wtorek, 30 sierpnia 2016

Niemcy w Karpatach. Turcy za płotem. Vol chyba 1


Niemcy! Ci Niemcy wszędzie wlezą. Jak nie w latach 40-tych to w średniowieczu. Bo my właśnie do Niemców jedziemy. To znaczy tfu... wróć- do Bułgarów jedziemy przez Niemców i wiążemy z tym duże nadzieje.
No i jak zwykle coś się musiało popieprzyć przed wakacjami- przewrót wojskowy w Turcji. Już czuję jaka drżączka ogarnęła wielkich szefów firm samochodowych- Carlos Ghosen i Sergio Manchione zapewne nie spali zbyt wiele ostatnim czasem (Renault i Fiat mają wielkie fabryki w Turcji). Czy my też nie powinniśmy spać z powodu Erdogana i tureckich puczystów? Ech. Musielbyśmy nie spać cały czas- Ukraina za płotem, Turcja za płotem, wojna za płotem. Może tylko siekierecki nie będę wyjmował z samochodu na wszelki wypadek.
Zew drogi. Jest coś takiego. Jak zew zawezwie- nie ma przebacz! Rzucić wszystko w cholerę i w drogę. Najlepiej jakąś europejską drogę, bo trzeba powiedzieć, że w Europie jest dużo ciekawych rzeczy i nie potrzeba daleko jechać, żeby łyknąć trochę egzotyki. Zależy jaka egzotyka jest komu potrzebna. Czasem wystarczy przejść się parę ulic dalej, żeby egzotyki łyknąć. Ja lubię łyknąć.
Są tylko dwa kraje w których mógłbym poza Polską z przyjemnością mieszkać. Włochy i Rumunia. A może i ze trzy kraje... Hm... Mniejsza. Włochy i Rumunia znajdują się w ścisłej czołówce na punktowanych miejscach, okupują podium i zdobywają złoty i srebrny medal. Tam jest mentalne Południe Europy.
Polacy to tacy Włosi północy. A Rumuni to tacy Polacy południowego wschodu. A Włosi to tacy... Zostawmy zresztą Włochów. Klimat kulturalno-społeczny Rumunii jest ewidentnie południowego stylu. Południowo- latynoskiego stylu- dodajmy, bo południowy styl Rumunów nijak się ma do południowego stylu Bułgarów.

Rumunia kipi życiem i bucha. Żar z rozgrzanego bucha jej brzucha. Uch jak gorąco! Buff, che calore! Życie towarzyskie, nawet, a może i zwłaszcza na zapadłych wsiach kwitnie do późnej nocy. Pary przechadzają się poboczami, kumple dyskutują przy autach, staruszkowie licznie przesiadują na przyzbie. Pijanych mało. Wszyscy trzeźwi i uśmiechnięci.
Przekroczcie Dunaj w kierunku południowym, a życie towarzyskie zamrze (zamrze?) niczym na Słowacji po 21-wszej.
To wszystko historia, oczywiście. To ona kształtuje dusze narodów.
Ale zanim Dunaj, to po drodze czeka nas mnóstwo ciekawych rzeczy, i wszystkie mają tę przyjemną cechę że kojarzą się z dawnymi czasami, a nawet dawnymi dobrymi czasami, gdy Austro- Węgry żyły jeszcze na świecie. To znaczy- dla tego dobrymi dla kogo dobrymi- rumuńscy narodowcy nie za bardzo mogli sobie je chwalić, no ale dla nas akurat dość niezłymi, pomimo braku Polski na mapie.
Czy jest jakieś państwo gorzej położone geopolitycznie w Europie niż Polska, średniak pomiędzy dwoma mocarstwami? Zdawałoby się- że nie. Ale myślę sobie, że Siedmiogród, znaczy się Transylwania, znaczy się Rumunia też nie miała lekko. Tutaj, od zarania świata było skrzyżowanie trzech żywiołów- wschodniego, w osobie Rosji w takiej czy innej państwowej formie, zachodniego- w osobie Habsburgów czy aspiracji węgierskich i południowego- tureckiego i bułgarskiego. Wszyscy chcieli mieć tą bogatą i dogodnie otoczoną górami Transylwanię. I wszyscy mieli. I wszyscy zostawili tutaj jakąś swoją cząstkę kulturalno- oświatową.
Nawet w nazwie, czy też w trójnazwie. W google można wyczytać. Siedmiogród to od niemieckiego Siebenbürgen (siedem miast), a Transylwania, to prawdopodobne przetłumaczenie na łacinę węgierskiego Erdő-elve (dziś- Erdely), oznaczającego „za lasem/ po drugiej stronie lasu”. Tymczasem Rumuni nazywają Transylwanię także Ardeal i wydawałoby się, że biorą tę nazwę od Węgrów, bo podobna. Jednak odkryto, że wcześniejsza forma- Ardil bierze się z uwaga, uwaga- hebrajskiego, gdzie od prehistorii do dziś oznacza to krainę zasobną w złoto i srebro.
Zatem- siup za las, w krainę bogatą w złoto i srebro, prosto do siedmiu grodów. Tylko co to były za grody? Sprawdzam na mapie- czy aby dobrze jedziemy- Bistritz/ Bystrzyca, Klausenburg/ Kluż-Napoka, Mühlbach/ Sebeş, Mediasch/ Mediaş, Schäßburg/ Segieszów, Kronstadt/ Braszów. Tyz piknie. Wszystkich nie obskoczymy, ale coś tam liźniemy. Daje do myślenia to, że część owych miast ma także odpowiednie polskie nazwy- znaczy się kontakty z dawien dawna były i się utrwaliły.
O ile w Polsce byli już wszyscy najeźdźcy, to w Transylwanii było ich wszyscy+ jeszcze trochę.
(II Prawo Wójcika mówi- jeżeli do autobusu wejdzie n pasażerów, to wejdzie n+1)

Wymieniam w kolejności przyjścia: Dakowie z Mołdawii, Rzymianie starożytni (to oni pobudowali tu drogi, którymi właśnie jedziemy i sprawili, że dzisiaj Rumunii najczęściej emigrują do Włoch), Hunowie, Awarowie, Słowianie (to my! to my, hurra!), potem Bułgarzy. W okolicach X wieku zjawili się Węgrzy, którym weszło to w zwyczaj na długie lata, a Królestwo Węgierskie sprowadziło tu trzysta lat później kolonistów saskich.
Niemców znaczy się.
Ci Niemcy niezwykle się tutaj przydali. Pobudowali specjalne inwestycje, z pewnością z intencją znalezienia się w UNESCO World Heritage. To się znakomicie udało.
Następni byli Krzyżacy, ale szybko Węgrzy zorientowali się, że z Krzyżakami lekko nie ma i szybciorem ich szurnęli z Transylwanii- już w 1225 roku, jeszcze zanim zasiedli się na naszym Pomorzu (co się już trochę opisało- link)
Następni byli Mongołowie. No ci to się nie patyczkowali.
Potem trzeba było wszystko odbudować od nowa- niemieccy Sasi bardzo się do tego przyłożyli. Koegzystencja węgiersko- sasko- rumuńska (romańska, boż przecie jeszcze Rumunii nie było) doprowadziła do maksymalnego podziału klasowego. Węgier- oznaczał szlachcica, Niemiec- mieszczanina, a Rumun- chłopa. Musiały wybuchnąć konflikty- co stało się w okolicach 1430 roku- nastąpiło powstanie chłopskie.
Tymczasem imperium Osmańskie urosło w siłę, przelazło przez Karpaty, wygoniło Węgrów i zajęło Transylwanię. Mocno stawiał się im między innymi znany skądinąd Wlad III Palownik, aka- Drakula. (O nim jeszcze będzie). Turcy siedzieli tu przez ponad sto lat, do czasu aż Sobieski nie zlał im tyłków pod Wiedniem, przyczyniając się do wzrostu siły Habsburgów.
To właśnie ta dynastia przejęła Siedmiogród na długi długi czas, wraz z mieszkającym tu tyglem narodów- Rumunami, Romami (Cyganami), Węgrami, Żydami, Niemcami, także niewielką mniejszością polską. Za czasów Austrii i Austro- Faworyzowani byli Niemcy i Węgrzy, którzy przy okazji byli też najprężniej zorganizowani. Ale wysokie aspiracje mieli także wszyscy pozostali.
W 1848 roku, podczas Wiosny Narodów zbudził się także ruch narodowy rumuński. Rumuni stanowili większość na tych terenach i domagali się autonomii, a przynajmniej uznania ich języka za urzędowy. To się powiodło, do czasu powstania Austro- Węgier, gdy Węgrzy zaczęli wieść prym na ziemiach Korony Świętego Stefana i polikwidowali przywileje nie tylko transylwańskim Rumunom, ale i saskim Niemcom, którzy nabyli prawa do samorządności jeszcze w średniowieczu.
Potem była I wojna światowa, gdzie szale ważyły się na różne strony- Rumunia zajęła zbrojnie Transylwanię, a potem została z niej wyparta i jeszcze Niemcy z Węgrami dziabnęli jej trochę terytorium. Wreszcie rok 1918, kiedy Siedmiogród w traktacie powojennym został finalnie przyznany Rumunii.
Rumuni mieli od tamtej pory kłopot z Transylwanią i zamieszkującymi ją mniejszościami. Wiecie do kiedy mieli kłopot? Do 1993 roku, gdy mediacja Unii Europejskiej doprowadziła do podpisania umowy normalizacyjnej pomiędzy Rumunią a Węgrami i wreszcie jest spokojnie. Ciekawe jak długo?
W czasie drugiej wojny, gdy Rumunia została zmuszona do ponownego oddania Siedmiogrodu Węgrom, odbyły się tu czystki i prześladowania Żydów, Cyganów i Rumunów, tak że nie było specjalnie wesoło.
Jeszcze za komunizmu i Ceaucescu były tu ruchawki węgierskie, związane z powstaniem budapesztańskim w 1956 roku.
Kipiało. Taka jest natura ludzka. Warto o tym pamiętać i nie łudzić się.
Na Węgrzech nocujemy w środku węgierskiej puszty, znaczy się w nicości, w mieście o niewymawialnej nazwie, w drewnianym letniskowym domku. Pan Węgier- gospodarz o fizys jak Siara z Kilera, po uraczeniu nas doskonałą jajecznicą czerwoną od papryki i rozpoznaniu, że jedziemy do Transylwanii, w łamanym języku angielsko- rosyjskim złożył nam oświadczenie:
-Transilvania is all Hungaria! Trianon! Ribentropp- Mołotow wziali! But Transilvania jest' zdies”- i pokazał na serce- U was Lwow, u nas Transilvania. Polak Madziar dwa bratanki!
I w tej oto międzynarodowej atmosferze współpracy historycznej ruszyliśmy naprzód.

Tymczasem, między innymi dzięki saskim Niemcom Transylwania jest dzisiaj krainą turystycznego eldorado. Z krajów, które odwiedziłem mogę ją porównać wyłącznie z Włochami. Tam także- co wieś to zabytek- rzymski, grecki, albo średniowieczny. Obydwie te krainy łączą w sposób niedościgniony historię z teraźniejszością, esencję wieków z codziennym życiem. Tam żyje się na wielowiekowych fundamentach i w pięknym krajobrazie, bo przyroda i geologia także dopisały się do tej całości. Transylwania biedniejsza, bardziej zaniedbana, ale pejzażem i architekturą nie ustępuje Toskanii.
W każdej wsi ci wredni Niemcy postawili warowny kościół. Proszę traktować powyższe zdanie dosłownie. Wsie, co prawda, nie leżą blisko siebie, tylko co jakie dziesięć kilometrów, przekładane hektarami łagodnych wzgórz, rzeczek, olszyn, pól uprawnych i topoli, które robią za środkowoeuropejskie cyprysy, wąska droga wije się wężowato i co chwila w górę lub w dół. Chłopskie koniki ciągną wózki, z rzadka wyprzedza je nowe Audi, albo stara Dacia pick-up. A potem zza pagórów ukazują się rudawe dachówki wioski i w każdej- wyniesiony na wzgórku, otoczony murami niczym forteca- warowny kościół.

Zaczęliśmy od mocnego akcentu, jak u Hitchcoka. Wieczór zapadał gdy dojechaliśmy do Moszny. Znaczy się do Moşny. Uliczką wioski, wysadzaną domkami jak od stempelka prosto pod mury potężnej warowni, najeżonej wieżami. Tylko to nie zamek, a kościół. Poszliśmy raźno do bramy wejściowej zdążając właśnie na zamykanie jej przez starszą panią. Ale na nasz widok uchyliła ją ponownie. Już po godzinach odwiedzania, ale nie szkodzi- można wejść.
-Buna ziua- powitaliśmy panią
-Guten abendt- odpowiedziała pani i odkluczyła dla nas kościół.



Są dwa rodzaje krajów. Takie w których można dotknąć ręką historycznej prawdy i takie które oddzielają od niej przezroczystą szybką. Do tych ostatnich należą z pewnością kraje germańskie. Ale na szczęście byliśmy w Rumunii. Ona należy do tej pierwszej kategorii, wraz z Ukrainą i Albanią. Dostaliśmy bowiem warowny kościół z XIV wieku na własność. Co to znaczy? To znaczy że mogliśmy sobie wleźć wszędzie. Po prostu WSZĘDZIE. Jakbyśmy mieli trochę więcej czasu, to pewnie i na dach byśmy sobie wleźli. Ale wystarczyło wleźć na trzy wieże, pod samo niebo, po skrzypiących kilkusetletnich schodach i drabinach, żeby dotknąć sobie ręką owej prawdy i poczuć, że to nie żadna cepelia, tylko sól ziemi czarnej, esencja trwania.
Przelataliśmy tą esencję wzdłuż i wszerz, aż do zmroku.







Wioska z góry nie zmieniła się specjalnie od jakich dwustu lat. Wystarczy sprzątnąć Dacie i Volkswageny Polo i można kręcić film historyczny. To samo można powiedzieć o wielu wioskach w Transylwanii.

Pani która opiekuje się kościołem w Moşnie, pociągnięta za język przez niemieckojęzyczną część naszej wycieczki najpierw opowiedziała nam o sytuacji transylwańskich Niemców. Otóż prawie ich nie ma. Za dzieciństwa owej siedemdziesięcioletniej pani wioska była w całości zamieszkana przez Sasów i ten stan trwał do lat 90- tych. W latach 90-tych i późniejszych niemal cała społeczność niemiecka wyemigrowała do heimatu, sprzedając swoje domy napływowej ludności rumuńskiej i cygańskiej. Dziś z Niemców została w Moşnie tylko rodzina owej pani. Raz na dwa tygodnie przyjeżdża do kościoła pastor odprawić mszę, a co drugi tydzień protestanci z miasteczka muszą jechać do innego kościoła.
Znając skondinąd skłonność niemieckiego heimatu do wydawania paszportów swoim ziomkom mieszkającym w innych krajach, można się zastanawiać nad przyszłością mniejszości niemieckiej w Transylwanii.
Ale porzucając te narodowościowe rozważania pani z kościoła opowiedziała nam, że prowadzi na plebanii kwatery dla turystów, a na końcu, gdy zyskaliśmy zaufanie, poprowadziła nas schódkami i galeryjkami na murach do zamkniętej wieży. Tam mieścił się największy skarb kościoła w Moşnie- świeżo wędzone szynki i kiełbasy. Palce lizać!

I po nocy do serca Transylwanii. Stolicą Transylwanii jest Braszów, ale sercem z całą pewnością Sighişhoara. Znaczy się Segieszów. Zwłaszcza, że urodził się tu Wlad III Palownik zwany Drakulą (Drăculea). Wlad dzięki literaturze pop z XIX wieku ma dosyć słaby PR, ale można stwierdzić, że jest to raczej czarny PR preparowany przez jego wrogów jeszcze w czasach gdy żył (XVI wiek). Bo on owszem wbijał na pale, ale tylko tych co trzeba. Znaczy się tureckich niewiernych. No, może też troszeczkę powbijał tych co nie powinien.

Opanował całe wybrzeże Dunaju po tureckiej stronie, od Widynia aż po Morze Czarne. Siał postrach i grozę. Jego najsłynniejszą akcją był atak na turecki obóz sułtana Mehmeda II Zdobywcy. Kilka tysięcy żołnierzy Wlada Drakuli udało się w nocy, w przebraniu Turków na obóz wroga. Zaskoczeni Turcy byli mordowani we śnie, a ci którzy podjęli walkę nie wiedzieli z kim ją toczą- doszło do tego że wojska tureckie pobiły się między sobą, przekonane że biją Wołochów. Żołnierze Drakuli niszczyli tymczasem wszystko co stanęło im na drodze. Gdy nastał świt, okazało się że Turcy nadal biją się sami ze sobą, podczas gdy wołoscy napastnicy dawno się już zwinęli, zabierając dobytek, kosztowności i konie, a także działa i amunicję. Sułtan został ośmieszony.
Notabene rozrywka wbijania na pal przyszła do naszej części Europy właśnie z Imperium Osmańskiego. Zrobiła tu dużą karierę, jak pamiętamy z Sienkiewicza.




Tymczasem możemy sobie pooglądać kamienicę w Sighişoarze w której słynny Drakula się narodził. Jest oczywiście horrorystyczny salonik tortur w piwnicy, dla mało wybrednych turystów, a jakże. W Sighişoarze wszystko jest- mury miejskie w komplecie, wieża zegarowa z 1556 roku, kościół na szczycie segieszowskiej góry, połączony z miastem zadaszonymi schodami, UNESCO World Heritage też jest.
 






I potem hajda wąskimi dróżkami przez sam środek Transylwanii.
A co wioska, to warowny kościół, albo wieża.
Powiem szczerze, że nie ustępują te widoki toskańskim czy sycylijskim. Nawet niedźwiedź – też dostoją (cytat). (O niedźwiedziach to tu jeszcze będzie.)
A przy okazji mają dwie niezaprzeczalne zalety- są blisko i są tanie.


Prawdopodobnie Iacobeni, ale nie pamiętam. Pamięć już nie ta.

Apold

Apold





Cârţa, ruiny jedynego w Rumunii opactwa cysterskiego.


Cârţa






Obiegowa opinia że do Rumunii lepiej nie jeździć, bo drogi nadają się tylko na samochód terenowy nie jest oparta na faktach, ino na mitach, przynajmniej z doświadczeń własnych. Jest, owszem, dużo bocznych dróg szutrowych, niewyasfaltowanych, oraz występuje ogólny niedobór autostrad. Ale drogi te są przejezdne, na ogół równe i tubylcy używają na nich swoich osobówek bez specjalnego kłopotu. Wszystkie znane mi drogi główne są dobrej jakości i nie należy spodziewać się na nich dziur czy też jakichś niespodziewanych zaskoczeń. Na bocznych- jest dużo połatanego i sfalowanego asfaltu, czasem trzęsionki, ale dziur do środka ziemi praktycznie nie spotkaliśmy.
Brak autostrad (dość zrozumiały w kraju tak górzystym) i duże zaludnienie powoduje co prawda dużą uciążliwość w przejechaniu przez Rumunię- na szosach spotykane są czasami wózki zaprzężone w osły, a czasami (rzadko już niestety) tabory cygańskie, przy czym ruch samochodowy, a zwłaszcza ciężarowy wydaje się wyraźnie większy niż u nas.
Prawdopodobnie dom z łazienką.

Jak kto chce zobaczyć jakie boczne drogi są w Rumunii powinien przejechać się jakimiś białymi na mapie dróżkami Pomorza, Polesia, albo Dolnego Śląska- też asfalt połatany, nierówny, a czasem trafi się i szuter.
Niemniej opresje drogowe się w Rumunii zdarzają.
W swym życiu (krótkim/ długim/ nie wiadomo) spotkałem się tylko dwa razy z Poważną Opresją Drogową, która wymagała maksymalnego skupienia i koncentracji, że aż pot płynął z czoła, a tętno łomotało w uszach podkręcane adrenaliną. Pierwszy raz to było we Francji, o godzinie dwudziestej drugiej, na rondzie De'l Etoile, tym na którym stoi Łuk Triumfalny, pożyczonym od Taty prawie nowym samochodem. To było straszne! Oni wszyscy chcieli mnie zabić!
-Oni chcą mnie zabić!!!- krzyczał Yossarian
-Oni nas wszystkich chcą zabić!- poprawił go Milo
-A co to za różnica do cholery?!
Drugą Poważną Opresję Drogową przeżyłem kilka lat temu w Rumunii, na drodze 7 (czerwonej, krajowej), przekraczającej Karpaty od Sybina do Piteşti. To było też straszne. I trwało godzinę. Złożyło się na tą opresję także późna pora i zmęczenie całodzienną trasą. Ale też potężny ruch, także nocny, jaki odbywa się na rumuńskich drogach.
Wyobraźcie sobie dość szeroką szosę, która długimi serpentynami wspina się w górę na przełęcze Karpat. Jest właśnie dwunasta w nocy, a szosa zawalona jest w obie strony rzędami tirów, jadących 50 km/h. Co jakieś pięć kilometrów trasy szosa rozszerza się, znanym drogowcom sposobem, w ten sposób, że w którymś z kierunków lecą po dwa pasy, oddzielone linią od pojedynczego pasa w kierunku przeciwnym. Co jakiś czas zdarzają się rozszerzenia na dwa pasy w obu kierunkach. Wszystko to przedzielone tylko liniami na asfalcie i dość ciasne, bo miejsca w górach brakuje.
Gdy tylko takie poszerzenie się zaczyna, to zaczyna się również pandemonium wyprzedzania sznura tirów. Dajemy w palnik, mając na ogonie jakieś BMW X5, trzymające się pół metra za naszym zderzakiem i dyszące nienawiścią, gdy tymczasem przed nami walczy z nachyleniem dychawiczna Dacia, również pragnąca łyknąć wlokące się ciężarówki. BMW mruga światłami, lecz choćbyś chciał- nie da rady wepchnąć się w rządek tirów, bo jadą one blisko siebie i o dwadzieścia kilometrów wolniej niż wyprzedający. Musiało by się kopnąć w hamulce, włączyć migacz i czekać, aż ustąpią ci miejsca. Zatem pat. Pakujemy dalej po nocy, pomiędzy ścianą ciężarówek, a autami wyprzedzającymi na sąsiednim kierunku, bo trasa się niespodziewanie rozszerzyła. I tu nagle asfalt zaczyna meandrować i składać się w ciasne zakręty, a my wszyscy razem z nią, muskając się lusterkami z lewej i ledwo nie dotykając tirów na prawym pasie.
I tu nagle następuje następny stopień Chrztu Ognia, bo właśnie wylano nowy asfalt, ale zapomniano namalować pasy na jezdni! Żadnych pasów prowadzących, a my w czterech rzędach- dwa w górę, dwa w dół w ciasnych zakrętach! I kiedy myślisz, że już gorzej być nie może, pasy się w końcu pojawiają, ale nagle następuje zwężenie drogi zrealizowane tak inteligentnie- że prawy wolniejszy pas zanika i ciężarówki bez pardonu zajeżdżają drogę autom wyprzedzającym. Dzieje się to niespodziewanie, bo w nocy, zza ściany ciężarówek i ze wzrokiem skoncentrowanym na trafienie w swój tor ruchu nie da się dojrzeć żadnych znaków. Wszyscy dają po hamulcach aż włosy stają dęba i upychają się na pojedynczym pasie.
Po dwóch trzech takich rozszerzeniach drogi zrezygnowałem z ambicji wyprzedzania ciężarówek wraz z walecznymi Daciami i BMW, tylko ustawiliśmy się za jakimś kontenerowcem i wlekliśmy 50 km na godzinę.
Przekraczałem przez ostatnie lata rumuńskie Karpaty drogami nr 6, 71 i 73, tym razem w dzień i z pięknymi widokami, ale pozostała mi jeszcze jedna droga. Najważniejsza. Droga Chwały- numer 7c. Trasa Transfogaraska.
Mieliśmy zamiar zaliczyć ją tym razem do kolekcji, pomni na wspomnienia z majorkańskiej La Calobry- LINK i w chęci kolekcjonowania kolejnych ekstremów górskiego drogownictwa.
La Calobra jest niedobra
Transfogara też się stara.
Niektórzy na Automobilowni mówią, że trzy drogi w Europie kwalifikują się do korony górskich dróg- Passo di Stelvio, La Calobra i Transfogara. Oczywiście jest wielu, którzy twierdzą, że jest jeszcze dziesięć innych ciekawych dróg, równie sławnych i równie alpejskich, ale nie będziemy ich się słuchać, bo po pierwsze- nie ma nic fajniejszego niż rankingi, a po drugie czegoś w życiu trzeba się trzymać, więc ja się będę trzymał, zwłaszcza, że została mi tylko Transfogaraska.
O ile La Calobra i Passo di Stelvio były inwestycjami prowadzonymi rozsądnie i celowo, choć może niekoniecznie demokratycznie, trasa Transfogarska jest ich zupełnie różną i późną siostrą zza żelaznej kurtyny. To wyraz megalomanii dyktatora.
Ceauşescu ze swoim zamordyzmem, opartym na pistoletach Securitate, był takim małym Stalinem. Tylko że ten prawdziwy Stalin żył do 1953 roku, a Ceauşescu trzymał za mordę Rumunię aż do 1989.
Byłem w Rumunii z Tatą, jako dziecko, na zimowej wycieczce z Orbisem do bratnich demoludów.
(Sucharek:
-Dziadku, pojechałem do Berlina, bo mi mówiłeś, że dziewczyny tam łatwe i można tam nieźle sobie użyć, ale żeś mi nieprawdę powiedział- zaraz jak się zacząłem dostawiać do takiej jednej, to dostałem po mordzie!
-A z kim ty tam w tym Berlinie byłeś?
-A z „Orbisem”.
-Aaaaa, bo ja to z Armią Czerwoną!)
Wtedy zimą, w bratnich demoludach Rumunii wyszliśmy z hotelu pospacerować po wiosce i zjeść zupę w jakiejś lokalnej nieco obskurnej mordowni. Cały czas łaził za nami jakiś typ w skórzanej kurtce i czarnym kapeluszu. Pamiętam do dziś jego ponurą mordę dwa stoliki dalej i był to pierwszy i ostatni raz, kiedy zetknąłem się z jakąś lekką komunistyczną opresją, wymierzoną bezpośrednio w moją kilkuletnią osobę.
Tata chciał mnie zabrać do pałacu w Sinai, bo w jakimś przewodniku wyczytał, że jest tam największa kolekcja białej broni w Europie. Niestety przewodnik nic nie mówił, że na potrzeby Ceauşescu pałac został zarekwirowany i zamiast kolekcji białej broni po rumuńskich królach mogliśmy sobie obejrzeć tylko wartownika z karabinem przy wejściu.
W hotelowej restauracji gaszono wszystkie światła o 21-wszej. „Economia”- wyjaśniali krótko kelnerzy. Było to akurat wtedy, gdy Ceauşescu wypowiedział Zachodowi i Wielkim Radzieckim Braciom wszelkie umowy handlowe i postawił na utopijną ideę samoutrzymania się Rumunii.
W samodzierżawiu Ceauşescu było więcej takich pomysłów z księżyca- z tych bardziej księżycowych- burzenie średniowiecznych starówek niektórych miast w Bukowinie i stawianie w ich miejscach bloków, oraz wytyczanie okręgów przemysłowych u stóp pięćsetletnich zamków- przykładem Hunedoara.
Jednym z pomysłów pana Nicolae, o którym to panu słuchałem w rumuńskiej telewizji piosenek, śpiewanych dziecięcymi głosikami, była Trasa Transfogarska (Transfăgărășan)
Była to trasa na zasadzie „a my też tak umiemy”, poprowadzona przez pustkowia i kończąca się w pustkowiach, chociaż zawierała też sensowny element w postaci tamy na Argeszu, przez którą droga ta wiodła na przełęcze Karpat. Wystarczy spojrzeć na mapę, żeby przekonać się, że trasa ta nie stanowiła ani przez chwilę żadnej alternatywy transportowej dla sąsiednich dróg. Być może miała jakieś znaczenie strategiczne dla rumuńskich wojsk, ale też nie wiadomo.
Szczyt Transfogary to tunel na przełęczy, najdłuższy w Rumunii- prawie 900m, który wraz z drogą jest zamykany na sporą część roku, ze względu na duże opady śniegu, niebezpieczeństwo lawin i zasp. W sezonie letnim droga jest niczym więcej niż turystyczną atrakcją, z ruchem wzmożonym od kiedy przelecieli się tędy panowie z Top Gear.
Już samo przeczytanie Wikipedii daje do myślenia- Droga Transfogarska została poprowadzona na wysokość 2034 mnpm, pomiędzy dwa najwyższe szczyty tego pasma Karpat, do jej budowy zużyto 6 tysięcy ton dynamitu, a przy jej powstaniu życie straciło 40 ludzi.
Chciałbym złożyć im w tym miejscu hołd i podziękowania. Tym bezimiennym ofiarom Transfogary. Gdyby nie oni- nie dane byłoby przeżyć tych wrażeń, jakie może przeżyć dziś każdy turysta przekraczający Karpaty trasą 7c.
Bo dochodzę do wniosku, że Trasa Transfogaraska jest chyba najbardziej malowniczą drogą jaką jechałem.
To coś takiego, jakbyście chcieli przekroczyć samochodem Tatry Kotłem Goryczkowym przez szczyt Kasprowego Wierchu. Tam też jest malowniczo. No ale nie da się samochodem. Chyba tylko ratrakiem.
Nazywali go Marynarz
Bo opaskę miał na oku
Na każdym stoku dziewczyna
Dziewczyna na każdym stoku
Pochodzi spod Poznania
Podobno umie wróżyć z kart
Panny rwie na wiązania
Mężatki- na długość nart
Caryco mokrego śniegu!
Ratrakiem płynę do ciebie pod prąd
Hej!
Dobrze że stoisz na brzegu
Bo ja właśnie schodzę na ląd.
Szanta narciarska”- Artur Andrus
Przepruliśmy środkiem, czytaj- bocznymi drogami, przez całą Transylwanię, kołysząc się przyjemnie na łagodnych wzgórkach płaskowyżu i w pewnej chwili zza horyzontu ukazał się widok Karpat przyprawiających o lekki dreszczyk- wystrzelały pionowo niemal z równiny, górą przesłonięte groźnie kłębami chmur.

Od północnej, transylwańskiej strony Transfogara jest bardziej komercyjna, na szczyt wchodzi między splotami drogi linia kolejki linowej (co jeszcze bardziej przypomina Kasprowy), a na samej górze jest jezioro, schronisko, parkingi i stragany z regionaliami. Mnóstwo ludzi kręci się na przełęczy, ale sądząc po tym co dzieje się od południowej strony Trasy- wszyscy ci ludzie wjeżdżają od północy i zjeżdżają tą samą stroną. Południowa część Transfogarskiej jest niemal pusta, bardziej dzika, a przynajmniej takie odnosi się wrażenie.
Dolna część Trasy.
 

Rzadka chwila, że nie ma żadnych samochodów.

Początek kotła Trasy Transfogaraskiej

Transfogara wspina się na ów umowny Kasprowy środkiem gigantycznej alpejskiej doliny, trafiliśmy na dobrą pogodę, gdy słońce świeciło dołem, a górą groźnie kłębiły się chmury nad szczytami Karpat.
Ale malowniczość Trasy to nie wszystko. Ten cholerny Clarkson ma rację. Ta droga jest zupełnie inna niż większość znanych alpejskich dróg. Większość znanych alpejskich dróg albo wchodzi zakosami na zbocza dolin- typu: długa prosta, zakręt o 180 stopni, długa prosta, zakręt o 180 itd., albo wspina się bardzo długimi trawersami wzdłuż zboczy, będącymi serią zakrętów znikających za węgłem kolejnych skał, wymagających ciągłego hamowania i ostrożnego ich atakowania, bo nigdy nie wiadomo co tam się może czaić za winklem.


Trasa w środkowej części




Transfogara idzie wpoprzek tej tradycji. Transfogara na początku tradycyjnie alpejska, przyklejona do zbocza, zaczyna hulać gdy wlezie już na wysokość ostatniej olbrzymiej doliny- idzie jej środkiem, a nie po zboczach. Z coraz bardziej rosnącym pochyleniem wykorzystuje całą jej szerokość. Powoduje to dwie wyjątkowe rzeczy- że stając na szczycie Trasy można sobie obejrzeć niemal cały jej górny przebieg, oraz to, że nie składa się ona głównie z ciasnych nawrotów, tylko w sporej części z szerokich patelni, nie szanujących specjalnie miejsca.
Zatem niezwykle wręcz przypomina tor wyścigowy. Tylko tyle, że na wzniesieniu przekraczającym 10% nachylenia.
O ile cała Rumunia jest wyposażona w dobre, nowoczesne samochody- niczym nie różniące się od polskich a nawet wyglądających na trochę lepsze- sporo luksusowych suv-ów i limuzyn, mocno kontrastujących z wąskimi dróżkami na prowincji na których mieszają się one z wózkami zaprzężonymi w osły. Jednak jeśli chodzi o jakieś wyjątkowe motoryzacyjne rarytasy to nie ma ich w Rumunii zbyt wiele (być może za wyjątkiem Bukaresztu, którego nie odwiedzaliśmy).
Ale wystarczy pojechać na Trasę Transfogaraską. Na niej zebrali się wszyscy motoryzacyjni wariaci w kraju i dołączyli do nich ci z dalszych okolic.
W sumie- nie dziwię się (cytat).
Trasa Transfogaraska w pełnej krasie.

Bardzo dużo aut ciągnie przez północne stoki Transfogary, na bardzo różnych rejestracjach. Z ciekawych rzeczy spotkaliśmy kilka Tesli (elektrycznych), każda z innego kraju, m in. z Hiszpanii, wszystkie zakurzone i oklejone reklamami- za pomocą drona kręcili tam swoje przejazdy klubowicze tej marki.

Jednak najciekawsze wydaje się zetknięcie rumuńskiej tradycji z nowoczesnością, na Trasie Transfogaraskiej jeszcze bardziej dotkliwe niż na drogach lokalnych.





Północną, słoneczną część Transfogaraskiej pożegnaliśmy wkraczając do mrocznych i wilgotnych czeluści tunelu na przełęczy. A za minutę wychynęliśmy w południowej, pochmurnej stronie, ewidentnie mniej uczęszczanej i mniej ludnej. Tutaj Trasa przejawia bardziej typową alpejskość- biegnie stokami doliny- długimi trawersami, z widokiem na potężnej wysokości wodospad, przy którym gromadzą się turyści.
Południowa część Trasy Transfogaraskiej
 


Instrumenta na szczycie Transfogary

Pojazd fabrykancki na szczycie Transfogary. Klima ni ma.

Po tej stronie jest do przebycia jeszcze ponad czterdzieści kilometrów drogi, która schodzi zakosami coraz niżej i niżej między karpackie lasy i wkrótce dochodzi do sztucznego jeziora Lacul Vidraru na spływającej doliną rzece Argesz. Zobaczyliśmy błyski jeziora i liczyliśmy że już niedługo zobaczymy także tamę, która go tworzy.
Ale przeliczyliśmy się.
To nie jest jezioro. To jest jakieś Jeziorsko! To jest jakiś rozlany wśród doliny potwór, rozgałęziony na odnogi w gęstych lasach. Myślę że jechaliśmy wzdłuż jego brzegu dobrą godzinę, szosą tysiąca zakrętów, non stop w jakimś zakręcie, non stop w jakimś przechyle, aż do znudzenia. I tylko liczyliśmy na kończącą tamę jako główną atrakcję.
Ale przeliczyliśmy się.
W pewnym miejscu zza kolejnego zakrętu ukazała się dziwna scena. Wyglądało to, jakby jaki karambol samochodowy, tylko bez karambolu. Na jednym z zakrętów wszyscy kierowcy- i ci jadący z góry i ci jadący w dół- postanowili się równocześnie zatrzymać na środku drogi, zostawiając ledwo wąski pasek przejazdu. Zwolniliśmy, celując w ów przesmyk, ale mijając zakręt nas również naszła nagła ochota do zatrzymania się na środku drogi. Co też uczyniliśmy. Kierowcy jadący za nami wcale nie mieli nam za złe.
Bo w zatoczce na poboczu siedziały dwa brunatne niedźwiedzie!
Koń jaki jest- każdy widzi.

No, siedziały sobie i patrzyły się na ludzi w samochodach.
A ludzie w samochodach patrzyli się na nie.
Młode niedźwiedzie, nie tak potężne, jak się o nich czasem czyta, ale i tak robiły wrażenie.
Pewien pan wysiadł z auta i już powoli szykowałem się na reuscytację i opatrywanie ran szarpanych, ale widać nie pierwszy raz je tu spotkał- wyciągnął ten pan bochenek chleba i szerokim łukiem rzucił w stronę niedźwiedzi, które przyjęły ten dar z zadowoleniem.
Mieczów ci u nas dostatek, ale i te dwa przyjmiemy (cytat).
Oczywiście nie wolno karmić niedźwiedzi, drogie dzieci. Nie wolno, ale można. W każdym razie rozrywka była.
Za trzy kilometry droga wokół jeziora spotkała się nareszcie z tamą, oflankowaną wieżowym budynkiem elektrowni. Z szosy nie było widać wysokości zapory, ale na szczęście jest tam dogodny parking na którym stanęliśmy. Można było pójść na spacerek koroną tamy i wyjrzeć za betonową barierę na stronę przeciwną niż jezioro. Powiem wam tylko jedno. Będzie to to samo, co powiedziałem machinalnie po wyjrzeniu:
O... kurde balans!!!!!!!
Tama na Argeszu, za nią- Lacul Vidraru- 165 milionów m sześć. wody.

Takiej tamy nie zobaczycie w Polsce. Mało gdzie taką zobaczycie. Sto sześćdziesiąt sześć metrów wysokości! Otchłań to mało. Do tego jest to tama WKLĘSŁA. To jest- promień jej spodu jest większy niż promień korony. Oparta o skaliste szczyty przytrzymuje jakieś niezmierzone miliony litrów wody.
Potem szosa schodzi dalej w dół, pojawia się zespół hoteli i kemping pod szczytem z zamkiem Vlada Drakuli (tym prawdziwym, a nie cepeliowskim zamkiem Bran koło Braszowa), ale z opowieści znajomych wiedzieliśmy, że nie za bardzo jest sens tam wchodzić po tysiącu stopniach, żeby zobaczyć resztkę rozwalonych ruin.
Szosa pomeandrowała mostami nad wodą Ageszu, potem zrobiło się bardziej płasko i ukazały się wsie, pola i łąki, a razem z nimi psy, Dacie i osły zakarpackich terenów. Zmieniła się architektura i zmienił się pejzaż. Zniknęły całkowicie protestanckie kościoły i zaroiło się od cerkiewek i kapliczek prawosławnych.
A potem zamajaczyły kominy miasta Pitesti, w którym za dobrych czasów Ceauşescu produkowano samochody Aro.
Che bella cosa. E casa.

Przenocowaliśmy tam w najprawdziwszym rycerskim zamku z XXI wieku.
(Niestety zostawiłem tam swój przewodnik po Rumunii, zielony taki, bardzo dobry, jakby co to weźcie).


Przed nami majaczyła już daleka perspektywa pięknego, modrego Dunaju, kręgosłupa Europy.
A może tak do Babadag?
Tylko te niedźwiedzie.
Cały czas je widzę i nie chcę mi się wierzyć że to nie był sen, tylko prawda szczera.
Czy one były naprawdę, czy tylko mi się zdawało?
Fabrykant
w podróży

P.S.
Ciąg dalszy nastąpił - LINK.
Jeżeli się podobało - byłbym bardzo wdzięczny za wszelkie udostępnienia.
Dzięki!




Źródła i źródełka:
https://pl.wikipedia.org/wiki/W%C5%82ad_Palownik

https://pl.wikipedia.org/wiki/Siedmiogr%C3%B3d

https://pl.wikipedia.org/wiki/Droga_Transfogaraska

Zgubiony w Pitesti przewodnik po Rumunii

Album "Fortified Churches of the Romanian Saxons"















5 komentarzy:

  1. Kilka razy wybierałem się do Rumunii i kilka razy wybierałem coś innego (zwykle Włochy albo Francję). Tym razem chyba mnie zachęciłeś.

    A jak z noclegami? Czy w ogóle mają tam jakieś kempingi? Lubię kempingi i nocowanie w namiocie, bez prądu, bez komputera, telewizji, wifi... ale jednak preferuję toaletę a nie krzaczki, więc koniecznie kemping.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cztery lata temu nocowaliśmy na 2 kempingach. Pod Cluj- Napocą- Standard był bardzo dobry (nowy kemping) i było tanio. Drugim kempingiem był kemping w Sighisoarze, z najlepszym widokiem jaki miałem kiedykolwiek z kempingu- znajduje się on na szczycie bardzo stromej i wysokiej góry (wjazd na 1-nce) naprzeciwko starego miasta- cała starówka widoczna z góry jak w teatrze. W sezonie był mocno zatłoczony (dziesiątki Niemców), standard dobry. Na pewno kilka kempingów jest przy trasie Transfogaraskiej, jeden z nich mijaliśmy po drodze.

      Dodam jeszcze, że w Rumunii jako jednym z nielicznych krajów biwakowanie poza kempingiem nie jest zabronione, z czego raz czy dwa skorzystaliśmy.

      W Europie Zachodniej mało kempingowałem, więc mogę porównać tylko do naszych warunków- kempingi w Rumunii mają standard środkowoeuropejski.

      Nadmienię też, że w booking.com da się znaleźć równie tanie jak kemping noclegi- np nocleg na kwaterze w Turdzie kosztował 17 zł od osoby.

      Usuń
    2. Biwakowanie poza kempingiem to nie dla mnie - jak wspomniałem nie lubię zanieczyszczać lasu ani wypłukiwać mydła z ucha w strumieniu.

      Jeśli chodzi o booking - już u Szczepana wspominałem, że nie daje mi to swobody, tylko muszę wszystko zaplanować. A jestem konstruktorem. Cała moja praca to planowanie. W domu również się tego ode mnie oczekuje. W wakacje chcę robić na co mam ochotę, a nie co zaplanowałem/zostało zaplanowane.

      Dzięki za informacje - za rok będę rozważał Rumunię bardziej niż zwykle ;)

      Usuń
  2. Dobrze byłoby wyjawić przeciw komu fortyfikowano te niemieckie kościoły. Chyba przeciw wspomnianemu przez ciebie Mehmetowi II Zdobywcy. Chyba zdobywcy Konstantynopola jak barwnie i makabrycznie opisuje Oriana Fallaci w jej książce "Duma i Wściekłość". No i Tatarzyny dały się we znaki nie tylko kresowianom polskim ale i transylwańskim.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny tekst! Świetne zdjęcia!
    Zawsze chciałem pojechać na południe. Tak przebrnąć Europę drugiej prędkości tam i z powrotem, niekoniecznie najwyższą prędkością. Chwilowo, tzn. wakacyjne depczę po pyndalach i ubijam asfalt ukraińskich wiosek. Do Rumunii, Węgier i dalej, jeszcze się nie zapuszczałem. Ten czas przyjdzie.
    Panie Fabrykancie – gratuluję lekkiego słowa i bardzo ciekawych zdjęci. Chciałbym, aby przynajmniej 10-15% naszego społeczeństwa fotografowało tak ciekawie, jak Pan.
    Pozdrawiam i czekam na dalsze wpisy!

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.