wyświetlenia:

czwartek, 20 lipca 2017

Nie taka Wonder ta Woman.


Wunderteam... tfu- Team of the Wonder Woman

Są plusy dodatnie i plusy ujemne. Na to nie poradzisz.

Troszkę to było jak zjedzenie ciastka z ogórkiem kiszonym. Pozostał dysonans. Myślę że tkwił już w samym założeniu tego filmu, opartym na komiksie. Dysonans jaki spowodowali scenarzyści, tak naprawdę spreparował już niejaki Paul Molton pół wieku wcześniej, kiedy wymyślał swoją bohaterkę i zderzenie jej starożytnej Grecji z czasami Wojny Światowej. Myślę że się to świetnie sprawdzało w komiksie.
W filmie jednak, nawet przyjmując fantastyczną umowność tego medium, co chwila nasuwały się na myśl trzy internetowe litery- "W", "T" i "F" zakończone znakiem zapytania. Co ciekawe owe litery zupełnie nie nasuwały mi się podczas oglądania równie fantastycznych w treści "Avengersów", czy innych produkcji Marvela. Troszkę miałem wrażenie, że usiadło trzech scenarzystów i każdy z nich wykrzyknął: "Wiecie co? Mam super pomysł na film!" , a potem zgodzili się : "Teraz to szybko połączmy, zanim wszyscy zorientują się, że to bez sensu".

Nie mogę postponować Wonder Woman za to, że ma scenariusz w stylu fantasy, skoro nie ganię za to Iron Mana, ale z grubsza orientuję się na czym polega różnica. Oprócz nieco wyższego poziomu roboty filmowej u Marvela w Wonder Woman następuje instrumentalne użycie historii. Realnej historii świata.



Znów nie powinienem się zniechęcać, bo w dokładnie ten sam instrumentalny sposób potraktował historię Tarantino w bardzo dobrych "Bękartach Wojny". Jednak następuje tu pewna różnica celów- pomimo komiksowej nierealności Tarantino zrobił swój film wywołując u widza podobne uczucia, co filmy realistyczne, a dodatkowo obdarował widza namiastką rewanżu. Groza jest w "Bękartach Wojny" grozą, strach i nienawiść jest strachem i nienawiścią, tylko na końcu dobrzy wygrywają, w przeciwieństwie do rzeczywistości.
Także znany heros Kapitan Ameryka szalał w realiach Drugiej Wojny, niemniej te realia są tam potraktowane raczej marginalnie i nie sprzeciwiają się zanadto temu, co znamy z książek do historii. Do tych szkolnych podręczników Kapitan Ameryka mógłby zostać dołożony i specjalnie nie zmieniłby ich wymowy.

Natomiast "Wonder Woman" dekonstruując realia I Wojny Światowej nie dość że nie daje nam tej satysfakcji co Tarantino, to jeszcze wprowadza rozchwiane elementy odlecianej fantastyki, które sprawiają wrażenie zlepionego na siłę pomysłu.
Na siłę, bo niestety mistyka, scenariuszowa mitologia, która ma być osią fabuły jest nieco mętna, a na pewno niekonsekwentna. Na samym końcu zabili go, a jednak uciekł. Skoro przyczyna wszelkich wojen została unicestwiona, to jak niby tłumaczyć kolejne konflikty? Skoro natura ludzka je powoduje, czemu główny antagonista działa na rzecz rozejmów, wbrew logice, skoro jego celem jest wyniszczenie rodzaju ludzkiego? Nie jest to jasne. A bez logiki- jakże brać poważnie konflikty?
Dekonstrukcja historii jest w "Wonder Woman" czymś wzbudzającym niejaki podziw, jak i denerwującym swoim komiksowym uproszczeniem. Przede wszystkim szkoda zmarnowanego na fantasmagorie wielkiego realistycznego potencjału.



Otóż przedstawienie realiów Fin de Siecl'u (niektórzy mówią że lata 10-te to jeszcze XIX wiek) jest naprawdę świetne. Ewidentnie twórcy "Wonder Woman" przyłożyli się do roboty niesamowicie, obrazy są żywe, prawdziwie niewymuskane i ewidentnie wzorowane na zdjęciach z epoki. Oddano nie tylko zatłoczony Londyn, ale i portowe nadbrzeża w Dover (chyba z tysiąc statystów w strojach z epoki), straszliwe okopy we Francji, twierdzę w Turcji, francuską wioskę i bal na Zamku w Kolusz... tfu, to inny film. Bal na zamku, który z tych wszystkich lokacji wyszedł najbardziej fałszywie, bo według scenariusza zamek leży we Francji, a z widoku jest ewidentnie pochodzenia z wysp brytyjskich. Potwierdza to także filmowany pod nim Rolls Royce.
Są samochody, ciężarówki wojskowe i samoloty, wszystko jak trzeba. I wszystko to jedynie po to, żeby bajkowa bogini mogła poszaleć jako fantasmagoryczna superbohaterka.


Co ciekawe- w filmie mamy I Wojnę, a w oryginalnym komiksie Moultona Wonder Woman walczyła w II Światowej.
Wydaje się, że amerykańscy producenci z firmy komiksowej DC uznali, że teraz po stu z górą latach można sfilmować I Wojnę według mocno dekonstrukcyjnej wizji, ponieważ nikt już nie wiąże z nią swych prywatnych emocji- zupełnie jak z czasami starożytnej Grecji które też stanowią tło dla akcji Wonder Woman. 
Ale chyba się trochę mylą. Może jest tak w USA, ale Europa, zwłaszcza zachodnia traktuje Pierwszą Wojnę niezwykle serio, jako czas Armagedonu- do nich to II Wojna stanowi "wojnę light"- w trakcie tej ostatniej oprócz wysłania nielicznych Żydów do jakichś odległych, nikomu nie znanych obozów, ludzie oprócz zbiednienia nie doznali w zachodniej Europie jakichś wielkich opresji. W całej szeroko znanej, licznie opisywanej Inwazji w Normandii zginęła mniej więcej połowa liczby ludzi, jaka zginęła w jednym tylko Powstaniu Warszawskim. Śmierć i zniszczenie z punktu widzenia Francuza, Holendra czy Brytyjczyka odbywały się hen, gdzieś tam za horyzontem w krajach nikomu bliżej nie znanych i zabijali się tam jacyś obcy ludzie. Natomiast I Wojna- o, to co innego! W wieloletnich zmaganiach na okopanej ziemi zginęła na zachodzie olbrzymia masa ludzi, nie było rodziny, która nie straciłaby bliskiego.

Ma ten film swoje specyficzne zalety. Przede wszystkim ciekawą w dzisiejszych czasach lekką niepoprawność polityczną. Dotyka ona przy okazji prawdziwych faktów z historii Wielkiej Wojny. Kto jest w filmie pokazany jako demoniczny przeciwnik? Niemcy, Niemcy, Niemcy! O ile w drugowojennych filmach ten stan był kilkanaście lat temu normą, dekonstruowaną ostatnio na rzecz narracji "wszyscy zostali skrzywdzeni, Niemcy też", o tyle kwestia Pierwszej Wojny rzadko w filmach była tak wyraźnie stawiana, a wróg tak wyraźnie wytykany palcem. Twórcy "Wonder Woman" w najmniejszym stopniu nie folgują poprawności politycznej tonując ten przekaz. Nie ma tam żadnego "dobrego Niemca".
Polacy mają na I Wojnę Światową dość nietypowe, neutralne spojrzenie, bo przecież walczyli we wszystkich armiach skonfliktowanych zaborców, a jeśli dołożyć do tego spory sentyment do C .K. Armii, tak ostra ocena Germanii może nas nieco zadziwiać. Ciekawe jak zadziwia samych Niemców.
Co innego wyeksploatowana w filmach druga wojna. W pierwszej co nieco "to my byliśmy Niemcami".

Wielkim atutem "Wonder Woman" są aktorzy.
Właściwie to stanowiło o tym, że nie wyszedłem z filmu z uczuciami negatywnymi, a jedynie mieszanymi.
Efekty specjalne są w tym filmie raczej słabe, niestety, ma się wrażenie że wszystko to widziało się już wcześniej w lepszych wersjach, rozpierduchę i zabijankę (zupełnie zresztą nie pasujące do pacyfistycznych idei jakie przyświecają głównym bohaterem) już wcześniej robili konkurencyjni superherosi i to bardziej pomysłową. Ale na szczęście aktorzy ratują to widowisko.
O ile sama Wonder Woman w osobie Gal Gadot nie ma za bardzo co grać, oprócz naiwności połączonej od czasu do czasu ze świętym oburzeniem (i robi to bardzo dobrze), o tyle nasz bohater (Chris Pine), lotnik, szpieg i obieżyświat, a przy tym dobrze wychowany romantyk, ze skłonnością do idealizmu i straceńczej odwagi- jest, dzięki aktorowi, postacią przykuwającą wzrok od pierwszej do ostatniej sceny. Zwłaszcza ostatniej- nieco zaspoilerujemy. Bardzo dobre jest to, że wszyscy aktorzy Wonder Woman to aktorzy mało znani, nieopatrzeni i niespodziewanie świetni. Brawa za casting!

Chris Pine jako Steve Trevor, dzielny pilot Fokkera. Fokkera? 

Druga rzecz to kolejne typy konstruowane wedle sztampowych, przedpolitpoprawnych stereotypów- protagoniści naszych bohaterów- Szkot, Turek i Indianin, którzy przejawiają wszystkie cechy przypisywane tym narodom w ludowych podaniach.
Wiele recenzji uznaje to za wadę, ujmującą filmowi głębi. Ja wręcz przeciwnie! To wpływa wspaniale na wyrazistość tych postaci, pomimo ich epizodycznych ról w filmie. 

Saïd Taghmaoui jako Turek Sameer
Do tego jest bezpośrednim nawiązaniem do tradycyjnej łotrzykowskiej opowieści i świetnie wpisuje się w klimat pokazanego ekranowego czasu. Wtedy to jeszcze bohaterowie byli bohaterscy i strzelali do siebie z pistoletów przez śmigła swoich maszyn, organizowali ucieczki z obozów i nie płakali w Starbucksie nad sojowym late. Do tego szanowane są tu klasyczne reguły - przyjaźń jest męska, wierna i nie dekonstruowana, miłość między bohaterem a naszą superheroiną bezinteresowna i bezwarunkowa, co nadaje jakiejkolwiek stabilizacji temu nieco rozchwianemu filmowi.

Chciałoby się, idąc na film fantasy zostać przez jego twórców zadziwionym i zachwyconym jakimś obrazem, który zostaje w pamięci. Wiecie: dwa roboty- srebrny humanoid i biała pałuba przedzierają się przez wydmy, facet zakłada świeżo wykuty stalowy pancerz, chłopczyk i stalowy gigant synchronicznie trenują przed bokserską walką, gość w czerwonej masce w trakcie nawalanki przemawia do ekranu, te rzeczy. Ale po Wonder Woman najbardziej utkwiły mi w głowie sceny panoramiczne Londynu z 1915 roku, a żadna z walk czarownej Cud Kobiety nie chce się trzymać w pamięci.

Podsumowując- jeśli nie jesteście zatwardziałymi wielbicielami fantasy - nie idźcie na ten film. Jeśli jesteście wielbicielami fantasy i historii I Wojny światowej- zabawa będzie połowiczna. A dla gimbazy podsumuję jednym zdaniem: Marvel robi to jednak wyraźnie lepiej.


Fabrykant

8 komentarzy:

  1. cytat z trailera: " stay back... or may be not" Chyba nie pójdę na ten film. Ale do kina pójdę (znamy ten dowcip młodzieżowy?). Jeśli jak widać na trailerze (z okropnymi reklamami) film ten jest też w 3D oraz systemie IMMAXX...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jestem tradycjonalistą i tradycyjnie oglądałem w 2D.

      Usuń
    2. Hurgot Sztancy21 lipca 2017 14:33

      ja, też zdecydowanie żadnego 3d - i w 2d często dzieje się zbyt dużo na ekranie i nie można wszystkiego ogarnąć; okulary 3d nie dość, że są ciemne to jeszcze każą mi się skupić na centrum ekranu, boki pozostawiając niewyraźne

      Usuń
  2. Hurgot Sztancy21 lipca 2017 16:24

    aha, ale sama woman to całkiem jest wonder...

    OdpowiedzUsuń
  3. Fokker EI - EIII w zasadzie nie do rozróżnienia. Nielicencjonowana wersja Morane-Salniera H. Pierwszy samolot z działającym synchronizatorem. Nawet ładnie odtworzony....

    OdpowiedzUsuń
  4. Wcześniej do tej recenzji nawet nie zajrzałem, bo z fantasy to ja toleruję (i uwielbiam) tylko Sapkowskiego. I wyłącznie w formie drukowanej. Recenzję przeczytałem teraz z rozpędu i niechcący , klikając w ciemno "Starszy post". Przyszłem wcześniej, bo nie miałem co robić. (cytat)
    I nie żałuję (że przyszłem), świetna jest. Recenzja znaczy. Głównie dlatego, że nie tylko o filmie. Niniejszym obiecuję zaglądać tu także do całkiem nieobiecujących artykułów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapraszamy do wszelkiego zwiększania oglądalności, które bardzo cieszy autora.

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.