

Rue de'l Evangelie. René-Jacques 1946


Oczywiście znów coś zapadło w pamięć. Obraz wbił się jak klin. Nie można się otrząsnąć. Raz zobaczone nie da się już odzobaczyć.
Fotografia z Paryża sprzed osiemdziesięciu lat, zrobiona przez pana René-Jacques'a. Widok, który fotograf odszukał w dzielnicy przemysłowej.
To zdjęcie jest przykładem obrazu wypracowanego w każdym calu, nasyconego treścią, pomimo, że jest zwyczajnym pejzażem, wydaje się proste i może nawet zwyczajne. Upływ czasu dodał temu kadrowi sznytu retro, patyny czasów minionych, a wraz z nim nieco nostalgii.

poniedziałek, 11 lipca 2016

Sex Machine.





Pewnie kiedyś skończą mi się Canony.

Opisałem już prawie wszystkie analogi które miałem i do tego kilka takich, których nie miałem, choć chciałem. Pozostało jeszcze dość sporo takich, których nie miałem, bo nie chciałem, ale wpisy o nich mogą być nie do zniesienia.

Pewnie trzeba będzie zmienić system (fuck the system) na jakiś inny, żeby mieć co opisywać. Były takie przypadki w historii, a najbardziej spektakularny- Sz. P. Jarosław Brzezinski, który najpierw napisał księgę "System Canon EOS", a potem sprzedał wszystko i przeszedł na Nikony.

Zanim jednak przeszedł, opisał w swej książce jednego srebrnego księcia z plastiku, który był znakiem swoich czasów, tych dawno minionych i tego co było w owych czasach śmieszne. Oraz tego co było genialne.

I czego już teraz nie ma.
 
Bo jak wiadomo- kiedyś to były czasy. To już starożytni Rzymianie mówili.

Pierwszy (?) spotter.




Fot. Jacques-Henri Lartigue

Nie wiem czy wszystkich bierze pewna podskórna tajemna emocja dotycząca samolotów. Mnie bierze.

Nie latam zbyt często- na ogół raz do roku. No, jak liczyć tam i z powrotem- to dwa razy. Może stąd przyczyna tej mistycznej emocji. Może z tej egzotyki. Ci którzy latają raz na tydzień zapewne nie mają już szansy na emocje lotnicze, zastępuje je pewnie rutyna i powtarzalność. Niemniej znam też paru, którzy latają dużo, ale nadal się emocjonują, opowiadają czym to ostatnio nie lecieli i jak tam podchodzili do lądowania.

Bo to atawistyczne jest. Ten pęd do wzniesienia się w powietrze, do uzyskania nienaturalnej zdolności szybowania, choćby za pomocą Airbusa A320 linii Ryanair, w którym kolana zapierają się o fotel przed tobą, łokcie kleją się do tapicerki ze skaju, a obok wrzeszczy jakiś mały współpasażer. Nawet taki dyskomfort niewiele odbiera magii oderwaniu się od gruntu i uleceniu w przestworza.

To trochę dziecięca emocja, datowana jeszcze od czasu gdy Okęcie było jedynym międzynarodowym portem lotniczym, przypominającym niski, blaszany barak, ale wyposażonym za to w taras widokowy, na który wop-iści wpuszczali po niejakiej kontroli. Tam można było sobie stanąć, z Tatą za rękę i patrzeć na inny, odgrodzony płotem i niedostępny świat. Mrowie małych postaci i samochodzików, kręcących się wokół stalowych potworów, które już za chwilę miały kołować mrugając światełkami, a potem wznieść się z rykiem i zniknąć w bezkresie błękitu.

To było jakieś inne i było magiczne. I takie zostało. Czuję to, gdy tylko jestem „po tamtej stronie”, gdy przepuszczą mnie wszystkie bramki, gdy już podciągnę opadające spodnie i gdy wcisnę kolanem do torby aparaty i przewodniki.

Pomruk lotniczych silników i lekki zapach nafty działają narkotyzująco. I włazi się na pokład stutonowej, gładkiej i nitowanej bestii, która jest tak zdolna, że nie tylko zabierze nas za chwilę na dziesięć kilometrów do góry, to jeszcze za dwie godziny wypluje w jakimś innym, egzotycznym miejscu, w którym ludzie są inni i myślą o świecie zupełnie co innego niż u nas w domu. Bo to, na zdrowy rozum, wydaje się mało wiarygodne. Mało możliwe.

Mnie to nadal wzrusza.